poniedziałek, 31 października 2011

Skąd płynie woda i espressowe muffiny



Nie lubię podsumowań. Ale miniony tydzień był wyjątkowy. Tyle się wydarzyło, że muszę go sobie jakoś poukładać. Zaczął się od nadmiaru wody. W bliżej nieokreślonych okolicznościach, w niedzielę rano w mojej spiżarni pojawiło się źródełko. Wodę lubię. Ale latem i raczej w wakacyjnych warunkach. Deszcz też jest w porządku, kiedy mam gorącą herbatę i ogień w kominku. Ale woda w spiżarni? Zgroza..........
Wszystkie pozostałe dni były podporządkowane temu problemowi. Skąd, dlaczego i kiedy przestanie. To były najczęstsze pytania, padające przez minione dni. Dziś sytuacja zmieniła się o 180 stopni. Wody nie mam w ogóle. Po pięciu dniach poszukiwań, narad, wizyty jasnowidza i niezliczonych domysłów okazało się, że źródełko ma swój początek u sąsiada. Jesteśmy namacalnym dowodem złośliwości rzeczy martwych (choć woda płynie, a niektórzy nawet sądzą, że ma pamięć), bo sąsiad ma źródełko, a my mamy z górki. Czyli wg jasnych praw fizyki dokąd spływa woda? Brawo! Wygrała Pani ponton! W dół spływa woda. Czyli my mamy mokro, sąsiad ma sucho. Dziury w rurce, która jest żródłem naszego strumyczka, nie pozwoli załatać, bo to wymagało by wykopania dziury w ziemi. A tam przecież rosną roślinki. Totalny pat. I woda została zakręcona. Teraz nie mamy jej my, sąsiad i jeszcze kilka domów. Radość zapanowała nieziemska. Dalsze relacje na żywo wkrótce. Jeszcze nie śmierdzimy, ale gotowanie zostało ograniczone do parzenia herbaty.
Żeby było śmieszniej, na kilkanaście godzin zawitało zza wody do domu starsze Dziecko. Postanowiłam zignorować suche krany i cieszyć sie rodzinną atmosferą. Na okrasę, piątek był dniem rozstrzygnięcia spraw zdrowotnych mojej Mamy. Skończyło się na strachu i żegnajcie Gliwice na jak najdłuższy czas. To był prawie udany koniec tygodnia.
Na stresy, zmartwienia, pluchę czy kiepski poranek mam sposób wypróbowany. Herbata. A jeśli sprawa jest poważniejsza, to trzeba wyprodukować PPN czyli Prywatny Poprawiacz Nastroju. W dzisiejszym przypadku będą to muffiny. Wyjątkowo przy ich kreowaniu swój ogromny wpływ miała Olga. Jej przyjazd do domu był smugą światła a na dodatek pachniał wanilią, espresso i czekoladą. Piekłyśmy razem, gadały, robiły zdjęcia, robiły plany na Halloween i narzekały na brak wody. Było super.
A oto muffiny na koniec miesiąca. Są o smaku espresso z czekoladowym kremem i posypką halloween'ową.

Żeby zrobić 12-16 sztuk muffinów:
240 ml mleka
 20 g espresso rozpuszczalnego
 80 g miękkiego masła
250 g drobnego cukru
240 g mąki
1   łyżka proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli
2   duże jajka

Pamiętajcie, żeby wszystkie składniki ciasta były w tej samej temperaturze, najlepiej pokojowej.
Rozgrzejcie piec do temperatury 190 stopni i przygotujcie sobie formy na muffiny. Polecam papilotki, bo i pięknie wyglądają, i nie ma problemów z wyjmowaniem gotowych ciastek z foremek.
Zaczynamy od podgrzania mleka (nie gotujcie go) i zalania nim kawy rozpuszczalnej. Teraz niech przestygnie.
Miksujemy razem miękkie masło, cukier, mąkę, proszek i sól. Nie martwcie się, że masa jest sucha. Taka ma być. Powinna przypominać okruszki. Do tych okruchów powoli dodajemy zalane mlekiem espresso i miksujemy. Po jednym wbijamy do miksowanej masy jajka i ciągle miksujemy. Jeśli widzicie przed sobą idealnie gładką zawartość miski, możecie być z siebie dumni. Robota została skończona. Resztę zrobi piekarnik. Wy napełnijcie tylko papilotki ciastem do 3/4 wysokości i wstawcie formę na 20-25 minut do pieczenia. Na wszelki wypadek, pod koniec pieczenia zróbcie test suchego patyczka. Czyli patyczek wkładacie do ciastka. Jeśli jest suchy to super, jeśli mokry, to dajcie babeczkom jeszcze z 5 minut i ponówcie test.



Żeby zrobić krem:
200 g ciemnej czekolady
100 g masła
200 g kremówki

Sposób topienia czekolady opisywałam już wcześniej, ale może go szybciutko przypomnę. Garnek na piec. Do garnka nalewamy do 1/3 wysokości wody. Łamiemy czekoladę na cząstki i wkładamy do miski, którą stawiamy na garnek z wodą. Włączamy piec i gotujemy wodę w garnku. Bacznie obserwujemy topiącą się czekoladę, nie zapominając o mieszaniu. W mig powinna razem z masłem stworzyć lśniące jeziorko. Odstwiamy na bok i studzimy stopioną czekoladę.
Mikserem (tak jest najprościej ubijamy) kremówkę. Jeśli czekolada wystygła, możemy połączyć ją z ubitą śmietaną. Robimy to ostrożnie, najpierw dodając łyżkę śmietany do czekolady. Niech się poznają bliżej. Dzięki temu kolejne kontakty przebiegną w zgodnej atmosferze. Teraz, po łyżce, kładziemy do śmietany czekoladę i delikatnie mieszamy. Efekt końcowy to puszysty mus czekoladowy. Idealny do udekorowania muffinów. Ale musimy się uzbroić w cierpliwość. Żeby krem pozwolił się formować, trzeba go ochłodzić. Czyli używamy lodówki. Czekolada i masło w niskiej temeraturze zgęstnieją i zrobienie z nich kopczyków nie będzie trudne. Wniosek z tego jest taki, że dobrze jest przygotować krem wcześniej.
Jeśli wszystkie części muffinowej układanki macie gotowe, pozostaje przygotować pudełko, posypkę i skończyć dzieło.



Życzę wam smacznych muffinów, dobrej zabawy i wesołego Halloween. Wy życzcie mi ujarzmienia wody.

piątek, 28 października 2011

Dyniowy ciąg dalszy czyli sernik dyniowy



Kupiłam bilety. Odwiedzę  Londyn i już nie mogę się doczekać wizyty w jednej z cukierni The Hummingbird bakery. Dostałam w zeszłym roku na Gwiazdkę w prezencie książkę przez nich firmowaną, z ich wypiekami i radami. Już dawno zdjęcia nie wywołały takiego ślinotoku, jak w przypadku tej książki. Na początku tylko ją oglądałam, jak album malarstwa. Wiosną postanowiłam rzucić się na głęboką wodę i zmierzyć z pierwszym przepisem. Stres był spory, bo zdjęcia pokazują precyzyjnie, jak każde ciastko powinno wyglądać. Próba zakończyła się sukcesem i potem regularnie korzystałam z Cake Days. Ale marzeniem było zobaczyć szeregi ich cudowności w środowisku naturalnym. W Londynie. Pojadę, zobaczę, spróbuję i wszystko wam opowiem.

W ostatnim wpisie zachęcałam was do eksperymentów z dynią. Wszak to październik, czyli dyniowy miesiąc, a na dodatek zbliża sie Halloween. Czas na sernik dyniowy z mojej ulubionej Cake Days. Przepis na ten sernik, jako nieliczny, nie jest uzupełniony fotografią w książce. Pozostaje mi mieć nadzieję, że mój wypiek jest choć trochę podobny do pierwowzoru. Nieco go zmieniłam, ale baza pozostała niezmieniona. Ciasto jest ciężkie, kremowe i ma zabójczy kolor. Masę serowo-dyniową przykryłam jeszcze musem z dyni. Kolor dyni użytej do masy był tak piękny, że nie mogłam się powstrzymać. I to jedyne odstępstwo od podstawowego przepisu.
Jak zrobić sernik dyniowy?

Zaopatrujemy się w:

na baze ciastkową:
220 g ciastek digestive
100 g stopionego masła
pół łyżeczki cynamonu
pół łyżeczki startej gałki muszkatołowej

na masę serowo dyniową:
700 g serka (może być philadelphia lub twaróg Prezydent, którego ja użyłam)
120 g cukru pudru
1 łyżeczka cynamonu
3 duże jajka
150 g dyniowego puree.

