poniedziałek, 30 stycznia 2012

Oh la la! Zapiekanka! Czyli społeczny awans ziemniaka.



Francuzi mają cały szereg wad i zalet. Do tych drugich na pewno należy kuchnia i narodowe zamiłowanie do dobrego jedzenia. Jeśli chodzi o wady, to odsyłam was do książki Umberto Eco Cmentarz w Pradze. Wady nie tylko Francuzów znajdziecie tam jak na tacy. Znajdziecie też mnówstwo uwag dotyczących jedzenia. Główny bohater, oprócz działalności na wskroś nikczemnej, zajmuje się kulinarnymi poszukiwaniami.
Wracając do Francuzów, ich skłonności do podkreślania wszystkiego co francuskie jest legendarne. Ich wina. Ich drób. Ich desery. Ich owoce morza. Słuchając francuskich opisów rodzimej kuchni można odnieść wrażenie, że wszystko co dobre zaczyna się i kończy nad Sekwaną. Tolerancja dla kuchni obcych jest u Francuza odwrotnie proporcjonalna do uwielbienia dla rynku francuskiego. Nie zawsze zasłużenie. W niektórych przypadkach przerost formy nad treścią jest aż bolesny. Każdemu kucharzowi we Francji wydaje się, że to on i tylko on posiadł wiedzę tajemną i jest absolutnym mistrzem świata. I ta wyższość z jaką niektórzy kelnerzy traktują klienta! O la la!
Zaglądam do kuchni francuskiej od czasu do czasu, ale do jej wyznawców nie należę. Za dużo w niej rozbuchanego ego, wielkich talerzy i nieuprzejmej obsługi. Chylę głowę przed klasykami, które powalają na kolana kompozycją smaków i aromatów. Wybieram, to co proste i wyraziste. Takie jak dzisiejsza zapiekanka. Gratin dauphinois to po prostu ziemniaki zapiekane z mlekiem i czosnkiem. Jeśli chcecie po prostu zjeść smaczną wersję zapiekanego kartofla to zrobicie zapiekankę. Jeśli macie skłonności do przerysowanego baroku, to wracającym z pracy podacie dziś gratin dauphinois. Wierzcie mi, że smakują tak samo.



zapiekanka z ziemniaków 

1 kg ziemniaków
3/4 szklanki mleka
1/2 szklanki kremówki
1 duża cebula
3 ząbki czosnku
sól, pieprz, gałka muszkatołowa
2-3 łyżki masła
ewentualnie ser Gruyere lub Cheddar (starty)

Zaczynamy od rozgrzania piekarnika do 180 stopni. I bierzemy się za obieranie ziemniaków. Kiedy już brudna robota jest zrobiona, kroimy ziemniaki na cieńkie plastry. Kto nie jest zbyt wprawny w operowaniu ostrym nożem, bądź trzęsą mu się ręce, niech użyje tarki do krojenia ogórków do mizerii.
Są dwie szkoły robienia dofinłazow (to się tak czyta). Jedna zaleca ziemniaki obgotować w mleku a potem zapakować do naczynia do zapiekania. Druga idzie na skróty i mówi, żeby się z ziemniakami nie cackać i od razu po pokrojeniu włożyć je do formy żroodpornej. Nie ukrywam, że jestem wyznawcą drugiego rozwiązania. Tak jest szybciej a smakuje tak samo.
Formę nacieramy przekrojonym ząbkiem czosnku i smarujemy grubo masłem. Resztę czosnku drobno kroimy i wsypujemy do mleka zmieszanego z kremówką. Solimy, dodajemy pieprzu i gałki muszkatołowej. Cebulę obieramy i kroimy w plasterki lub półplasterki. Plastry ziemniaków układamy w naczyniu jak dachówkę, żeby zachodziły na siebie. Wykładamy cebulę i wszystko zalewamy mieszanką mleczno-śmietanowo-czosnkową. Dla miłośników sera mam dobrą wiadomość. W tym miejscu możemy pofolgować swoim upodobaniom. W oryginalnym przepisie na gratin dauphinois nie ma wzmianki o serze. Ale to nie znaczy, że garść stratego cheddara jest zakazana. Ja uważam, że wręcz przeciwnie. Dla mnie dopiero dodatek sera powoduje, że zapiekane ziemniaki zyskują na charakterze. No i ta chrupkość w efekcie końcowym...
Z serem, czy bez wstawiamy ziemniaki do piekarnika i pieczemy około godziny. Nie wyciągajcie zapiekanki od razu po upieczeniu. Zostawcie ją w wyłączonym piecu na jakieś pół godziny. Stygnąc, ziemniaki wchłoną większość płynu.
Takie danie może być świetną ciepłą kolacją lub wytwornym dodatkiem do obiadu.
I kto by pomyślał, że poczciwe kartofle mają swoje drugie, jakże atrakcyjne oblicze.



Bon appetite i ciepłych skarpetek (bo podobno w nocy będzie minus 20).

P.S.
Wyobraźcie sobie, że w Strasburgu, mieście Parlamentu Europejskiego kelnerzy na język angielski gości odpowiadają po francusku. Och, Francja!

sobota, 28 stycznia 2012

Porcja słońca z puszki czyli ciasto z morelowym musem



Dziś będę ignorować rzeczywistość. Udajmy, że wczorajszy wpis dotyczył zupełnie innych okoliczności pogodowych. Choć, jeśli się dobrze zastanowić, to słońce, kóre się dziś przed nami prężyło, miało wszystkie cechy wiosennych szaleństw. Oślepiało, kręciło w nosie i pobudzało do psikania, wywabiło z kryjówki okulary przeciwsłoneczne. Tak mnie upoiło, że pomyślałam o morelach. One też są słoneczne, słodkie, optymistyczne. Przejście od planów do czynu w moim przypadku odbywa się w mgnieniu oka. Lato mam zamknięte w słoikach, więc podstawa moich zamierzeń czeka. Okazja też będzie nadzwyczajna. Uroczysty obiad na cześć młodego inżyniera. Ciasto morelowe o pięknym pastelowym kolorze lata na deser będzie w sam raz.

Ciasto z morelowym musem i śmietaną

ciasto

2 jajka
1/3 szklanki drobnego cukru
10 dkg mąki pszennej
 5 dkg mąki kukurydzianej
1 łyżeczka proszku do pieczenia

mus morelowy

1 szklanka moreli w syropie
1 galaretka morelowa
1 łyżka żelatyny
1 szklanka kremówki
1 szklanka wrzątku

część śmietanowa

1 szklanka kremówki
1 łyżka żelatyny
3 łyżki cukru pudru
3 łyżki likieru morelowego

oprócz tego

1 galaretka morelowa do dekoracji



Zrobienie tego ciasta trzeba dobrze zaplanować. Żelatyna lubi sprawiać niespodzianki, kiedy odkładamy ją na bok i ociągamy się z jej zastosowaniem. Na szczęście przywołanie jej do porządku nie jest skomplikowane.
Po kolei.
Gotujemy wodę. Jedną galaretkę rozpuszczamy w szklance wrzątku i wylewamy na blaszkę wyłożoną folią. Jeśli macie foremkę silikonową wielkości kartki A4 to macie łatwiej. Wylewacie po prostu galaretkę i pozwolicie jej zasygnąć. Ta część naszego ciasta zostanie użyta na samym końcu.
Zanim zabierzemy się do kolejnej galaretki, zrobimy ciasto. Zaczniemy od włączenia piekarnika do 200 stopni.
Do miski wlewamy jajka i włączamy mikser. Po chwili wsypujemy cukier i dodajemy 3 łyżki wrzątku. Po 4 minutach zawartość miski będzie puszysta i lekka. Wyłączamy sprzęt i dosypujemy po łyżce zmieszane razem mąki i proszek. Tortownicę (23 cm średnicy) wykładamy papierem do pieczenia i wylewamy ciasto. Teraz niech się piecze przez 15 minut. Czas na zajęcie się musem morelowym. Znów gotujemy wodę i w pół szklance wrzątku rozpuszczamy drugą galaretkę. Mieszamy ze zmiksowanymi morelami. Odstawiamy, żeby mus wystygł. W tym czasie nasze ciasto już się upiekło i czeka na swoją kolej.
Łyżkę żelatyny zalewamy niewielką ilością wody lub syropu morelowego. Tylko tyle by napęczniała. Stawiamy miseczkę z żelatyną na garnek z wodą. Podgrzewamy garnek z woda aż żelatyna się rozpuści.
Ubijamy kremówkę na pianę. Jedną łyżkę śmietany mieszamy z musem i dolewamy rozpuszczoną żelatynę. Teraz dodajemy resztę śmietany i delikatnie mieszamy. Na czekające ciasto (ciągle w tortownicy) wykładamy mus morelowy . Wkładamy formę do lodówki i bierzemy się za ubijanie części śmietanowej. Powtarzamy proces rozpuszczania żelatyny. Kremówkę ubijamy na sztywno i dosypujemy cukier puder. Delikatnie mieszając wlewamy likier (śmiało możecie go pominąć, ale ja się nie mogłam go sobie odmówić). Do miseczki z żelatyną (wystudzoną) przekładamy dwie łyżki śmietany i mieszamy. Oswojoną mieszankę wlewamy do reszty śmietany i znów mieszamy. Wyjmujemy formę z lodówki i na warstwę morelową wykładamy ubitą śmietanę. Wyrównujemy i znów oddajemy ciasto lodówce. Robota właściwie skończona. Acha, została nam foremka z plastrem morelowej galaretki. Ta, którą zajmowaliśmy sie na samym początku, a która teraz posłuży nam do dekoracji. Ja wycięłam z niej serduszka. A wy zróbcie z niej co chcecie: trójkąty, kółeczka, zajączki... Albo po prostu ją zjedzcie.
Słoneczne ciasto gotowe i nawet wydaje mi się, że zrobiło się cieplej. A jeśli termometr za oknem mówi co innego, tym gorzej dla niego.



Życzę ciepłej niedzieli i smacznego

piątek, 27 stycznia 2012

Co ma inżynier do tuńczyka.



Patrzę przez okno i już wiem, co się zmieniło. Jest jasno! Nie tak, że można by czytać, ale tak, że widzę wszystkie krzaki w ogrodzie. O wpół do piątej nie zapadła jeszcze noc! Hurra! Niech malkontenci marudzą, że zimno. Niech zmarzluchy chuchają w ręce. Niech kierowcy pomstują na drogowców, którzy znów zostali zaskoczeni. Ja swoje wiem. Jest lepiej, jest bliżej, jest optymistyczniej. I wiem z wiarygodnego źródła,że po drugiej stronie kanału zakwitły przebiśniegi. Ta wiadomość nie jest niczym wywrotowym, biorąc pod uwagę, że w grudniu znalazłam tam kwitnące róże. O przebiśniegach na razie nie marzę, ale jestem przekonana, że najgorsze już za nami. Koty też chyba coś przeczuwają, bo jakieś ożywienie w  futrzastym świecie się zaczęło. Do tej pory tylko ciepły kocyk i ogrzewana podłoga się liczyły. A dziś ogródkowe widoki wywołały tęskne wycie. Może to po prostu sikorki, stołujące się na bzie? Ja wolę myśleć, że koty też czują, że coś się zmieni.
Prawie jeden miesiąc nowego roku już minął. Już od dawna nie robię noworocznych postanowień. Odpada mi pod koniec grudnia pełna zażenowania rozmowa z samą sobą. Niczego sobie nie obiecuję, więc nie muszę się spowiadać z grzechu zaniechania. Ale bacznie obserwuję jak radzą sobie z listą zadań do wykonania moi najbliżsi. Jak na pierwszy miesiąc bilans jest całkiem pozytywny. Mamy plusy, nie mamy minusów. Po stronie tych pierwszych pojawił się wśród fanfar i okrzyków triumfu pierwszy w rodzinie inżynier. Jest to co prawda rodzaj wybryku natury w rodzinie rdzennie humanistycznej ale kto powiedział, że nie da się zgrabnie połaczyć talentów literackich z umiłowaniem do grzebania w DNA. Gratulacje dla młodego inżyniera.
Do tego koszyka talentów muszę jeszcze dorzucić talent kulinarny. Młody inżynier oraz dobrze zapowiadający się literat w jednym, potrafi na dodatek zrobić użytek z garnków i lodówki. Zazwyczaj to ja byłam źródłem pomysłów na obiad, a tu proszę... Na retoryczne pytanie co by tu zrobić na obiad, usłyszałam:  kotleciki z tuńczyka. Zastrzygłam uszami i po chwili moje Dziecko zamieniło się Jamie'go Olivera, Roberta Makłowicza i Delię Smith w jednym. Przepis nie był precyzyjny (to nasza rodzinna tradycja), ale podany tak plastycznie, że zaraz wcieliłam go w życie.
No, inżynierze. Obiad wyszedł pierwsza klasa. Spróbujcie tych kotlecików, bo warto.



kotleciki z tuńczyka z sosem tatarskim

puszka tuńczyka w sosie własnym
2 ziemniaki ugotowane i przeciśnięte przez praskę
1 jajko
1 cebula
2 ząbki czosnku
pęczek pietruszki
starta skórka z 1 cytryny
sól, pieprz
1 łyżka mąki

sos tatarski

4 łyżki majonezu
3 łyżki śmietany lub jogurtu
1 korniszon
1 cebulka
kilka grzybków marynowanych
1 łyżka musztardy
pół łyżeczki otartej skórki z cytryny
pieprz

Tuńczyka odsączamy z zalewy i dodajemy do przeciśniętych przez praskę ziemniaków. Potem dodajemy jajko, pokrojoną drobno cebulę i czosnek. Dosypujemy startą skórkę i posiekaną pietruszkę. Mieszamy i doprawiamy solą i pieprzem, jeśli mamy taką potrzebę. Jeżeli masa tuńczykowa wydaje nam się zbyt luźna, to dosypmy łyżkę mąki. Formujemy zgrabne kotleciki (dwa większe lub cztery mniejsze) i rozgrzewamy na patelni olej. Smażymy z obu stron na niezbyt mocnym ogniu aż nabiorą złotego koloru. Zdejmujemy z patelni i odkładamy na papierowe ręczniki.
Przygotowujemy sos tatarski. Bardzo drobno kroimy ogórka, grzybki i cebulkę. Mieszamy z majonezem, śmietaną i cała resztą. Robimy próbę organoleptyczną i używamy zgodnie z przeznaczeniem. Na talerzu układamy kotleciki z ćwiartkami cytryny a obok nakładamy sos tatarski. Obiad zrobiony błyskawicznie z maksymalną dozą satysfakcji.
Aż dziw, że po świecie krążą mrożące krew w żyłach opowieści o studentach jedzących makaron z przecierem pomidorowym. Ale może nie dotyczą potencjalnych inżynierów.


A wracając do krótkiego bilansu, to inni z powodzeniem zamknęli naszą prezydencję w Strasburgu. Nie całkiem swoimi rękami ale przy realnym udziale. Jeszcze inni wzbogacili swoje kolekcje o okazy z dawna upatrzone. Mogę więc śmiało powiedzieć, że rok nieźle sobie na razie poczyna.
Tego i wam życzę i oczywiście smacznego