1 forma do pieczenia o średnicy 20 cm
1 forma nieco większa od pierwszej

Pierwsze, co musimy zrobić, to przygotować sobie pulpę dyniową. Czyli rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Dynię kroimy na ćwiartki (jeśli jest nieduża) lub jak nam jest wygodnie. Wkładamy kawałki dyni do piekarnika i opiekamy ją 40 minut. Po tym czasie powinna zmięknąć. Jeszcze rada: przed włożeniem dyni do pieca oczyście ją z pestek i włosowatego wnętrza. Kiedy upieczona dynia ostygnie, obieramy ją ze skórki i miksujemy na aksamitną masę. Pulpa przygotowana.

Teraz przygotowujemy fundamenty ciasta. Jeśli mamy blender, wkładamy do niego ciastka i mielimy na piasek. Topimy masło i po wysudzeniu, wlewamy je do okruchów ciastek, dodając też cynamon i gałkę. Mieszamy lub blendujemy. Składniki będą przypominać mokry piasek. Wykładamy tą mieszanką dno formy i wkładamy do lodówki na pół godzinki.

Wracamy do dyni. Do misy wkładamy ser, cukier puder i cynamon. Miksujemy wszystko aż będą jednolitą masą. Dodajemy jajko, miksujemy. Dodajemy następne, miksujemy. I jeszcze raz. Na koniec, po łyżeczce wkładamy do misy pulpę dyniową. Mieszamy wszystko razem.
Wyjętą z lodówki formę owijamy folią aluminiową. Robimy to dokładnie i ciasno. Nasz sernik będzie się piekł w kąpieli wodnej, więc forma musi być szczelna.
Wlewamy masę do formy. Potrzebujemy jeszcze jednego naczynia do pieczenia. Musi być ono nieco większe niż nasza forma z ciastem. Do tej większej formy wstawiamy formę z ciastem i ostrożnie wlewamy wrzątek (do większej formy). Na wysokość 5 mm.
W tej saunie nasz sernik nabierze takiej aksamitności i gładkości jak futerko kotka birmańskiego. Całość wstawiamy do nagrzanego do 160 stopni piekarnika i pieczemy 50 minut.
Po upieczeniu, zostawcie sernik w spokoju, a kiedy wystygnie, włóżcie go do lodówki. Na drugi dzień olśni was kolorem i smakiem.
W mojej wersji, po 30 minutach pieczenia, wierzch sernika przykryłam pulpą dyniową, zmieszaną z cukrem pudrem i żółtkiem z jednego jajka. Proporcje były następujące: 4 łyżki dyni, 1 łyżka cukru, 1 żółtko. Wyszło dwukolorowo.


Zajrzyjcie do The hummingbird bakery i pięknej książki Cake Days. Życzę pięknych wrażeń i smacznego

środa, 26 października 2011

Dynia rządzi



Ostatni tydzień października to dobry moment, żeby ogłosić punkt kulminacyjny sezonu dyniowego. W każdym sklepie, od supermarketów począwszy a na bazarowych straganach skończywszy, śmieją się do nas pyzate słońca w kolorze optymizmu czyli dynie. Co prawda wszędzie są takie same i można by pomyśleć, że Matka Natura wykazała się w ich przypadku brakiem inwencji. Nic bardziej mylnego. Wiem coś o tym, bo w zeszłym roku spora część mojego ogrodu została opanowana przez dynie. A precyzyjnie, przez ich 17 gatunków. Przesadzam? Zapewniam was, że moja rodzina stwierdziła to samo. A potem razem ze mną  ekscytowała się różnorodnością kształtów, rozmiarów i kolorów. Nie wszystkie siedemnaście nasionek dało plony, ale i tak efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Do dziś w zamrażarce leżą sobie jeszcze ze dwa woreczki zamrożonej pulpy dyniowej.
Jaka szkoda, że w naszych sklepach sezon dyniowy jest tak krótki. Można by pomyśleć, że dynia jest jak truskawka. Krótkosezonowa. Pojawia się w październiku, a już z początkiem grudnia próżno jej szukać na półkach. Dlaczego? Czyżbyśmy jako konsumenci nie domagali się jej obecności w styczniu? Ja się domagam. Wręcz żądam! Styczeń bez dyni, to styczeń stracony! A luty? Jak można pozbawić lutego dyni?
Cieszmy się więc na zapas. Jeśli nie wyrosły wam dynie pod płotem, kupcie jedną czym prędzej i bierzcie się za jej przerabianie. Możliwości jest sporo. Zróbcie zupę dyniową z odmiany masłowej, optymistycznie pomarańczową. Dodajcie kostki butternut squasha do risotto, popracujcie nad lasanią z dynią makaronową  lub upieczcie ciasto dyniowe z przepiękną hokkaido. Będzie jak znalazł na Halloween. Kto bardziej zapobiegliwy wysmaży sobie konfitury dyniowe z imbirem i będzie śmiał się w nos tym wszystkim, którzy zlekceważyli sezon dyniowy.
Jako pierwszy przepis (nie do końca pierwszy, bo już wcześniej robiłam risotto z dynią i szałwią) z dyniowego menu musi obowiązkowo pojawić się zupa dyniowa. Znalazłąm kilka przepisów w różnych źródłach. Nie wątpię, że wszystkie smakują bosko. Ja podzielę się z wami przepisem, którym zawstydził mnie kiedyś pewien Oscar z Anglii. Niby student, ale na gotowaniu zna się jak mało kto. Musiałam przyznać, że jego wersja zupy dyniowej okazała się mistrzowska. Używam jej na tyle często,że jest już prawie moja.
Oto ona:
2 szklanki bulionu
1 szklanka mleczka kokosowego
1 cebula
1 ząbek czosnku
1 łyżka startego imbiru
1 łyżka pasty chili lub 1 papryczka chili posiekana drobno
szczypta kuminu
garść bazylii
sól, pieprz
0,5 kg dyni
2 łyżki oleju

Pracę zaczynamy od włożenia dyni do gorącego (200stopni) piekarnika. Dynię pokrójcie na kawałki, np na ćwiartki. Ja przed włożeniem jej do pieca usuwam pestki, żeby je wysuszyć. W przyszłym roku już nie szukam pestek w necie, tylko mam swoje.
Im większe kawałki, tym dłużej dynia się piecze. Zazwyczaj po 40 minutach jest miekka.
W czasie gdy dynia się przygotowuje, my kroimy w kostkę cebulę i siekamy czosnek, chili (jeśli nie mamy pasty) i imbir.
Nie przykładajcie się do tej czynności. Wystarczy je z grubsza posiekać, bo i tak zostaną zmiksowane. Rozgrzewamy olej w rondlu i kiedy będzie gorący wsypujemy pokrojone składniki. Niech się troszkę przysmażą i zamanifestują swoją obecność zapachem. Teraz wlewamy bulion i zagotowujemy. Gdy nasza dynia okaże się miękka, obieramy ją ze skórki. Tu mała uwaga - nie wszystkie dynie wymagają skalpowania. Butternut squash czy hokkaido są zjadalne w całości. Gotujemy bulion z zawartością około pięciu minut i dolewamy mleczko kokosowe. Mieszamy i dosypujemy kumin oraz sól i pieprz. Znów zagotowujemy i zdejmujemy z ognia.
Miksujemy zupę ostrożnie, bo gorąca zawartość ma tendencję do wybuchania w mikserze. Jeśli używamy blendera niebezpieczeństwo jest mniejsze. Jeszcze raz sprawdzamy czy nam smakuje i możemy ją podawać. Nalewamy do miseczek lub kubeczka i delektujemy się smakiem. Kto bardziej wymagający sypnie na wierzch liść bazylii.



Smacznego i niech dynia będzie z wami

poniedziałek, 24 października 2011

Sałatka z ogórka i lassi też


Ja  - Zrobię sobie na kolację lassi.
MMŻ - Z czym?
Ja  - Z mango.
MMż - Czy to jest to zielone, co smakuje jak mydło?
Ja  - Nie, to jest awokado.
MMŻ - Czyli masz na myśli to zielone w środku, a na wierzchu z włosami.
Ja  - Nie, to kiwi.
MMŻ - Wiem, to będzie to okrągłe, które jemy z prosciuto.
Ja  - Nie, prosciuto jemy z melonem.
Taki dialog odbyliśmy wczoraj wieczorem w kuchni, robiąc kolację razem, ale nie wspólną. Ja zaplanowałam dla siebie lassi, a MMŻ kroił ogórki do sałatki.
Ciąg dalszy nastąpił po chwili.
Ja  - Gotowe. Chcesz spróbować?
A po chwili.
MMŻ - Już wiem, to smakuje jak mielona cegła. Pozwoliłam sobie wyrazić zdziwienie. Rozumiem, że MMŻ jest wyjątkowo śmiały i otwarty na wszelkie odstępstwa od kulinarnej sztampy, ale żeby szukać wrażeń smakowych w cegielni?
Pozostaliśmy przy swoich wersjach kolacyjnych. Sałatka z ogórka dla Niego, lassi dla mnie.

Jako, że napój jogurtowy z mango robi się pięć minut, zdradzę wam przepis na świetną sałatkę z ogórka. Dokładnie taką, jaką robił wczoraj MMŻ. Podobno jest wietnamska, ale w naszym domu robi się ją od tak dawna, że już zapomnielismy, skąd wzięla się w stałym menu.
Warto ją zapamiętać, bo w połączeniu z curry jest więcej niż świetna.
Potrzebujemy:
1 długi ogórek obrany
sok z jednej limonki
1,5 łyżki sosu rybnego
1 łyżka wody
1 łyżeczka brązowego cukru
1 mała papryczka chili
1 czerwona cebula
2 ząbki czosnku zmiażdżone
zielona cebulka lub szczypiorek

Zaczynamy od zrobienia sosu. W miseczce mieszamy sos rybny, sok z limonki, wodę. Dodajemy cukier, czosnek i drobniutko posiekane chili. Zamieszajmy sos, by smaki się połączyły. Czerwoną cebulę kroimy na cienkie półplasterki i wkładamy do sosu. Pomaltretujmy trochę cebulę, żeby oddała sosowi swoje aromaty. Niech przestanie być taka harda. Odkładamy miskę na bok i myjemy rączki. Zapach sosu rybnego to ostatnie co chcielibyscie czuć w czasie wieczoru we dwoje.
Kroimy ogorka na półplastry. Nie plasterki ale plastry. Niech będą konkretne, takie 2-3 milimetrowe. Łączymy ogórki z sosem i mieszamy wszystko razem. Posypujemy posiekaną cebulką lub szczypiorkiem. Kto nie lubi takich konkretów wieczorową porą, niech wróci do tej sałatki przy świetle dnia, lub zrobi sobie lassi.Niech doda do obranego mango jogurt, sporą łyżkę miodu, pół łyżeczki cynamonu i zmiksuje wszystko razem. Ta łagodna wersja kolacji też jest pycha.
Smacznego i dobrej nocy



A zgadnijcie kto wypił resztę mojego napoju?

niedziela, 23 października 2011

Bardzo słodka sobota czyli tarta czekoladowo kajmakowa


Nie ma niedzieli bez ciasta. Tak mawiała moja Babcia. Jutro niedziela, więc tradycji powinno stać się zadość. Dziś był piękny dzień. Ogródek uprzątnięty, krzewy przycięte, liście zagrabione. Koty skorzystały z okazji, by z lwów salonowych choć na chwilkę przeobrazić się znowu w przyczajone tygrysy. Znalazłam z tuzin kasztanów (ciekawe skąd przyszły, skoro najbliższe drzewo jest z pół kilometra dalej), dwie żaby, jedną zahibernowaną jaszczurkę i kilometry tajemniczego pnącza, które zagarniało coraz większe części moich włości. Świeciło słońce, pachniało dymem i wrzosami. Takie wrażenia w środku miasta to nie lada niespodzianka. Wystarczyło zamknąć oczy i już byłam w domu pod lasem.
O! K...! Co za p... robota!  To fachowcy, układający kostkę brukową u sąsiada wyrwali mnie z błogostanu. No, tak. Rzeczywistość wskoczyła mi na plecy. Ale nie pozwolę dziś zepsuć porannego nastroju. Koty do domu, a ja upiekę coś słodkiego.Trudno nazwać ciastem, to co wytworzyłam. Ciastowy jest tylko spód. Na dodatek to znana z wcześniejszych wpisów tarta.
Kwintesencją tego wypieku jest nadzienie. Słodkie jak widoczki z zachodem słońca. Dla zwolenników krówek, toffi, czekolady i landszaftów po prostu raj na ziemi.
Mam w rodzinie dwóch wyznawców kajmaku. Ta tarta będzie ich spełnieniem marzeń o niedzielnym cieście. Lubiącym bardziej wytrawne smaki radzę zajrzeć gdzie indziej. Chociaż, gdy do tego słodkiego deseru dobierzemy cudownie cierpką kawę, to może i oportuniści dali by się skusić.
Moja propozycja jest taka:
tarta- przepis na nią znajdziecie we wpisie "Śliwobranie czyli tarta ze śliwkami"
nadzienie:
na masę kajmakową:
-1 puszka masy kajmakowej lub 1 puszka czasochłonnie gotowanego mleka słodzonego. Bierzemy gar wody, wkładamy do niego puszkę. Musi być zanurzona. Gotujemy trzy godziny, dolewając wody, jeśli nam się wygotowuje. Studzimy, bo w przeciwnym razie nieszczęście gotowe.
-pół kostki miękkiego masła

Miksujemy masło i dodajemy po łyżce kajmaku. Wszystko razem uciera nam sie na gładką masę, którą wykładamy na zimną tartę. Wyrównujemy powierznię nadzienia i wstawiamy formę z ciastem do lodówki na godzinkę.

na masę czekoladową:
-1 tabliczka gorzkiej czekolady, połamanej na kawałki
-1/3 kostki masła

Stawiamy garnek na piec i wlewamy do niego wody do 1/3 wysokości. Na garnek kładziemy miskę (najlepiej się sprawdziła metalowa), ale tak, by nie dotykała powierzchni wody. Kawałki czekolady i masło wkładamy do miski. Włączamy piec i zagotowujemy wodę pod miską, mieszając od czasu do czasu zawartość. Z doświadczenia wiem, że w momencie zagotowania się wody, można garnek zdjąć z pieca. Siłą rozpędu czekolada pięknie się stopi. Pozostaje teraz poczekać aż mieszanka czekoladowo maślana wystygnie i możemy wylać ją na masę kajmakową, która zdążyła zastygnąć w lodówce.
Całość naszego dzieła niech spocznie w lodówce na pół godziny i po tym czasie nasz sen słodki się ziści.



Każdy dietetyk, czytając ten przepis dostanie miażdżycy. Ta czekolada, to masło, ten kajmak. A co tam! To nie śniadanie, ani obiad. To miłe dopełnienie soboty. I serwowane w aptekarskich, wręcz, ilościach. Traktujmy je więc jak lekarstwo.
Myślę, że gdyby na tartę, a przed kajmakiem, użyć dżemu z czarnej porzeczki, to efekt też byłby niezły. Kiedyś spróbuję.

Moja Babcia byłaby ze mnie dumna.
Smacznego

czwartek, 20 października 2011

Dziś wybieram risotto z gruszką i serem





Jakie danie najbardziej lubisz?
Jaki jest twój ulubiony kolor?
Która pora roku podoba ci się najbardziej?
Które zwierzę jest twoim faworytem?
Ojejku! Nie lubię takich pytań! Dziś lubię różowe węże jedzące wiosną mus truskawkowy, a jutro nie będę mogła się obejść bez czekoladowego kotka o zimowych oczach. Matka natura (albo inna tajemnicza interwencja) sprawiła , że gusta podlegają ciągłym zmianom. I tak jak z łatwością potrafię wymienić to, czego nie lubię, tak moja lista rzeczy ulubionych jest płynna. W zbiorze "na tak" jest kilka punktów niezmiennych. To Toskania z całym dobrodziejstwem kuchni, pogody, przyrody i sztuki. To czytanie książek, zarówno wiosną, jak i o każdej innej porze roku. To muzyka, której potrzebuję jak powietrza.

Ale w sferze jedzenia i gotowania wszystko jest kwestią chwili. Wczoraj było święto np jabłka, a jutro będziemy cieszyć się krewetkami. Nie mam pojęcia, na co jutro przyjdzie nam ochota. Nie wyobrażam sobie precyzyjnego planowania. No tak, ktoś powie. A co jeśli w zestawie podstawowym, w domu, są tzw nieśmiertelniki, czyli kabanosy, musztarda, cebula i keczup. Ha, są dwie drogi. Błysnąć kreatywnością (co w przypadku tego zestawu będzie trudne), albo poszperać w necie i udać się do sklepu, by uzupełnić swoje zapasy i mieć w czym wybierać. Powiem wam jedno. Gdybyście w tym składzie, wymienionym przeze mnie, mieli ryż, to już bylibyście na najlepszej drodze, by zostać mistrzem patelni. Bo ryż oznacza risotto, paellę, pilaw czy sushi.
Czwartek w tym tygodniu ma smak sera i gruszek. Jeśli wspomniałam o ryżu, to zrobiłam to z premedytacją.
Głównym bohaterem dzisiejszego obiadu będzie risotto z gruszką i niebieskim serem. To jedna z tych potraw, które lubią wszyscy. MMŻ, który jest zadeklarowanym mięsożercą poprosił o drugą porcję. To nie byle co.
Jeśli ciągle nie zapełniliście lodówki, to robiąc zakupy sięgnijcie też po:

2 duże lub 4 niewielkie gruszki, dojrzałe, ale jeszcze twarde
250 ml ryżu arborio lub carnaroli
1 małą cebulę, pokrojoną w kosteczkę
2 łyżki masła
około litra bulionu
200 g sera niebieskiego (stilton, blue cheese, lazur, roquefort)
2 łyżki oliwy
sól, pieprz
kieliszek wermutu