wtorek, 24 stycznia 2012

Ciepłe stopy i zupa fasolowa


Kalosze są mi potrzebne. Natychmiast. Mój stosunek do tego obuwia jest zupełnie subiektywny. Nie rozumiem tego zachwytu trendowych czasopism. Jak można wmawiać kobietom, że w gumowych buciorach o powabności krokodyla będą wyglądać zabójczo. Nie będą. Ale dajemy się wmanewrować ludziom od zarabiania kasy!  Nawet zrobiłam rajd zwiadowczy po sklepach aby poznać wroga. Co ustaliłam? Kobieta żeby czuć sie modną jest w stanie zagłuszyć ostatnie zamierające resztki zdrowego rozsądku. Patrząc na zdjęcia mody na przestrzeni lat, pękamy ze śmiechu, ale nie wyciągamy żadnych wniosków. A historia lubi się powtarzać. Również w sferze mody. Z czego się śmiejecie? z siebie się śmiejecie. Gumowe obuwie nigdy nie było wprowadzone na salony. Do czasu. Niedawna historia naszego życia politycznego pokazała, że wprowadziliśmy na salony nie tylko gumowce.
Dzielnie trwałam na pozycji opozycjonisty. Gumowemu obuwiu mówiłam stanowcze nie. Zimową pluchą przemakały mi buty. Marzły mi nogi z powodu mokrych skarpetek. Nos czerwienił się jak wiśnia w konsekwencji kataru. A ja nic. Byłam twarda. Nawet ekstremalne warunki pogodowe nie złamały mojego ducha. Aż pewnego dnia nie zobaczyłam najpiękniejszych kaloszy na świecie. Były nieprawdopodobnie zielone, rosły na nich tropikalne kwiaty i fruwały rajskie ptaki. Każda z moich nóg momentalnie zamarzyła o tym, by znaleźć się w tej dżungli. Co było najlepsze i co mi się podobało najbardziej, to fakt, że te kalosze nie udawały bywalców salonu. Widać było, że zostały zrobione by w smutną pogodę, wśród szaro burych okoliczności wywołać uśmiech. Zakładasz takie kalosze i wołasz do świata : nie martwcie się, te kolory naprawdę istnieją! Na razie ciesz się naszym widokiem a za chwilę zaświeci słońce. 
Gdzieś tam czekały na mnie kalosze, które przełamały moją niechęć. Nie kupujcie gumiaków udających eleganckie obuwie. Guma to guma. Tak jak kura to kura. Nigdy nie będzie pawiem. Kalosz traktowany serio jest niedorzeczny. Poszukajcie takich, które wyglądają jak impresjonistyczny obraz, lub pastwisko dla biedronek. Takie polepszą humor nie tylko wam ale i oglądaczom.
Co nas czeka jeszcze tej zimy? Przyjście mrozów jest taką samą niewiadomą jak gorące lato w sierpniu. Za to postawiłabym moje jedyne sandały na to, że czeka nas wkrótce mnóstwo wody i mokrego śniegu. Kalosze to świetna alternatywa mokrych butów i czerwonego nosa.
Czy ktoś powiedział, że kobieta zmienną jest? Miał rację. Nie lubię kaloszy ale kalosze jak obraz to zupełnie inna para...
Jako dopełnienie kolorowego obrazu ugotuję dziś zupę, która już samymi kolorami przypomni mi, że świat to nie tylko szarość i biel. Na dodatek będzie treściwa i rozgrzewająca. Jeśli jakimś cudem, wrócę do domu zziębnięta, ta zupa postawi mnie na nogi (w pięknych kaloszach).



zupa z czerwonej fasoli pikantna
4 porcje

1 puszka czerwonej fasoli
1 cebula pokrojona w kostkę
3 ząbki czosnku pokrojone
1 papryczka chilli (lub dwie dla odważnych)
1 czerwona papryka
1 żółta papryka
2 gałązki selera naciowego
1 marchewka
1 szklanka bulionu
1 szklanka pomidorów w zalewie
1 łyżeczka cukru
liść laurowy, pieprz, sól, oregano, kumin
kilka łyżek oliwy

Zaczynamy od umycia i obrania warzyw. Wszystkie warzywa kroimy w kostkę i podsmażamy na oliwie. Niech cebula się zeszkli a papryka lekko przysmaży. Czyli około 4 minut. Do nich dodajemy pachnące przyprawy: liść laurowy, pieprz, kumin, oregano. Ich ilość jest zależna od waszego gustu. Kiedy rondel zacznie pięknie pachnieć, wlejcie bulion, dodajcie puszkę fasoli, pomidory i łyżeczkę cukru. Zamieszajcie i spróbujcie jak smakuje. To dobry moment aby doprowadzić ją do perfekcji.
Gęsta, zawiesista zupa o ognistych kolorach i zdecydowanym smaku jest gwarancją udanego obiadu i ciepłych stóp. A że kalosze też mają  w tym swój udział tym lepiej.


Życzę suchych i ciepłych butów i smacznego

niedziela, 22 stycznia 2012

Recepta na wiatr i śnieg czyli kolorowy kuskus


Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Święta prawda. Szczególnie, jeśli chodzi o pogodę. Śnieg w styczniu nie jest niczym gorszącym. Ale taki mokry i z takim wiatrem w pakiecie? Przeżyłam już przyjemniejsze dni w styczniu. Może nie w tym roku, ale kiedyś na pewno.
Żadna siła nie wywlokła by mnie dziś z domu. To, co słyszę w kominie zbyt pobudza moją wyobraźnię. Jakieś jęki, wycia i pohukiwania. Wiatr, obracający kołpak na dachu, pokazuje, że to nie żarty. W takim momencie, jak mantrę, powtarzam sobie, że za 60 dni już będzie zupełnie inny miesiąc, inna pora roku i inne okoliczności. Co prawda, mój wewnętrzny pesymista, wściubiający swój nos w nie swoje sprawy, zrzędzi, że i w maju bywało zimowo, ale kto by go tam słuchał. Ja wiem jedno. Dziś mamy bliżej do wiosny, niż mieliśmy w listopadzie.
Może obudzę się jutro i powita mnie nadprzyrodzone wręcz zjawisko w postaci słonecznego poranka. Słońce...
Dobrze jest mieć nadzieję. I realne przesłanki, bo przecież styczeń powinien już powoli pakować manatki. 
Na razie o słoneczny nastrój trzeba zadbać samemu. Skoro na dworze ponuro, skoro siedzimy w domu, to z powodzeniem możemy ocieplić wizerunek tej wietrznej niedzieli. 
Marokańska sceneria będzie jak najbardziej odpowiednia. W Maroku nie byłam, ale w sąsiedniej Tunezji o tej porze roku jest cieplutko i pachnąco. Podejrzewam, że Maroko też by mnie nie rozczarowało.
Kiedyś kusiłam was tadżinem i karmelizowaną marchewką. Dziś do kompletu dodam kuskus z kolendrą i granatem.
Już kolory składników poprawiają nastrój, a co dopiero zapach i smak.
Zróbmy to!



kuskus z kolendrą i owocami granatu

1 szklanka kuskusu
wrzątek lub gorący bulion
garść rodzynków
pół łyżeczki zmielonego kuminu
pół łyżeczki zmielonej kolendry
pół łyżeczki mielonego cynamonu
pół łyżeczki chilli
2 łyżki oliwy
pieprz, sól
zielona kolendra, z grubsza pokrojona
wyłuskane owoce granatu (ilość dowolna)

Do miski wsypcie szklankę kuskusu i rodzynki. Zalejcie wrzątkiem lub bulionem. Nad powierzchnią suchej kaszy powinno być z pół centymetra płynu. Po pół godzinie możecie przemieszać kaszę widelcem i dodać resztę składników. Ilość soli zależy od tego czy soliliście bulion. Najlepiej wymieszać całość i wtedy dosmakować. Jeśli uważcie, że któregoś składnika jest za mało, śmiało możecie go nie żałować.
Przełóżcie kuskus do miski i udekorujcie kolendrą i pestkami granatu. 
Całość wygląda wyjątkowo optymistycznie. Niech żyją kolorowe klimaty!


Trzymajcie się ciepło i smacznie. 

piątek, 20 stycznia 2012

Nocne koszmary i tort w paski


Z trzeciego stopnia schodów prowadzących z kuchni do jadalni wesoło wyskakiwał mały płomyczek. Skąd na kamiennych schodach ogień? Stałam osłupiała i patrzyłam na to nadprzyrodzone zjawisko. I nagle mnie olśniło. To przewody gazowe pod schodami! Coś pękło, coś się wydostało, teraz coś płonie, a za chwilę coś wybuchnie.
Popędziłam do zaworów. Przekręciłam wyłącznik i już byłam z powrotem. Schody zniknęły w ogniu. Płomienie szalały już na suficie. Zamiast zamknąć dopływ gazu, otwarłam go zupełnie.
Nie obudziłam się. Obudziła mnie dopiero senna wizja tego, co zostało z mojej kuchni i spiżarni. Gołe, czarne ściany i ubita, mokra ziemia. Koszmar. Znacie ten stan między snem, a jawą. Już się obudziliście z ulgą, że to tylko sen, ale jeszcze do końca nie otrząsnęliście się horroru.
Przecież ja w ogóle nie mam w domu gazu!
Ale spanie się skończyło. Wiedząc, że w środku nocy z pól bitewnych  wróci MMŻ, spełzłam do kuchni. Gazu nie mamy, ale ty to sprawdź.
Wszystko tonęło w ciemności. Koty mruczały do wtóru z lodówką. Żadne błędne ognie nie harcowały na schodach.
Zrobiłam sobie herbaty i zastanowiłam się, co zrobić z tak pięknie przerwaną ciszą nocną. Jeszcze o tej porze nie gotowałam. Może to dobry moment, żeby zacząć?
Żeby sobie osłodzić senny koszmar a MMŻ powrót do domu wyciągnęłam mąkę, cukier, jajka i nie przejmując się hałasami (przecież jestem sama), puściłam w ruch mikser.
Po niecałych dwóch godzinach karmelowy tort w paski był gotów.
Pora, kiedy podjęłam decyzję o jego upieczeniu, uśpiła mój instynkt samozachowawczy. W normalnych warunkach długo rozpracowywałabym ten tort teoretycznie. Ale skoro trafił mi się już tej nocy pożar, to zwykłemu ciastu spokojnie dam radę.