Gotowanie będzie trwało niecałe pół godziny, więc nie jest to danie pracochłonne. Musimu przygotować sobie dwie rzeczy. Po pierwsze zagotować bulion i trzymać go w stanie ciągłej gotowości. W  takim stanie będzie wlewany po chochli do ryżu. Drugim elementem są gruszki. Połowę z nich obieramy ze skórki i pozbawiamy nasion. Pozostałe pozbawiamy tylko nasion (skórka zostaje). I jedne i drugie kroimy na plasterki. Te bez skórki wrzucamy do rondla z rozpuszczoną łyżką masła. Mieszamy, żeby się nie przypaliły. Będą miękkie i lekko skarmelizowane. Wyjmujemy je na talerz a do rondla władamy teraz resztę gruszek ze skórką. Również lekko obsmażamy i wyjmujemy.
Garnek myjemy i ponownie stawiamy na piec. Rozgrzewamy 2 łyżki oliwy i wrzucamy  cebulę. To potrwa chwilkę, Niech cebula się zeszkli. Do niej wsypujemy ryż. Mieszamy, by każde ziarenko zostało otoczone oliwą. Wlewamy kieliszek wina i odparowujemy. Teraz, po każdorazowym odparowaniu, dolewamy po chochli gorącego bulionu. Musimy co jakiś czas spróbować ziarenek. Nie mogą być twarde, ale też nie wolno ich rozgotować. Powinny stawiać lekki opór, gdy weźmiemy je między zęby.
To prawie koniec zabawy w kucharza. Czas na dodanie łyżki zimnego masła oraz pierwszej porcji gruszek (tych bez skórki). Mieszamy ponownie ryż i wsypujemy do niego pokrojony w kostkę ser. Znów mieszamy i ewentualnie dosypujemy soli czy pieprzu.
Porcję risotta wykładamy na talerz i na wierzchu kładziemy kawałki gruszki ze skórką. Czas minął. A my jesteśmy o jedno doświadczenie dalej. I co? nie warto czasami odejść od kabanosa z musztardą? Zostawmy go sobie na wakacje pod namiotem.


Zachęcam do zabawy garnkami i życzę smacznego


   

wtorek, 18 października 2011

Tadjin, tadżin, tażin, tagine i jeden przepis


Wczorajsza zabawa marchewkowa spowodowana była moją euforią jesienną. Taki stan ma to do siebie, że równie nagle jak się pojawia, tak nagle mija. Na szczęście zarówno mój stan uniesienia, jak i piękna pogoda ciągle dobrze się mają. Mnie zaś wydaje się, że w tym stanie ducha mogłabym się zmierzyć nawet z kaczką po pekińsku. Na razie, jednak, trzeba  wziąć w karby niezdyscyplinowane emocje. Plan, trzeba mieć plan. A mój plan zaczął się realizować już wczoraj. Pora wrócić do dnia wczorajszego. Albo inaczej, wprowadzić wczoraj do dzisiaj. Wiemy już jak poradzić sobie z marchewką. Czas na resztę dania.
Jako pierwszy zrobimy kuskus:

1 szklanka kuskusu
około 1,5 szklanki wrzątku lub gorącego bulionu
szczyptę kuminu mielonego
szczyptę kolendry mielonej
szczyptę chili
1 łyżeczkę czewonej mielonej słodkiej papryki
sól, pieprz
2 łyżki oliwy
mięta i natka pietruszki

Wsypujemy do sporej miski szklankę kaszki i zalewamy wrzątkiem lub bulionem. Płynu musi być na palec więcej niż kuskusu, bo ten jest bardzo łapczywy. Wciągnie wodę jak gąbka. Miskę przykrywamy  i na razie o niej zapominamy. Po mniej wiecej pół godzinie możemy dokończyć kuskusowe dzieło. Jako, że w tażinie i marchewce czeka nas feeria smaków, do kuskusu podejdziemy wstrzemięźliwie. Najpierw naruszamy jego spokój widelcem. Czyli grzebiemy w nim delikatnie, żeby porozdzielały się ziarenka. Potem dodajemy wszystkie przyprawy i znów mieszamy. Na koniec, dosypujemy natkę pietruszki i posiekaną miętę. Gotowe.


No i w końcu czas wziąć się za tażin. Oto co nam będzie potrzebne:

3 udka z kurczaka
1 spora cebula pokrojona w kostkę
3 ząbki czosnku, pokrojone
marynata:
1 łyżeczka mielonego cynamonu
1 łyżeczka mielonego kuminu
pół łyżeczki mielonej kolendry
pół łyżeczki pieprzu
1 łyżeczka imbiru w proszku
2 łyżeczki słodkiej papryki
pół łyżeczki chili

3 łyżki oleju
pół szklanki bulonu
szklanka pomidorów z puszki
garść rodzynków
garść płatków migdałowych
1 laska cynamonu
2 łyżki miodu
sól, pieprz

Żeby zacząć musimy cofnąć się w czasie. Niekoniecznie do dnia poprzedniego, ale przynajmniej godzinę. Naszym celem jest podanie tażinu z kuskusem i karmelizowaną marchewką. Ułatwmy sobie życie i zamarynujmy mięso wcześniej. Idealnie byłoby, gdyby poleżało sobie w marynacie przez noc w lodówce. Ale jeśli nasze gotowanie jest kwestią natchnienia, to wiadomo, że wcześniejsze planowanie nie wchodzi w rachubę. Mięsu musi wystarczyć godzina. Też będzie dobrze. Wszystkie składniki marynaty musimy wymieszać w misce.
Udka z kurczaka myjemy, wycieramy, obieramy ze skóry i oddzielamy mięso od kości. Z nich ugotujecie sobie rosół. Mięso kroimy w dość spore kawałki i wkładamy do miski z mieszanką przypraw. Obtaczamy kawałki mięsa, przykrywamy miskę i pozwalamy mu poleżakować godzinę w aromatycznej mieszance. Po godzinie rozgrzewamy na patelni kilka łyżek oleju i przez chwilkę smażymy cebulę i czosnek.Teraz dodajemy mięso. Zobaczycie, a raczej poczujecie jak zapachy ulecą jak dżin z butelki i spełnią wasze marzenie o dobrym jedzeniu. Do obsmażonego mięsa wlewamy szklankę pomidorów z puszki, wrzucamy garść rodzynów, płatki migdałowe, laskę cynamonu i dodajemy dwie spore łyżki miodu. Na koniec potrzebujemy jeszcze pół szklanki bulionu. Wszystko mieszamy. Zmniejszamy temperaturę, garnek przykrywamy i gotujemy ze dwadzieścia minut. Po tym czasie sprawdzamy jak smakuje sos i czy mięso jest gotowe. Jeśli trzeba dodać soli, zróbmy to teraz. Sos powinien być zawiesisty. Jeśli jest rzadki, pogotujcie go jeszcze chwilę.

Nie zapomnijcie o marchewce, bo jest świetnym uzupełnieniem całości.

Teraz już wszystkie elementy naszej obiadowej mozaiki są gotowe. Potrzebujemy tylko talerza i głodnego partnera przy stole.
Wszystko razem zajęło nam niewiele ponad godzinę. Niedużo w stosunku do efektu jaki udało się osiągnać.
Aha, tak na marginesie, to danie bardzo dobrze sprawdza się w wersji wegetariańskiej. Zamiast mięsa używacie więcej cebuli, grubo pokrojonych ziemniaków, marchewki, ciecierzycy i papryki. Reszta składników pozostaje bez zmian.



smacznego i kolorowej jesieni

poniedziałek, 17 października 2011

Początek końca czyli karmelizowana marchewka (część I)



I znowu jest pomarańczowo. Energetyczne barwy chodzą za mną krok w krok. Może to dlatego,że dookoła tak kolorowo. Ten moment jesieni sprawia, że z ciekawością rano wstajemy i z optymizmem kładziemy się spać. I nieważne, że rano na trawie pojawiają się coraz śmielsze paluchy przymrozków, a samochody opatulone są welonem szronu. Nagle wybucha poranne słonce i chłód chowa się pod krzakami i w zacienionych zaułkach. Póki co króluje słońce, więc chwilo, trwaj! Słońce nastraja do poszukiwań. Jakoś nie mamy ochoty na żurek czy kotleta schabowego. Może po raz kolejny zaczerpnąć z gorącej kuchni śródziemnomorskiej? Do fascynacji zapachem kuminu i kolendry już się kiedyś przyznałam, więc tym łatwiej mi się usprawiedliwić. Kuskus zrobimy w kilka minut, marchewka też robi się sama. Trochę czasu poświęcimy na tażin. Ale zobaczycie, że warto. Przyprawy, które będą nam potrzebne też nie przysporzą wam problemów. Dzisiaj nie będę przynudzać i skupię się tylko na karmelizowanej marchewce. Podejrzewam, że w innym przypadku już przy kuskusie zamówilibyście pizzę.
Znane wam jest na pewno powiedzenie, że diabeł tkwi w szczegółach. Nic dodać nic ująć. Ta marchewka to warzywne mistrzostwo świata. I ośmielę się powiedzieć, że to nie ona w tym przepisie, a kuskus i tażin są tylko dodatkami. Od niej więc zaczynam.