karmelowy tort w paski:

karmel:

2 łyżki masła
0,5 szklanki cukru

Na patelni topimy masło i wsypujemy cukier. Obracając patelnią (nie mieszając!) karmelizujemy cukier. Kiedy jest złoto-brązowy zdejmujemy patelnię z ognia. Wylewamy karmel na papier do pieczenia i pozwalamy mu zastygnąć. Potem kruszymy karmel np wałkując go wałkiem do ciasta. Róbcie to z wyczuciem, bo łatwo możecie zmasakrować karmel na proszek. Nam będą potrzebne drobne kamyczki podobne do bursztynów.

ciasto:

4 jajka
4 łyżki wrzątku
12 dkg drobnego cukru
łyżka esencji waniliowej
5 dkg mąki ziemniaczanej
6 dkg mąki pszennej
1 duża łyżka kakao
2 łyżeczki proszku do pieczenia.

Rozgrzewamy piekarnik do 190'. Blachę o rozmiarach 45 cm na 38 cm (użyłam takiej zwykłej blachy z piekarnika) wykładamy papierem do pieczenia.

Wbijamy jajka do miski i miksujemy na najwyższych obrotach około 4 minut, wlewając 4 łyżki wrzątku. Po tym czasie wsypujemy do miksowanych jajek cukier i wlewamy wanilię. Ubijamy jeszcze dwie minuty i zwalniamy obroty miksera. Łączymy ze sobą wszystkie suche składniki i przesiewamy przez sito. Po łyżce dodajemy do masy jajecznej i mieszamy. Kiedy całość połączy się ze sobą, wylewamy masę na blachę wyłożoną papierem do pieczenia i wstawiamy na 15 minut do piekarnika.

Zaraz po upieczeniu przygotujcie kolejny arkusz papieru do pieczenia i posypcie go cukrem pudrem. Ciasto przełóżcie na przygotowany papier i oderwijcie ten arkusz, na którym ciasto się piekło. Nie będzie z tym problemów. Trzeba przytrzymać jedną ręką skraj ciasta a drugą delikatnie podważyć papier. Dalej pójdzie już gładko.
Ciasto powinno ostygnąć, a my przygotować poncz i krem.

krem karmelowy:

1 kostka miękkiego masła
1 ugotowany i ostudzony budyń waniliowy lub krem do karpatki (możecie zrobić budyń sami, ale pamiętajcie, o której ja bawiłam się w cukiernika)
pokruszony karmel (zostawcie ze trzy łyżki, żeby obsypać boki tortu)

Zaczynamy od zmiksowania masła na biały puch. Jeśli budyń ma temperaturę masła, możemy je ze sobą połączyć. Do miksowanego masła dodajemy po łyżce budyniu. Miksujemy póki razem nie sworzą idealnego aksamitu. Do niego wsypujemy pokruszony karmel i znów mieszamy.

poncz do nasączenia ciasta:

Możecie użyć jakiejkolwiek mieszanki alkoholu z wodą lub soku z wodą. Ja do 1/3 szklanki likieru porzeczkowego dolałam ze trzy łyżki wody.



Składanie ciasta.
Cała odmienność tego tortu polega na jego nietypowym składaniu. Zazwyczaj warstwy tortu układamy poziomo. Tutaj warstwy będą pionowe. Jak to zrobić? Prostokąt upieczonego ciasta kroimy na paski. Podane przeze mnie wymiary blachy, pozwoliły mi wykroić sześć pasków o szerokości 5 cm każdy. Zanim wzięłam się do krojenia, posmarowałam ciasto ponczem a następnie 2/3 kremu. Potem mogłam już pokroić ciasto.

Nie kładźcie tortu od razu na paterze. Będzie trochę bałaganu przy jego składaniu. Kiedy tort będzie gotowy, wstawicie go do lodówki i po kilku godzinach łatwo da się przenieść na paterę.

Bierzemy pierwszy pasek i stawiamy go na sztorc. wygląda jak długi płotek. Zwijamy go ciasno, bo on ma być środkiem naszego tortu. Kiedy środek jest zwinięty, dookoła niego zawijamy następny pasek. To bardzo podobne do zwijania wstążki. W ten sam sposób zawijamy wszystkie paski. Patrząc na nasze dzieło z góry, otrzymujemy spiralę. Nie martwcie się o stabilność waszego dzieła. Krem działa jak spoiwo. Wszystko bardzo ładnie się trzyma. Na koniec resztą kremu smarujemy wierzch i boki tortu, i tym sposobem już nic nie wymknie się nam spod kontroli. Obsypujemy boki resztą karmelowych okruszków i wstawiamy tort do lodówki.
Po kilku godzinach możemy po zaprezentować światu.


Byłam bardzo zdumiona łatwością zrobienia tego ciasta. Patrząc na zdjęcie i czytając opis, spodziewałam się drogi przez mękę. A tu proszę. Wszystko poszło łatwo, gładko i przyjemnie. No, ale po takim śnie, każda rzeczywistość byłaby lepsza.
I z tą odkrywczą myślą udałam się do łóżka. Jak się później okazało, MMŻ wrócił a ja to przespałam. I śnił mi  się jeszcze jeden koszmar. Ale to już zupełnie inna historia.



Życzę wszystkim słodkich snów i smacznego
Pomysł zaczerpnięty z książki Domowe Wypieki

środa, 18 stycznia 2012

Cynamon jest dobry na wszystko - bułeczki cynamonowe



Lepiej być zapobiegliwym niż zaskoczonym. Ranek był schizofreniczny. Zanim jeszcze zdążyłam się na dobre obudzić, MMŻ już przytargał spakowaną torbę i zasiadł do śniadania.
Moje leniwe ja zaprotestowało i powędrowało z powrotem  pod kołdrę, a drugie, to bardziej obowiązkowe zabrało się do robienia kawy. Spotkały się dopiero przy myciu zębów.
Jak można o tak nieprzyzwoitej porze być tak przytomnym? No, ale skoro w planach jest pokonanie połowy Europy, to chyba można. O ósmej MMŻ był już w drodze do zdobywania świata a w domu zapanował ponownie senny poranny spokój. Iść spać? Ubrać czapkę i szalik i powalczyć ze śniegiem?  A może spakować świecidełka do pudeł, bo drzewko nam się sypie?

Musiałam spojrzeć sobie głęboko w oczy i zapytać samą siebie czy to już jest ta pora, kiedy wiem co robię. Na razie łopaty do ręki nie wezmę, bo oprę się o nią i śnieg mnie przysypie. Żadne łamańce intelektualne również nie wchodziły w grę, bo nawet mój kot jest rankiem bystrzejszy ode mnie. Niektóre poranki są takie, że  cała nadzieja w działaniach powtarzalnych. Wstajesz, idziesz do łazienki, myjesz się, czeszesz, ubierasz. Aż nagle okazuje się, że stoisz przed otwartą lodówką i szukasz w niej skarpetki do pary. Po prostu ruszają się ręce, chodzą nogi, a głowa została na innym piętrze.
Kawa dobrze robi na taką nieprzytomność. A jeszcze lepiej herbata z mlekiem. I śniadanie.A jeśli po śniadaniu jestem w stanie sobie przypomnieć co jadłam, to znaczy, że odzyskuję władzę nad sobą. Choć powiem wam szczerze, że troszkę oszukuję samą siebie. Najczęściej jem na śniadanie to samo, więc niebezpieczeństwo pomyłki jest znikome.
Dziś udało mi się oprzytomnieć i zaplanować dzień w miarę rozsądnie.
Na dworze zima się rozpanoszyła na dobre i aż  z wrażenia upiekłam cynamonowe bułeczki. Podobno zapachy są najlepszymi przekaźnikami wspomnień. Nie na darmo supermarkety mają swoje piekarnie. Chleb to zapachowa gwarancja dobrych myśli. Ciepłe, cynamonowe bułeczki są nawet lepsze. Czekam dziś na przyszłego inżyniera, który przyjdzie zmęczony i zziębnięty, więc bułeczki i gorąca czekolada będą akurat. Kiedyś znalazłam prosty przepis u Nigelli Lawson i okazał się idealny.


bułeczki cynamonowe: (około 12 sztuk)

2 szklanki mąki
pół szklanki mleka (letniego)
3 łyżki cukru
1 jajko
ćwierć kostki masła (stopionego i wystudzonego)
1 łyżeczka suchych drożdży
6 strączków zielonego kardamonu (wyłuskanych i zmiażdżonych)
szczypta soli

nadzienie cynamonowe:

ćwierć kostki masła
pół szklanki brązowego cukru (dodałam jeszcze 1 łyżkę ciemnego cukru muscavado)
minimum jedna łyżka cynamonu
jajko do posmarowania
Wszystkie części nadzienia rozpuścić w rondelku i wystudzić.

Zaczniemy od wymieszania suchych składników. Pamiętajcie o przesianiu mąki przez sito.
Do garnuszka, w którym podgrzewaliśmy mleko wbijamy jajko i rozmącamy je. Mleko z jajkiem wlewamy do misy z suchymi składnikami i albo mieszamy osobiście, albo powierzamy to maszynie. Po pięciu minutach powinniśmy mieć gładkie ciasto. Teraz kolej na połączenie go ze stopionym masłem. Jeśli robicie to pierwszy raz, nie wpadajcie w panikę. Ja za pierwszym razem byłam pewna, że wszystko zepsułam. Ciasto w misie ślizgało się niczym Katerina Witt na lodowisku. Już byłam na skraju załamania nerwowego, kiedy okazało się, że ciasto tak się tylko z masłem droczyło. Po chwili wpijało masło jak gąbka. A po kolejnych pięciu minutach w misie miałam piękną lśniącą kulę ciasta. Wasze będzie wygładało tak samo. Przykryjcie je folią i zostawcie w spokoju na 1-2 godziny. Kiedy zrobi się go dwa razy więcej, to znaczy, że jest gotowe do dalszej współpracy.
Wyjmujemy ciasto na blat i rozwałkowujemy delikatnie na prostokąt. Taki o wymiarach mniej więcej 30 cm na 40 cm. Rozsmarowujemy na cieście nadzienie i zwijamy w roladę, zaczynając od dłuższego brzegu. Potem roladę kroimy na plasterki. To, jakie będą szerokie zależy od was. Plastry kładziemy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i smarujemy każdą bułeczkę rozmąconym jajkiem. Odkładamy na pół godziny. W tym czasie rozgrzewamy piec do 180'.
Pieczemy cynamonki 10-15 minut.
Zapach, który w tym czasie rozchodzi się po domu jest tak błogi, że siadam w miękkim fotelu i plany podboju świata zostawiam na jutro.



Smacznego

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Tofu z trawą cytrynową i nie tylko




Sprawa drobiu została rozwiązana ostatecznie. Myśl o potrawie z dodatkiem mięsa jest mi dziś obca. Co prawda marynuje się w miodzie i sosie sojowym polędwiczka, ale nie ja będę jej konsumentem. Mnie drogi zaprowadziły dziś na zupełnie niemięsne terytoria. W lodówce zawsze znajdzie się produkt, który kupiłam z myślą o... Z żadną konkretną myślą. Po prostu kupiłam. Tofu nie jest artykułem pierwszej potrzeby. MMŻ nigdy z własnej i nieprzymuszonej woli nie zażyczyłby sobie tofu. Ale ja, jak przebiegła Gabriela, znam tajne sztuczki przemycania tego serka do potraw. MMŻ twierdzi, że jeśli coś ma być serem, to powinno być zrobione z mleka. A jedzenie kotletów sojowych czy sojowego pasztetu uważa za hipokryzję. Z soi nie da się zrobić steka ani udka z kurczaka. Nie jesz mięsa, to bądź konsekwentny. Jeśli tęsknisz za schabowym to twój wegetarianizm jest cienki jak bibuła. Nie jestem wegetarianką, choć w moim jadłospisie niewiele jest potraw mięsnych, za którymi bym tęskniła. Ale nie wpadłoby mi do głowy kupować kotletów sojowych skoro obok są mięsne. Z tofu sprawa ma się inaczej. Po prostu lubię tofu. W zupie, sałatce czy jako danie główne. Jego neutralny smak daje ogromne pole do popisu. Kuchnia indyjska jest idealna dla poszukujących niemięsnych doznań. Trzy składniki, garść przypraw i pachnące danie można wyczarować zanim MMŻ odśnieży podjazd.
Tofu i pakory. Pakory czyli warzywne placki robiłam już kilkakrotnie. Zawsze były pyszne. Dziś moja lodówka nie oferuje żadnych rewelacji, więc pakory będą ziemniaczane. Czyli mamy tofu, pakory a do tego raita. Ja już jestem zadowolona z takiej obiadowej zapowiedzi a MMŻ w nagrodę za machanie łopatą dodatkowo dostanie wieprzowinę z pól ryżowych.
Do placuszków warzywnych w indyjskim stylu potrzebna jest mąka z ciecierzycy. Można ją kupić a można po prostu w młynku do kawy zmielić suchą ciecierzycę. Sprawdziłam, to działa.
Zaczniemy od tofu.

tofu z trawą cytrynową

kostka tofu  (moja miała 180 g)
1 łodyga trawy cytrynowej (tylko dolna część biała)
mała papryczka chilli
2 ząbki czosnku
pół łyżeczki mielonej kolendry
1 łyżeczka cukru
pół łyżeczki soli
jajko
olej do smażenia

Zaczynamy od pokrojenia tofu na cztery plastry. Kiedy je pokroicie, połóżcie plastry na papierowych ręcznikach, żeby trochę obeschły. Bardzo drobno pokrójcie trawę, papryczkę, czosnek i zmieszajcie w miseczce z cukrem, solą i kolendrą. Na talerzu obok rozbełtajcie jajko. Patelnię postawcie na piecu, wlejcie do niej olej i rozgrzejcie go mocno. Tofu najpierw zamoczcie w rozmąconym jajku a potem w mieszance przypraw. Kładzcie na rozgrzany olej i smażcie kilka minut. Potem obniżcie temperaturę i dajcie serkowi jeszcze kilka minut. Kiedy będzie z obu stron złoty i chrupiący wyłóżcie go na papierowy ręcznik.



pakora ziemniaczana

4 ziemniaki
1 szklanka mąki z ciecierzycy (ona powoduje, że placuszki są nieprawdowpodobnie chrupiące)
2 łyżki mąki ryżowej (sami ją sobie zróbcie, mieląc ryż)
około pół szklanki wody mineralnej
pół łyżeczki soli
1 łyżeczka mielonej kolendry
1 łyżeczka mielonego kuminu
pół łyżeczki chilli

Wszystkie suche składniki mieszacie i dolewacie wodę. Ciasto powinno mieć konsystencję ciasta naleśnikowego. Musi oblepić ziemniaki. Kiedy zrobicie ciasto, dajcie mu parę chwil by odpoczęło. W tym czasie obierzcie ziemniaki i pokrójcie je na dwumilimetrowe plasterki. Plastry włóżcie do ciasta. Jeśli na patelni macie już gorący olej, po jednym wkładajcie otulone ciastem ziemniaki. Przykręćcie ogień. Ziemniaki potrzebują trochę czasu, żeby nadawać się do zjedzenia. Jeśli nie zmniejszycie ognia, to z zewnątrz bedą spalone a w środku surowe. Lepiej niech się smażą w średniej temperaturze. Kiedy są gotowe, wykładamy je na ręczniki papierowe, by się pozbyć nadmiaru tłuszczu.