karmelizowana marchewka

kilka marchewek obranych i pokrojonych w ukośne kawałki
2 łyżki masła
5 łyżek brązowego cukru (nic się nie stanie, jeśli użyjecie białego cukru lub syropu klonowego)
szczypta soli
ćwierć łyżeczki kolendry mielonej
parę kropel octu balsamicznego

Gotujemy wodę w rondlu, dodajemy szczyptę soli i 2 łyżki cukru. Wody powinno być niewiele. Tyle tylko, żeby gotująca się marchewka była przykryta. Trwa to około 10 minut. Marchewka musi być jędrna, bo za chwilę będziemy ją karmelizować. Jeśli wbijemy w nią widelec, a ona stawia lekki opór, to znaczy,że jest akurat. Na patelni topimy masło i wsypujemy resztę cukru. Niech się rozpuści. Teraz dodajemy podgotowaną, odcedzoną  marchewkę i turlamy ją w maśle z cukrem. Sypiemy kolendrę i znów turlamy. Marchewka pięknie się nam pokryje słodko kolendrową glazurą. Jeśli brzegi marchewki zbrązowieją, to tym lepiej. Radość turlania trwa krótko, bo wszystko w wysokiej temperaturze dzieje się szybko. Jeszcze szybciutko dolewamy kilka kropel octu balsamicznego, odparowujemy ... i pięknie wyglądający a jeszcze lepiej smakujacy dodatek mamy gotowy.

Cały ten przepis jest przyszłością . Jutro namówię was do zrobienia tażinu, bo kolejność jest taka: kuskus, tażin, marchewka. Jak widzicie, ja zaczęłam od końca. Ale nie mogłam sie pohamować. Te kolory! Ta energia! To słońce! Zostawiam was dzisiaj i do spotkania jutro, przy tażinie.

sobota, 15 października 2011

Patent na gwiazdkę z nieba czyli deser figowy




Z deserami jest tak, że nie zawsze je robimy, ale zawsze chętnie jemy. Nie mam na myśli ciasta. Raczej myślę o słodkiej galanterii. O czymś, co jest taką wisienką na torcie, rodzajem kropki nad "i". Takie drobiażdżki maskują czasami niezbyt udane danie główne, lub podkreślają wartość całości. Deser powinien sprawić, że MMŻ już w trakcie degustacji obieca wam gwiazdkę z nieba a kobiety was znienawidzą. Czyli, krótko mówiąc, oszałamiać. I sedno sprawy nie polega na ilości czasu, spędzonego nad wymyślnym przepisem. Ma być prosto acz efektownie. Bardzo lubię figi. Uważam, że zarówno ich powierzchowność, jak soczyste wnętrze prowokują do wykorzystania. Są nie tylko bardzo fotogeniczne ale i smakowite. Lubię je świeże i suszone. Późnym latem i jesienią pojawiają się wyjątkowo piękne w sklepach. Niestety, nie rosną w naszych sadach. Przynajmniej nie w moim, ale kto wie. Może kiedyś, w Toskanii. Na razie, zagłuszając ekologiczne wyrzuty sumienia (figi trzeba przywieźć z Włoch lub Grecji), dając się ponieść łakomstwu, postanowiłam zadowolić i siebie, i gości.
Żeby zrobić ten deser, musicie się przygotować. Chyba, że macie zwyczaj przechowywać na codzień w lodówce figi, mascarpone, kawior i Moet Chandon. W takim razie, gratulacje. W innym przypadku, czekają was zakupy. Ale one są jedynym wysiłkiem, jaki was czeka. Potem są już tylko przyjemności. W przepisie jest mowa o dwóch składnikach, które mogą was zaniepokoić ; o  wodzie pomarańczowej i wodzie różanej. Jeśli ich nie macie, użyjcie paru kropel soku z cytryny lub pomarańczy, oraz startej z nich skórki. Będzie to wariacja na temat. A wyżej wspomniane wody na pewno znajdziecie w internecie. Przydadzą się w innych przepisach.



Figi z mascarpone
(dla 4 osób)

4 figi
4 łyżki mascarpone
2 łyżki cukru pudru
1 łyżka brązowego cukru muscavado
pół łyżeczki cynamonu
parę kropel wody różanej
parę kropel wody pomarańczowej
parę kropel octu figowego
pół szklanki kremówki

Najpierw rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Dobrze, jeśli mamy funkcję grill. Figi rozkrawamy na cztery części. Robimy to tak, by się nie rozpadły. Najlepiej nóż doprowadzić do połowy wysokości owocu, a potem rozchylić na ćwiartki. Ma to z grubsza przypominać rozchylający się kwiat. Figi wkładamy do żaroodpornego naczynia i 20 minut podpiekamy owoce w piekarniku. W czasie, kiedy figi się pieką, my przygotowujemy sos. W rondelku rozgrzewamy śmietanę i rozpuszczamy w niej muscavado. Dodajemy cynamon i pozwalamy się pogotować. Jeśli sos zgęstniał, dolewamy wodę różaną i pomarańczową. Pamiętajcie, co powiedziałam wcześniej o zastąpieniu ich skórką z cytryny lub limonki.
Mieszamy sos i zdejmujemy z pieca. Na koniec dodajemy ostatni składnik, czyli parę kropel octu figowego. Jego użycie nieco przełamie słodki smak sosu.
Do serka mascarpone dodajemy cukier puder i mieszamy.
Wyjmujemy figi z piekarnika na wcześniej przygotowane talerzyki. Do środka nakładamy łyżkę mascarpone. Całość polewamy gorącym sosem cynamonowym. Dekorujemy np gałązką melisy. Deser jest przesłodki z niepokojącą nutką kwiatowej kwaśności . Pycha.
Czekam teraz na obiecaną gwiazdkę z nieba.



A wam życzę i smacznego, i snów o figowej Toskanii

środa, 12 października 2011

Zielono - czerwone i co ma do tego Amsterdam


To danie już od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie. Wyobrażałam sobie jak musi smakować połączenie zielonego z czerwonym. I wychodziło mi za każdym razem, że smakowicie. Czytąjac przepisy na niektóre dania, włącza się wyobraźnia, a przy innych wrota do niej pozostają zamknięte. Mam przed oczami nie tylko wygląd dania. To, zresztą nie jest trudne, bo przepisy zawierają ilustracje. Odtwarzam sobie w głowie smak i zapach. Nie wszystko, co mnie urzeka, przekuwam w czyn. Wiele takich hipotetycznych potraw ciągle czeka na realizację. Zasada jest jednak zawsze taka sama. Jeśli czytając przepis nie uruchomi się moja wyobraźnia, to lepiej dać sobie spokój. Bywa też inaczej. Kiedy jem coś pysznego, zamiast oddać się temu w pełni, chodzi mi po głowie pytanie: jak oni to zrobili. Moje początki poznawania kuchni azjatyckiej miały miejsce dawno temu w Amsterdamie. Z chińszczyzny w naszym kochanym kraju znaliśmy tylko ryż. Choć drzwi do kulinarnego raju zostały już otwarte, to przyzwyczajenie jest drugą... i tak dalej. O kuchni mandżurskiej czy laotańskiej nawet nie wiedzieliśmy, że istnieje. Ale podróże kształcą, a chęć poznania jest motorem przygód i postępu. Ilość restauracji w Amsterdamie mnie oszołomiła. I każda była inna. Ja mam tylko jeden żołądek i pięć dni. Jak tu spróbować wszystkiego. Na szczęście flirt z stolicą Holandii trwał dobre kilka lat i po panice pierwszego razu przyszły dni, kiedy zachowywałam się w miarę rozsądnie. Wracając do pierwszego egzotycznego posiłku, jedząc mieszankę warzyw i mięsa w nieziemsko pachnącym sosie o tajemniczej nazwie curry, nie wiedziałam, że przekraczam swój kulinarny Rubikon. Tylko jak rozłożyć to danie na części a potem poskładać w domu w tak samo smakowitą całość. Co oni do tego sosu dodali? Skórkę z cytryny? Pomarańczę? Tak sobie mogłam zgadywać. Odpowiedzią na moje gorączkowe poszukiwania było słowo imbir. Ale jak on wygląda, jak smakuje czy pachnie, na to, musiałam trochę poczekać. Na szczęście i do Polski zawitał wielki kulinarny świat. Tajemniczo i pociągająco brzmiące nazwy zostały oswojone i dziś nie wyobrażam sobie braku na półce nie tylko imbiru, ale całej armii aromatycznych pomocników. Amsterdam do dziś pozostaje w moim sercu jako to miejsce, od którego wszystko się zaczęło i które uruchomiło moją ciekawość jedzenia. Dawno nie byłam w mojej ulubionej Oriental City, gdzie ruch w weekendy jest jak na ludowym festynie, czy w serwującym dania kuchni indonezyjskiej Kantjil en de Tijger. A piwo! Odwiedźcie Cafe Belgique, wielkości pudełka zapałek, z taką ilością piwa, że największy smakosz by poległ. Spróbujcie koniecznie Lucifera lub Gulden Draaka a zrozumiecie, że można pokochać piwo.
I zrobił się wpis podróżniczy zamiast kulinarnego. Rozmarzyłam się. Już wracam do zasadniczego tematu.
Chciałam was tym razem przekonać do smaku nieco niezwykłego. Do połączenia surowości szpinaku, aksamitności pieczonej papryki, pikanterii chili, swojskości cebuli i czosnku po  niecodzienność kopru włoskiego. Ta ostatnia przyprawa długi czas kojarzyła mi się tylko z herbatką na kolki starszej Córki. A przecież wieprzowina i koper włoski to nieodłączni towarzysze.
Zastosowanie wegetariańskie też zdało egzamin. Do dzieła.