Do zrobienia został nam jeszcze sos jogurtowy, który doskonale połączy na talerzu tofu z plackami.

raita

1 szklanka jogurtu (używam bałkańskiego)
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki kuminu
pół łyżeczki kolendry
pół łyżeczki cukru
pół łyżeczki soli
2 łyżki oliwy

Czosnek przecisnąć przez praskę i dodać do jogurtu. Połączyć z resztą składników i wymieszać. Jeśli lubicie sosy o rzadszej konsystencji, dodajcie do raity startego zielonego ogórka.



Moja propozycja jest najzupełniej wystaczająca. Ale jeśli musicie wzmocnić kogoś, kto zmagał się ze śniegiem, dodajcie zamarynowaną w sosie sojowym polędwiczkę i macie totalny smakowy odjazd.

Smacznego

sobota, 14 stycznia 2012

Kaczka po pekińsku na niedzielny obiad



Żadne wykręty i tłumaczenia nie wchodzą w grę. Uniki były dobre do czasu. Zresztą, kogo ja oszukuję. Samą siebie. Twierdzenie "chciałaby a boi się" jest w tym przypadku jak najbardziej na miejscu. Powrót z wielkiego świata z torbą przypraw, sosów, makaronów i marynat powinien był zaowocować czymś wyjątkowym. Amok jakiego doznałam w londyńskim Chinatown przypomniał mi, że kiedyś marzyłam o zrobieniu kaczki po pekińsku. Żeby była zrobiona jak Chińczyk przykazał i zawinięta w mandaryńskie placuszki. Słowo się rzekło i oto przede mną leży piękny okaz drobiu i czeka na mój pierwszy ruch. Zanim moja ofiara przyjmie postać ciemno brązowych chrupiących pasków mięsa, czeka ją wielogodzinne smarowanie. W Lemon Grass w Warszawie dają taką kaczkę, że nawet po dłuższym czasie trudno o niej zapomnieć. A może tak ją pamiętam, bo obok Pan Radek Sikorski też jadł kolację?
Kilka razy robiłam przymiarki do tego dania, ale perspektywa długich przygotowań nieco mnie studziła. Potem gdzieś przeczytałam, że można do niego podejść na skróty.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Kaczkę po pekińsku może zrobić każdy. To żadna filozofia czy wiedza tajemna. Trzeba się tylko wczytać w przepis, uzbroić w nieco cierpliwości i nie planować obiadu z kaczką na dziś.

Po upojnych chwilach spędzonych na lepieniu ośmiu tuzinów pierogów, po entuzjaźmie z jakim ucieraliście makowce i keksy, czas na poświąteczną odmianę i wyzwanie nowego typu. Zakładając oczywiście, że leń, który rozpanoszył się w międzyczasie został spacyfikowany. Kaczka po pekińsku nie jest daniem dla marudy. Tu trzeba się nieco przyłożyć i poświęcić trochę swojego czasu. Ale jeśli nie porzucicie drobiu, znudzeni smarowaniem, odpłaci wam się on przepysznym smakiem i orientalnym aromatem. Nie poddawajcie się! To tylko jedna kaczka. Jeśli was rozczaruje, możecie przecież nigdy więcej do niej nie wrócić.

kaczka po pekińsku
potrzebujecie:
1 kaczkę
do jej zamarynowania:
4 łyżki ciemnego sosu sojowego
3 łyżki miodu
1 łyżeczka oleju sezamowego
1 łyżeczka przyprawy 5 smaków

Wszystkie składniki marynaty wymieszajcie w miseczce. Kaczkę włóżcie do dużej miski i ostrożnie oblejcie wrzątkiem. To zamknie jej pory i spowoduje, że skórka będzie w końcowym efekcie chrupiąca. Potem musicie kaczkę bardzo dokładnie osuszyć. Zarówno zewnątrz jak i w środku. Teraz nasz okaz jest gotowy do zasadniczej obróbki. Następne zadanie wymaga cierpliwości. Na pocieszenie powiem, że cała reszta robi  się już praktycznie sama.
Wymieszaną marynatą posmarujcie calutką kaczkę. Pędzelek jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Środek i skórka naszego drobiu muszą być dokłądnie pokryte sojowo miodową glazurą. Teraz pozwólcie marynacie wyschnąć. Żeby położyć następną warstwę, poprzednia musi się wchłonąć. Jak widzicie nie jest to skomplikowane, tylko czasochłonne. Mnie ta operacja kosztowała jedną potłuczoną miskę i obryzgane ściany. Mój przepis sugerował powieszenie kaczki w przewiewnym miejscu nad miską. Zlustrowałam swoje włości i doszłam do wniosku, że uchwyt szafki kuchennej jest idealny. Kaczka powędrowała na haczyk, haczyk na uchwyt, pod kaczkę miska. Było super do czasu, aż nie usłyszałam jak coś grzmotnęło z całej siły w miskę. Kaczka wylądowała na podłodze a ja miałam zajęcie w ściąganiu glazury z najbliższej okolicy. Patent na użycie szafki kuchennej zawiódł.
Nie bawcie się, Dzieci, w ten sposób. Wystarczy blaszka do pieczenia, na niej postawiona kratka a na kratce kaczka. Jest przewiewnie i bezpiecznie. Teraz możecie smarować do woli.
Takie smarowanie drobiu trochę potrwa, więc najlepiej zaplanować jego podanie na następny dzień.
Jeśli już okaz jest pięknie brązowy(od glazury),rozgrzejcie piekarnik do 220' i wstawcie do niego kaczkę na kratce do ociekania tłuszczu piersiami do góry. Nie zapomnijcie nakłuć skóry widelcem.
Przez pierwsze 15 minut pieczcie ją w 220', potem obniżcie temperaturę do 190' i dopiekajcie ją przez godzinę.
Odstawcie upieczoną kaczkę na kwadrans, aby psychicznie przygotować się do pokrojenia drobiu. Jest to ten etap, który wychodzi mi najgorzej. W krojeniu jestem absolutnym partaczem.
Te 15 minut poświęćcie na zrobienie placków mandaryńskich.



placki mandaryńskie

15 dkg mąki
120 ml wrzątku
1 łyżka oleju sezamowego

Mąkę zalejcie wrzątkiem i zagniećcie ciasto. Jeśli jest już gładkie, odstawcie je na parę minut. Potem uturlajcie z ciasta wałek o średnicy 3 cm. Pokrójcie wałek na plastry grubości ok 3 mm. Jedną stronę każdego z placków posmarujcie olejem sezamowym. Złóżcie dwa placki olejową stroną do siebie i rozwałkujcie je razem na cienki placuszek. Mają być tak przytulone do siebie jak stare, dobre małżeństwo. Po rozwałkowaniu powinny mieć około 15 cm średnicy.
Na piecu stawiacie patelnię, najlepiej taką, na której możecie smażyć na sucho i smażycie placki z obu stron aż pojawią się brązowe bąbelki. Po usmażeniu każdą parę rozdzielamy i wszystkie układamy w stosik na talerzu.
W placki zawijamy kawałki kaczki, słupek ogórka i zieloną cebulkę. Zwinięte placuszki moczymy w sosie śliwkowym i zajadamy dumni z siebie, że nam się udało.




sos śliwkowy

0,5 szklanki powideł śliwkowych
  3 łyżki sosu sojowego
  2 łyżki białego wina
0,5 łyżeczki cynamonu
0,5 łyżeczki mielonego imbiru
szczypta ostrej papryki

Mieszacie wszystkie składniki sosu i gotowe. Lub otwieracie słoik z gotowym sosem hoisin i już.
Powodzenia, wytrwałości i smacznego.