Potrzebujemy:

2 papryki czerwone
1 chili
1 cebulę
2 ząbki czosnku
pół łyżeczki nasion kopru włoskiego
oliwa
sól, pieprz
parmezan
micha szpinaku, najlepiej świeżego o drobnych liściach
makaron kokardki, muszelki lub taki, jak lubicie

Zaczynamy od rozgrzania piekarnika do 200 stopni. W naczyniu żaroodpornym układamy paprykę i chili obrane z nasion, pokrojoną w plastry cebulę, czosnek bez łupinek. Polewamy warzywa 2 łyżkami oliwy, posypujemy koprem włoskim, solą i pieprzem. Mieszamy i wkładamy do piekarnika na 30 minut. Po pół godzinie wyjmujemy naczynie z pieca i przykrywamy folią aluminiową. Gdy wystygnie, ściągnięcie skórki z papryk będzie łatwizną. Teraz potrzebujemy miksera lub blendera. Całość zawartości naczynia żaroodpornego miksujemy na sos, dolewając kilka łyżek oliwy.
Odkładamy sos na chwilkę, bo musimy ugotować makaron. Zagotowujemy wodę w garnku, lekko solimy i do wrzątku wsypujemy makaron. Jego twardość jest kwestią gustu. Nasze polskie podniebienia przywykły już do stadium al dente, ale rozumiem, że  niektórzy lubią inaczej.
W czasie gdy makaron się gotuje, pora zająć się szpinakiem. Umyte i osuszone liście kładziemy na rozgrzaną patelnię z odrobiną oliwy. Solimy, smażąc szpinak ok 3 minut. Mieszamy, żeby nam sie nie przypalił i nie był zupełnie omdlały.
Ostatni etap naszej pracy, to połączenie wszystkich elementów. Ugotowany makaron (zostawmy parę łyżek wody, w której gotował się makaron), mieszamy ze szpinakiem i polewamy sosem paprykowym (jeśli jest za gęsty, możemy dolać wody z makaronu). Danie posypujemy świeżo startym parmezanem i pieprzem.
Gotowa potrawa spełniła moje oczekiwania. Zapach kopru był bardzo subtelny, a smak intrygujący. To właśnie takie danie, które prowokuje pytania: co tam jest dodane?


Zachęcam do eksperymentów i życzę smacznego

poniedziałek, 10 października 2011

Bo w mango jest seks



Moje pierwsze spotkanie z mango nie należało do udanych.  Czasy były siermiężne, a egzotyka w postaci mandarynek i pomarańczy pojawiała się na stołach tylko w okresie Wielkanocy i Wigilii. Tym większa była podnieta przy kupnie owocu, którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Mieszankę uczuć po pierwszym kęsie pamiętam do dziś. Po pierwsze, co to za owoc, któremu włosy zamiast rosnąć na skórce jak brzoskwini, rosną do wewnątrz? No i ten smak! Wprawiający w konsternację. Po pierwszym razie byłam pewna, że nie zostaniemy przyjaciółmi. W eksplozji aromatów znalazłam rosół z makaronem, roladę, kluski, a na koniec kompot śliwkowy. Pomyślicie sobie, "biedne dziecko, pozbawione kubków smakowych". To smakowe pomieszanie z poplątaniem kładę na karb młodego wieku. Gdybym dziś miała opowiedzieć jak smakuje mango, powiedziałabym, że smakuje jak... mango. Smak do niczego nie podobny, z niczym nie porównywalny. Już dawno zostałam jego fanką i nie wyobrażam sobie lassi bez tego owocu. Choć przyznam, że jego zapach, szczególnie mango bardzo dojrzałego, bywa niepokojący. Nie wiedzieć czemu kojarzy mi  się z...seksem!?
Do czego ta cała moja tyrada zmierza? No, no. Nic z tych rzeczy. Prowadzi do sernika z kremem mango.
Moje ostatnie spotkanie z Młodszą Córką odbyło się przy kawie i ciastku. Ona zamówiła sobie sernik z mango. I już wiedziałam, że muszę go mieć. Muszę spróbować go odtworzyć. Czas weekendu był bliski, więc okazja nadarzyła się sama.
Oto do czego doszłam.

Sernik z kremem mango

spód ciasta (na formę okrągłą 20 cm)

paczka herbatników owsianych (zmielonych na piasek lub ułuczonych wałkiem do ciasta)
100 g stopionego masła

masa serowa

700 g pełnotłustego twarogu (np Prezydent)
3 jajka
2 żółtka
150 g cukru pudru

krem mango

2 dojrzałe mango, obrane ze skórki i pokrojone w plastry
1 puszka mango konserwowanego
pół szklanki soku z tejże puszki
2 łyżki brązowego cukru
100 g serka mascarpone
100 g kremówki

Zaczynamy od przygotowania spodu ciasta. Wlewamy masło do okruchów i mieszamy jak mokry piasek na plaży. Wylepiamy spód formy i wstawiamy na 10 minut do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. Potem wyjmujemy i niech sobie stygnie.

Na patelnię wlewamy pół szklanki soku z mango z puszki. Na gotujący się sok wkładamy plastry świeżego mango, sypiemy brązowy cukier i lekko karmelizujemy owoce, odparowując sok. Kilka plasterków (tych ładniejszych) odkładamy. Będą nam potrzebne do dekoracji. Owoce z puszki odcedzamy. Sok wypijamy lub kombinujemy jakiś drink egzotyczny. Miksujemy na puree mango z puszki i mango z patelni.

Pora na bazę serową.
W sporej misce miksujemy twaróg z 100 g cukru pudru. Dodajemy jajka po jednym (nie wszystkie naraz), potem żółtka  i znów mieszamy.
Teraz musimy przygotować sobie formę. Wymaga to pewnego zabiegu, dzięki któremu sernik będzie nie serowy, a kremowy. Formę, w której już znajduje się spód ciasta, okładamy od zewnątrz folią aluminiową. Zróbcie to dokładnie, bo nasz sernik będzie zażywał gorącej kąpieli wodnej. Do tak przygotowanej formy z spodem ciastkowym wlewamy masę serową.
Piec nagrzewamy do 175 stopni. Wkładamy do niego pustą formę, do której musi się jeszcze zmieścić nasza forma z masą serową. Gotujemy w czajniku wodę. Wkładamy formę z sernikiem do tej drugiej, większej i do niej wlewamy wrzątek.Tak na 4 centymetry. Mówiąc obrazowo, to jak wkładanie jajka do wrzątku. Nasza forma z sernikiem stoi sobie teraz po pas w gorącej wodzie i piecze się przez godzinę. Po tym czasie sprawdźcie ostrożnie, czy masa się ścięła. Nie powinna się przelewać, a jedynie delikatnie dygotać przy poruszeniu formą. Jeśli do jej konsystencji nie macie zastrzeżeń, dajcie jej odpocząc i wystygnąć.
Czas wprowadzić na scenę naszego głównego bohatera, mango. Puree z mango miksujemy z mascarpone i pozostałym cukrem pudrem.
Ubijamy kremówkę i delikatnie łączymy z masą mango. Jeśli sernik ostygł, wykładamy na niego mus mango i wyrównujemy powierzchnię ciasta. Na środku układamy pozostawione wcześniej plastry skarmelizowanego mango.
Nie podniecajcie się na razie. Na przyjemność będziecie musieli jeszcze poczekać. I to dobre kilka godzin. Ciasto potrzebuje chłodu i spokoju.
Ale potem...hm... rozkosze podniebienia przed wami.
Zapytajcie Darię. Ona wie.



Smacznego

sobota, 8 października 2011

Zielony to kolor soboty - curry z kurczakiem


Sobota to dzień dla siebie. Taki, w którym odrabiam zaległości. Kończę to, na co zabrakło mi czasu. Robię to, czego nie zdążyłam zacząć lub uspokajam wyrzuty sumienia, że po prostu mi się nie chciało. To dzień, w którym nie ma pośpiechu, są powolne plany na wieczór i piękna perpektywa niedzieli. Lubię sobotę. Ogłaszam sobotę dniem przyjaźni ze samą sobą . To samo dotyczy jedzenia. W sobotę gotuje się coś, nie wymagającego gimnastyki kuchennej. Coś, co można ugotować w środku nocy, po ciemku. I nie mam tu na myśli placków, czy naleśników, bo to dla mnie wyższa szkoła jazdy.
W rankingu dań najprostszych jedno z czołowych miejsc zajmuje curry. Nieważne czy indyjskie, chińskie czy tajskie (to mój faworyt). Nieważne czy z mięsem, rybą czy warzywami. Lubię każde. Skoro jest sobota, skoro jest czas spełniania życzeń, to ja poproszę curry.
Dużo było ostatnio w moich przepisach żółci i czerwieni. Dziś dla równowagi będzie zielono. Jeśli mamy pastę curry, mleczko kokosowe, sos rybny, limonkę i odrobinę brązowego cukru to mamy gotowe danie. Wiem, że puryści będą kręcić nosem na gotową pastę, ale pamiętajmy, że jest sobota i dziś obowiązuja inne, bardziej liberalne zasady. Nie napracujemy się zbytnio, a danie będzie należało do wyjątkowo udanych.

Zielone curry z kurczakiem (zamiast niego, możecie użyć warzyw, krewetek lub ryb)

2 filety z kurczaka, pokrojone w paseczki
1 łyżka mąki kukurydzianej
białko z jednego jajka

Lekko ubijcie białko widelcem i dodajcie mąkę. W tej mieszance zanurzcie paski mięska (ryby i warzyw ten etap nie dotyczy) i odstawcie na godzinkę. Dzięki tej sztuczce mięso będzie bardzo soczyste.

1 cebula, pokrojona w piórka
1 ząbek czosnku, pokrojony
100 gr groszku cukrowego
1 łyżki pasty curry
szklanka mleczka kokosowego
2 łyżki sosu rybnego
sok z połówki limonki
1 łyżeczka brązowego cukru
olej do smażenia

W rondlu rozgrzewamy olej i wrzucamy cebulę i czosnek. Gdy zaczynają robić się szkliste, dodajemy pastę curry. Gdy w kuchni wyraźnie czujemy egzotyczny zapach, wlewamy mleczko kokosowe , sos rybny i wsypujemy cukier. Teraz nasz sos musi się chwilkę pogotować na małym ogniu, bo przecież nie chcemy podać zupy. Sos musi się zagęścić. Czas oczekiwania na ten fakt urozmaicimy sobie smażeniem mięsa. Na patelni, lub woku rozgrzewamy olej i na gorący wrzucamy (ostrożnie, bo pryska!) kawałki mięsa. Ta czynność trwa wyjątkowo krótko, bo kurczak nie powinien wyglądać jak z solarium. Ma się obsmażyć równomiernie a nie upiec. Wyjmujemy go z oleju i wkładamy do lekko gotującego się sosu. Dajemy mu jeszcze jakieś trzy minuty i próbujemy, co też nam się ugotowało. Dolewamy jeszcze sok z limonki i wołamy rodzinę, by podziwiała dzieło. Zresztą już pewnie się tłoczą za drzwiami kuchni, zwabieni nieziemskimi zapachami.
Jeśli byliście przezorni i ugotowaliście ryż, to macie absolutnie fantastyczną namiastkę kuchni tajskiej na talerzu. Ryż sypiemy w kopczyk, na to nasz sos, odrobina kolendry, bo ma być zielono i po raz kolejny dochodzimy do wniosku, że sobota jest w odpowiednim momencie tygodnia.



Życzę wszystkim pięknej soboty i smacznego

czwartek, 6 października 2011

Meteorologiczna manipulacja uwieńczona zupą marchewkową



Straszyli, że dziś to już na pewno. Że to już koniec. Że od popołudnia będzie zdecydowanie gorzej. Poddając się meteorologicznej histerii pobiegłam w panice do sklepu, żeby Dziecku buty zimowe kupić. No bo co to będzie za dwie godziny, jeśli śnieg, mróz i zawieje? A tu Dziecko jeszcze w sandałach pomyka. Jak nic, wyrodna matka jestem. Minęły dwie godziny i kamień z serca mi spadł. Sprawdziłam się jako matka. Co prawda z lekkim opóźnieniem ale przed śniegiem zdążyłam. Nawet pewna wątpliwość mi w głowie zaświtała, że może z tym pogodowym armagedonem to przesada. Bilans moich rozterek jest następujący. Buty są, spokój odzyskany, Dziecko do nowego nabytku podeszło po stoicku, a słonce jak świeciło tak świeci.
Nauczka dla mnie na przyszłość, żeby do wiadomości z zewnątrz mieć stosunek wstrzemieźliwy. Co ma być, to będzie. Szczególnie w kwestiach, które zupełnie nie poddają się naszym wpływom, zaklęciom i pobożnym życzeniom. Pogoda jest zawsze. A że, nie zawsze taka, jak byśmy chcieli? W przyrodzie i pogodzie panuje sezonowość. I dobrze, jeśli ma sie tego świadomość. Chociaż, powiem wam na ucho, bywają sytuacje wprawiające mnie w osłupienie. Dnia pewnego okazało się, że w domu skończył się imbir. Zużycie tego surowca przekracza średnią krajową, więc jego brak był nie do zaakceptowania. Córa dostała zadanie bojowe nabycia kawałka korzenia. Wróciła z pustymi rękami ale za to z sensacyjną wiadomością. Otóż, pani sklepowa, głosem nie znoszącym sprzeciwu uświadomiła moje Dziecko, że to nie jest sezon na imbir. Przyjdź, dziecko za pół roku, to wtedy będzie owocował. Szok spowodował, że moje zawsze wygadane Dziecko straciło język w gębie i pośpieszyło podzielić się tą hiobową wieścią. Jak to? To nie będzie teraz chińszczyzny? A makaron z sosem pomidorowo imbirowym z czego zrobimy? Rozpacz.
Imbir sezonowy? hm... nie wiedziałam. Śnieg w październiku? hm... nie przypuszczam.
Jakoś tak się porobiło, że imbir mamy cały rok w lodówce (ale szczęście, prawda). Marchewka też do sezonowych nie należy, więc można cieszyć się ich rozgrzewająco- pomarańczowymi możliwościami. Tak na wszelki wypadek, gdyby z tym śniegiem było coś na rzeczy, postanowiłam dziś sięgnąć do zupy marchewkowo imbirowej. Można ją zrobić o dowolnej porze roku ale z powodów mi nieznanych, najlepiej smakuje od października do lutego. Czy ja coś mówiłam o sezonowości?



Zupa marchewkowo - imbirowa
(na dwie solidne porcje)

5 marchewek, umytych i pokrojonych w plastry
1 cebula, pokrojona
2 ząbki czosnku, pokrojone
około 5 centymetrowy kawałek imbiru, również pokrojony
1 batat, obrany i porojony
1 małe chili (można pominąć, jeśli ktoś alergicznie reaguje na ostrości)
1 szklanka bulonu
starta skórka z  połowy pomarańczy, wcześniej dobrze wyszorowanej
opcjonalnie pół szklanki mleczka kokosowego lub słodkiej śmietanki
szczypta cynamonu
sól i pieprz
2 łyżki oliwy
kolendra do upiększenia

Rozgrzewamy rodel. Smażymy na gorącej oliwie cebulę, czosnek, imbir, chili aż nieco zmiękną. Dodajemy pokrojoną marchewkę oraz batata, posypujemy przyprawami i smażymy jeszcze z dwie minuty. Potem wlewamy bulion i przykrywamy garnek, zmniejszając ogień. Po kilkunastu minutach zawartość garnka powinna być miękka. Nie rozgotowana!
Zdejmujemy garnek z pieca i dodajemy startą skórkę pomarańczową. Czas na zmiksowanie zupy. Róbcie to ostrożnie, bo zawartość gara ciągle jest gorąca. Miksując zupę zauważycie, że robi się gęstsza. Jej zawiesistość jest kwestią gustu. Dolewając śmietanki lub mleczka kokosowego sprawiacie,że zupa nabierze takiej gęstości, jaką lubicie. Zagotujcie ją jeszcze króciutko i doprawcie do smaku. Paseczek zglillowanej papryczki będzie niezłą dekoracją. Pod płaszczykiem śmietankowej gładkości i pomarańczowej słodkości znajdziecie niezły charakterek imbiru i przypraw. Ta zupa to taki wilk w owczej skórze.
Jeśli jest dla was zbyt jesienna, to poczekajcie. Jutro na pewno będzie padać i zatęsknicie za rozgrzewającymi kolorami.
                                                    