Jeszcze zdążycie wyskoczyć do sklepu i kupić kaczkę. Jutro zrobicie obiad zwalający z nóg.

czwartek, 12 stycznia 2012

Tort urodzinowy jak bombonierka dla wyjątkowej osoby



Urodziny są takim dniem, kiedy chcemy, żeby wszystko było idealnie.  Żeby świeciło słońce,  żeby wszyscy mieli dobry humor,  żeby było wesoło,  pogodnie i słodko. W ciągu roku piekę spore ilości ciast. Torty też się trafiają, bo są efektowne i wbrew pozorom nie zawsze pracochłonne. Ale z okazji urodzin chciałoby się wytworzyć coś wyjątkowego. Szczególnie kiedy okazja dotyczy wyjątkowej osoby.
MMŻ jak większość znanych mi ojców, niedokładnie wie ile jego dziecko liczy wiosen. Od dobrych kilku lat mówiąc o Darii twierdzi, że córka ma lat trzynaście. Nie jest to zbyt precyzyjne, ale na szczęście zawsze jest to mówione z mrugnięciem okiem. Czyli MMŻ wie, ale nie powie. Jest to nasza anegdota rodzinna z lubością powtarzana przez samą zainteresowaną. Nasza solenizantka jest dużą Dziewczynką i zawsze sprawia jej radość poprawianie Taty.
Tort urodzinowy, który jest bohaterem mojego opowiadania miał być jednorazowy, wyjątkowy, bo i okazja była jedyna w swoim rodzaju. Nie byle jakie urodziny. Nie powiem, które, bo być może Daria doszła już do etapu, kiedy kobiety nie chwalą się wiekiem. Pozostańmy więc przy trzynastce.
Korzystając z obecności drugiego Dziecka, wszystkie siły i możliwości zmobilizowałyśmy, żeby zrobić tort-cudo.
Znacie uczucie dumy z osiągniętego efektu?
Zrobienie tortu zajęło nam tydzień.
Podjęcie decyzji co pieczemy - cztery dni.
Wstępne przygotowania - trzy dni.
Pieczenie ciasta - godzina, piętnaście minut.
Dekorowanie - pięć godzin.
Zachwyt nad własnym dziełem - nieustanny.
Wrażenie zrobione na solenizantce i gościach - długotrwałe.
Co takiego wytworzyłyśmy? Tort tak tort. Biszkopt z czekoladowym  kremem. Ale dekoracja! Niepowtarzalna.
Tort miał być w stu procentach zjadalny. Miał wyglądać jak otwarte pudełko czekoladek. Dawno temu widziałam taki w jakiejś gazecie.  I taki był.
Jak zrobić tort czekoladowy opowiem w skrócie. Pieczecie biszkopt, studzicie i kroicie na trzy części. Każdą skrapiacie ponczem i smarujecie kremem czekoladowym. Wierzch tortu pokrywacie resztą kremu i tyle. Prawdziwa przygoda zaczyna się dopiero teraz.
Cała koronkowa praca związana z dekoracją powinna mieć miejsce co najmniej dzień wcześniej. Trzeba zrobić czekoladowe papilotki i trufle, które zamieszkają w papilotkach. Jeśli dorastaliście w rodzinie o tradycjach cukierniczych, to taką zabawę wyssaliście z mlekiem matki. Jeśli nie, to czeka was czas próby.
Podstawą jest czekolada. Żeby cokolwiek z niej zrobić, trzeba ją stopić. Czyli sięgamy po stary wypróbowany sposób. Garnek na piec. Do garnka woda (niewiele). Na garnek miska (tak, żeby nie dotykała powierzchni wody). Włączamy piec i podgrzewamy wodę. Niech to się dzieje powoli. Im wolniej topi się czekolada, tym mniejsze prawdowpodobieństwo jej rozwarstwienia. Załóżmy, że czekolada się pięknie stopiła. Sięgacie po papilotki. W sklepach, oprócz takich sporych do pieczenia muffinów, są też malutkie, idealne do otulenia czekoladek.
Do jednej ręki bierzecie papilotkę, do drugiej pędzel (najlepiej silikonowy, żeby nie wyrywać potem włosów z czekolady). Zanurzacie pędzel w czekoladzie i smarujecie wnętrze papilotki. Odkładacie ją na tacę i to samo robicie z następną. I z następną ... I z trzydziestą. Łatwizna.
Taca wędruje do chłodu a wy możecie pobawić się w robienie kulek. Trufle czekoladowe, orzechowe, kokosowe, miodowe, z chrupkami, suszonymi owocami, z baileysem, rumem, wiśnią czy migdałem. Możliwości są bezbrzeżne. Jedynym ograniczeniem jest wasza cierpliwość. Ile czasu jesteście w stanie babrać się w czekoladzie? Ale pamiętajcie, że cel uświęca środki. Gdybyście mieli problem z wyborem, skopiujcie po prostu moją propozycję.
Po godzinie zajrzyjcie do papilotek. Nie będę owijać w bawełnę. Teraz zaczynają się schody. Trzeba zdjąć papier z czekolady. Nie dość, że zdjąć, to jej nie uszkodzić. Papilotki bez papieru mają się prezentować idealnie. Już wiecie dlaczego wspomniałam o trzydziestu papilotkach? Brawo! Bo one mają skłonności do pękania. Tu im coś odpadnie, tam są za cienkie. Z trzydziestu sztuk zostało nam kilkanaście. Nie martwcie się. Zawsze możecie znów stopić czekoladę i zacząć od nowa.
Załóżmy, że wystarczającą ilość czekoladowych papilotek macie przed sobą. Trufle zrobione. Wkładacie czekoladki do papilotek i cieszycie się efektem. Pozostaje do zrobienia czekoladowa szarfa do owinięcia tortu. Zmierzcie jego wysokość (dodajcie ze dwa centymetry, żeby powstała krawędź) i obwód. Jeśli czekolada ciągle jest płynna,  odetnijcie kawał papieru do pieczenia i narysujcie pasek o szerokości i wysokości tortu. Teraz możecie spokojnie rozsmarować czekoladę na papierze. Pasek włóżcie w chłodne miejsce.  Po kilkunastu minutach  papierowy pasek, czekoladową stroną skierowaną do boków tortu przyłóżcie do ciasta i odklejcie czekoladę od papieru. Troszkę jak depilacja woskiem, tylko bez bólu.  Krem, wcześniej rozsmarowany na bokach tortu zadziała jak klej. Jeżeli w którymś miejscu pasek czekolady odstaje, odetnijcie go ostrym nożem. Pasek czekolady, wystający ponad powierzchnię ciasta wyznacza górną krawędź naszej czekoladowej bombonierki. W środku umieście wcześniej zrobione czekoladki w czekoladowych płaszczykach. Zwiążcie tort szeroką wstążką i oczekujcie zasłużonych okrzyków zachwytu.
Kiedy wniosłyśmy go do pokoju, rodzina zachowała się tak, jak oczekiwałyśmy. Były ochy i achy. Nie wiedzieliśmy czy jeść czy podziwiać.
Takie samozadowolenie ma swoją mroczną stronę. Zdaję sobie sprawę, że trudno mi będzie przebić samą siebie. Taki tort robi sie raz w życiu. Szkoda.
A teraz konkrety :



Tort czekoladowy jak bombonierka 

biszkopt:

krem czekoladowy

250 ml śmietany kremówki
sok i otarta skórka z jednej pomarańczy
200 g deserowej czekolady

W misce stojącej na garnku z wodą (delikatnie się gotującą) mocno podgrzewamy 100 ml śmietanki z sokiem i skórką pomarańczową. Zdejmujemy miskę z garnka i wkładamy do niej połamaną czekoladę. Mieszamy do całkowitego rozpuszczenia się czekolady. Schładzamy. Następnie ubijamy resztę kremówki i delikatnie łączymy z wystudzoną czekoladą. Krem do przełożenia tortu gotowy.

poncz:

pół szklanki przegotowanej wody
3 łyżeczki cukru
kieliszek rumu lub ulubionego likieru

trufle białe (na około 10 czekoladek):

250 g białej czekolady
100 ml śmietanki kremówki
 30 g masła
  1 łyżeczka likieru pomarańczowego lub kokosowego

polewa do białych trufli:
100 g białej czekolady, stopionej z 50 g masła
 50 g wiórków kokosowych

W rondelku podgrzejcie śmietankę i dodajcie połamaną czekoladę. Mieszajcie aż się rozpuści. Ja dla pewności robię to w kąpieli wodnej, tzn nie ja jestem w kąpieli tylko rondelek z czekoladą. Mieszając czekoladę dodajcie likier i kawałeczki masła. Kiedy wszystkie składniki się połączą, wystudźcie masę i włóżcie do lodówki. Kiedy całość stężeje, formujcie łyżeczką kuleczki, formując w dłoniach do wymaganego kształtu. Pamiętajcie, żeby się sprężać. Tu nie ma czasu na pogaduszki czy zerkanie na seksowną brodę Doktora House'a. Macie w dłoniach czekoladę i masło, a wiecie jak zachowują się one w cieple waszych rąk.
Zgrabną kuleczkę tarzacie z wiórkach kokosowych i tym sposobem pierwsza trufla "by myself" zrobiona.

trufle ciemne (ilość podobna):

200 g gorzkiej czekolady
100 ml śmietany kremówki
 30 g masła
  1 łyżeczka likieru kawowego, lub rumu, brandy, Grand Marnier czy co tam lubicie
Opcjonalnie możecie dodać szczyptę chilli, drobno zmielone orzechy lub migdały. posiekane rodzynki czy figi. Wymienianie może trochę potrwać, więc zróbcie sobie kawy i zdecydujcie sami.