Więc jednak smacznego.

wtorek, 4 października 2011

Chleb dla leniwych



Nie zawsze chce nam się wznosić na wyżyny. I dotyczy to nie tylko sytuacji ważnych czy wyjątkowych. W życiu codziennym też mamy czasem ochotę poleniuchować. Ale jak tu leżeć i pachnieć, skoro oczekiwania wobec nas są wygórowane? W takich wypadkach uciekam się do sztuczek, które niech pozostaną moją słodką tajemnicą lub szukam drogi na skróty. Wędruję do spiżarni i otwieram słoik pełen smaków z  morskich grządek. Pięknie. Ale, niestety, nikt jeszcze nie wymyślił wekowanego chleba. Można chleb zamrozić. Niby smakuje podobnie, ale gdzieś znika zapach. Można pójść do sklepu, ale ten sposób już oprotestowaliśmy wcześniej. No i możemy zjeść musli na śniadanie. A jeśli pora zbliżona jest do kolacji?
 -Ojej, kobieto, nie marudź. Ubierz buty i idź do knajpy. 
 -Dobra, dobra. Dziś pójdziemy do knajpy, a jutro co będziemy jeść na śniadanie? 
 -Musli.
 -E..może jednak nie.
To się nazywa odsunięcie problemu w czasie. Nie oszukujmy się. Lenistwo lenistwem, jednak dobrze jest sobie uświadomić, że od pewnych spraw nie ma ucieczki. W naszym domu, od pieczenia chleba. Nie myślcie, że nie lubię zagniatać ciasta chlebowego. Lubię, ale jak zaznaczyłam w pierwszym zdaniu, od czasu do czasu każdy jest leniwcem.
Na chleb na zakwasie będzie czas za kilka dni, niech troszkę ów zakwas podojrzewa. Dzisiaj, nie bawiąc sie w subtelności, raz, dwa i zagniotłam bochenek chleba dla leniwych. Przywiozłam z ogrodu bazylię i oregano, więc dodatki zrobiły się pachnące. Jestem absolutnie pewna, że nawet MMŻ potrafiłby go upiec. Oczywiście jedynie w przypadku, gdyby znalazł drogę do kuchni.

Chleb dla leniwych
-3 szklanki mąki pszennej, przesianej przez sito
-280 ml wody
-1,5 łyżeczki drożdży (suchych, jeśli używamy świeżych, dajemy dwa razy tyle)
-1 łyżka miodu, rozpuszczonego w dwóch łyżkach wody
-3 łyżki oliwy
-garstka ziół (bazylii, oregano, tymianku, koperku lub innych)
-1 łyżka soli

Drożdże zalewamy wodą z rozpuszczonym miodem i zostawiamy na kwadrans. Po tym czasie mieszamy wszystkie składniki i wyrabiamy (najlepiej w początkowej fazie korzystając z maszyny). Kiedy składniki się połączą, wykładamy ciasto na stół i rączkami (nie obawiajcie się, ono się nie lepi) rozciągamy i składamy na przemian. Taki chlebowy pilates. Niech wam to zajmie około 10 minut. Przy okazji, Dziewczyny, ćwiczycie mięśnie ramion i ujędrniacie piersi.
Teraz dajecie chlebowi odpocząć. Miskę, w której leży ciasto nakrywacie ściereczką, a po godzinie znów (tym razem króciutko) rozciągacie i składacie jak kopertę. Formujecie zgrabny bochenek, wykładacie na blaszkę (ja najpierw kładę papier do pieczenia), a blaszkę nakrywacie np dużą miską. Miska musi być spora, bo przecież wasz chleb urośnie.
My zrobiliśmy swoje. Resztę zrobią drożdże. Nam pozostaje obserwować, jak chleb staje się coraz większy. W normalnych warunkach pokojowych (wojennych nie testowałam) czyli 23 stopniach, trwa takie wyrastanie około 2 godzin.
Po półtorej godziny rośnięcia, czas na włączenie piekarnika. Rozgrzewamy go do 220 stopni. Wkładamy bochenek do rozgrzanego pieca. Obok wstawiamy pojemnik z lodem i pieczemy 10 minut. Po tym czasie zmniejszamy temperaturę do 200 stopni i dopiekamy kolejne 30 minut. Na dziesięć minut przed końcem pieczenia, posmarujmy go z wierzchu wodą. Będzie się pięknie błyszczał.
Chleb upieczony. Możemy wrócić na kanapę i ponownie zająć się nic nierobieniem lub układaniem haiku.
Fajnie jest czasami poleniuchować.



Smacznego

niedziela, 2 października 2011

Moje odkrywanie Ameryki


Dzień za dniem robimy śniadania,  gotujemy obiady,  kombinujemy co na kolację. W większości przypadków, dania przygotowujemy na pamięć. Od czasu do czasu doznajemy olśnienia i zamiast kotleta schabowego z mizerią, moczymy schab w imbirowo sojowej marynacie i oczarowujemy znudzoną rodzinę pięknym tonkatsu z fasolką w sezamie. Temu służą obfite na naszym rynku książki. I chwała im za to. Ale są też momenty magiczne, kiedy nieoczekiwanie zapala się w naszych głowach lampka z napisem "a może to wypróbujemy". Podejmujemy ryzyko i próbujemy z ziemniaka zrobić creme brulee albo do zasmażanych buraczków dodajemy vegetę. To, niestety, ohyda. Ale bywają też eksperymenty nader udane, które na dobre stają się naszą prywatnie odkrytą Ameryką. I nieważne, że gdzieś, ktoś, kiedyś już to wymyślił. Przecież wszystko już było, a historia lubi się powtarzać.
Moim absolutnym oczarowaniem, za które przyznałabym sobie domowego Nobla, był patent na rybę. Podzielę się nim z wami. Aż dziwne, że wcześniej nie wpadłam na ten pomysł. Rybę zawsze skrapiałam sokiem z cytryny. Jak wszyscy. A cała magia polega na użyciu również startej skórki, z cytryny lub limonki. Jeśli użyjecie i skórki, i soku, to nawet tak pospolita ryba jak panga, nabierze szlachetnego smaku. I nieważne czy usmażycie ją na maśle, czy opanierujecie, czy ugotujecie na parze. Nic nie zagłuszy fantastycznego aromatu cytrusów. Niebo w gębie.

Łosoś w pikantnej marynacie (równie dobrze możecie użyć halibuta, soli, pangi... lub krewetek)
(na dwie porcje)

dwa steki z łososia
sok z jednej limonki
starta skórka z jednej limonki
sól, pieprz
olej do smażenia

sos do ryby

1 czerwona papryka
1 papryczka chili
1 ząbek czosnku
1 łyżeczka mielonej kolendry
1 łyżeczka garam masali
1 łyżeczka wędzonej papryki
1 łyżeczka mielonego kuminu
4 listki mięty
sól, pieprz, oliwa

Zaczynamy od czynności, która z naszej ryby zrobi miss świata. Szorujemy limonkę, ścieramy skórkę na tarce i wyciskamy sok. W miseczce mieszamy sok ze startą skórką i obtaczamy w  soku rybę. Nie będzie pływać, chyba że wasza limonka jest rozmiarów grejfruta. Solimy jeszcze delikatnie naszego łososia i wkładamy do lodówki na co najmniej godzinę.

Papryczkę chili i czerwoną paprykę pieczemy na grillu i gdy zczernieje im skórka, wkładamy do worka, szczelnie go zamykając. Dzięki temu skórka z obu papryk zejdzie bez trudu. W blenderze miksujemy wszystkie składniki sosu. Ilość chili możecie sobie dozować do woli. Ale dobrze, jeśli ostrość sosu nie zagłuszy cytrusowego smaku ryby.
Przed samym pieczeniem smarujemy łososia cienką warstwą sosu. Smażymy rybkę na oleju niezbyt długo, żeby była soczysta. Jeśli nie jesteśmy pewni, czy się upiekła, delikatnie rozdzielmy płatki ryby. W przypadku łososia to żadna trudność. On jakby składał się z listków. Jeśli daje się dzielić bez trudu, to znaczy, że ma już dosyć ciepła. Zdejmujemy rybę, a na patelni zagotowujemy króciutko resztę sosu. Nim polewamy rybę na talerzu. I koniec.
Ja zjadłam dziś to danie z puree z ziemniaków, groszku i wasabi. A jako sałatkę proponuję fasolkę szparagową z sosem ostrygowym i sezamem. Gotujemy fasolkę, polewamy sosem i sypiemy uprażony sezam. Mamy mix Azji i Afryki z wiodącą nutą europejskiej północy. Ale się porobiło!
Życzę odwagi w łączeniu smaków i codziennego odkrywania Ameryki.



Smacznego