Proces tworzenia trufli ciemnych jest identyczny z tym podanym wyżej. Po uturlaniu kuleczki, zróbcie z nią co chcecie. Obtoczcie w kakao - będzie wersja wytrawna, lub w cukrze pudrze - wersja oszroniona, w cukrowej posypce - wersja infantylna, w płatkach migdałowych - wersja marcepanowa. Zróbcie jej kąpiel w roztopionej czekoladzie. I tak dalej. Ważne, żeby praca sprawiała wam przyjemność, a efekt was zadowolił. Nie ma to jak satysfakcja z dobrze wykonanej roboty.


Na koniec muszę się do czegoś przyznać. Kiedy robiłam ten tort, nie pisałam jeszcze bloga. Ale wiedziałam, że przyjdzie taki dzień, kiedy komuś o  nim opowiem. On zasiał ziarno, które wykiełkowało w sierpniu.
Dziś upływa dokładnie rok, kiedy razem z Olą miotałyśmy się po kuchni ciesząc się, kiedy się udawało i złorzecząc, kiedy kolejna czekoladowa papilotka lądowała połamana w garnku.
Na szczęście, dzięki przytomności Oli robiącej zdjęcia mam pewność, że to wszystko mi się nie przyśniło.



Kłaniam się nisko i jak zwykle smacznego

wtorek, 10 stycznia 2012

Wakacyjne wspomnienie czyli pate z wątróbki


Jak to się dzieje,że nie lubiąc jakiegoś produktu, przepadamy za jego przetworzoną formą. Banany. Mogłabym żyć bez bananów. Ale już bez chlebka bananowego absolutnie nie. Najbardziej drastycznym przykładem sprzeczności jest Daria. Na dźwięk słowa wątróbka ucieka gdzie pieprz rośnie. I żadne pokusy czy to z bekonem, czy z jabłkiem nie wchodzą w grę. Wątróbka jest "be" i tyle. Podobno trauma z przedszkola wypaliła w jej guście kulinarnym piętno i nic na to nie poradzisz. Jest jednakże jedno malutkie "ale". To "ale" składa się w 90 procentach z owej nieszczęsnej wątróbki, chociaż nią nie jest. Crostini Toscana. Niektórzy wiedzą o czym jest mowa. Tym, którzy są nieświadomi wyjaśniam. W Toscanii malutkie kanapeczki na przystawkę podaje się z pomidorem , mozarellą lub z pastą mięsną. A ona to właśnie prawie stuprocentowa wątróbka. Dziecko moje odkryło swój uzależniacz w postaci tej pasty. Każde wakacyjne śniadanie musiało obowiązkowo składać się z crostini z pate. Z początku traktowalismy to danie jako miejscową i czasową atrakcję, związaną tylko z letnimi miesiącami. Ale kiedy dziecko któryś raz z westchnieniem wyraziło chęć zjedzenia kanapki z pastą, postanowiłam się sprężyć i zrobić pate domestico czyli pastę po domowemu. Krótka analiza smaku, burzliwa narada rodzinna, kto co pamięta i po zrobieniu zakupów, w dziesięć minut spełniłam dziecięce marzenie.
Żeby to zawsze było takie proste.
Pasta na stałe zagościła w naszym menu i nawet teraz, kiedy Córka opanowała sztukę kulinarną, prosi o jej zrobienie. Powiedziałam, że w momencie kiedy napiszę o niej na blogu, poczuję się zwolniona z robienia pasty na wynos.
Daria, teraz nie masz wymówki.



Oto przepis na pastę z wątróbki a la Toscana:

30 dkg wątróbki drobiowej
1/3 kostki masła
2 małe szalotki lub mała cebulka
2 ząbki czosnku
1 łyżka kaparów
2 łyżki posiekanej pietruszki
2 łyżki oliwy do usmażenia wątróbki
1 łyżka oliwy truflowej, dla smaku
chlust brandy
sól, pieprz, liść laurowy

Topimy na małym ogniu masło. Zdejmujemy z niego piankę, żeby było klarowne. Odstawiamy na bok.
Wątróbkę musimy umyć i dobrze osączyć, żeby nam nie pryskała na patelni. Cebulki i czosnek kroimy drobno (ale bez przesady, bo i tak wszystko wyląduje w blenderze). Rozgrzewamy oliwę na patelni i smażymy krótko cebulę i czosnek. Dodajemy na patelnię wątróbkę i mieszając smażymy. Po około 5-7 minutach wątróbka powinna być upieczona ale soczysta w środku. Ostatnią czynnością jest podlanie wątróbki brandy i podpalenie jej. Wszystko buchnie gwałtownym ogniem ale tylko na chwilkę. Nie bójcie się. Straż pożarna nie będzie potrzebna, a wątróbka nabierze głębokiego smaku. Zdejmujemy patelnię z ognia i solimy jej zawartość. Musimy odczekać chwilę, żeby nieco ostygła. Wkładamy zawartość patelni do blendera i dodajemy kapary, pietruszkę, połowę masła i połowę oliwy truflowej. Miksujemy króciutko, żeby pasta nie była zbyt zmielona. Jeśli będą wyczuwalne kawałki kaparów lub cebulki tym lepiej. Jeżeli uważacie, że pasta jest za gęsta, możecie dodać do niej kilka łyżek gorącej wody lub bulionu.
Dosmakujcie jeszcze solą i pieprzem i wyłóżcie do przygotowanego pojemnika czy miseczki. Wierzch pasty wyrównajcie, połóżcie na wierzchu liść laurowy i zalejcie resztą stopionego masła i oliwy truflowej. Poczekajcie aż wystygnie i włóżcie na noc do lodówki. Kolejnego dnia pyszny dodatek do kromki chleba jest na wyciągniecie ręki. Połóżcie na niej kawałek ogórka lub pomidor i pomyślcie, że w Toscanii  wiedzą jak uszczęśliwić człowieka.



Smacznego

niedziela, 8 stycznia 2012

Chleb na pszennym zakwasie lekarstwem na kaca



Minął rok od momentu kiedy upiekłam swój pierwszy chleb. Taki, który dało się zjeść. I którego się nie wstydziłam. Od tego dnia piekarnie straciły klienta. Dla uczczenia tej rocznicy postanowiłam wziąć się za bary z czymś, co o tej pory tylko obwąchiwałam. Internet mówi (a on wie wszystko), że zrobienie zakwasu pszennego jest nieco trudniejsze niż zakwasu żytniego. Mój zakwas pszenny stał sobie kilka dni dokarmiany i uznałam, że czas najwyższy dać mu szansę do pokazania na co go stać. Nadarzyła się świetna okazja.

Długie weekendy są świetnym wynalazkiem na bezkarne oddanie sie imprezie. Zabalujesz w pierwszym dniu,  następnego dnia troszkę pocierpisz, a już dzień ostatni pozwala ci dostroić ciało z duchem. Rewelacja.
Z każdej sytuacji wypływa jakiś wniosek. Z naszej piątkowej wyprawy do znajomych mam jeden ale elementarny. Co najgorsze, w poradnikach imprezowicza ten punkt jest wypisywany na pierwszym miejscu. Nie mieszaj! Oj tak. Szampan i whisky są może i w czołówce trunków światowych, ale na pewno nie stosowane razem. Oszczędzę sobie opisywania trudów poranka. Niektórzy na sto procent znają ten ciężar egzystencji, która tupie nam w głowie. Sposoby walki z własną słabością każdy ma najlepsze na świecie. Spacer jest super. Oczywiście, jeśli myśl o schyleniu się, żeby założyć buty nie wywołuje uczucia paniki. Ja byłam dzielna i spacer po krakowskim rynku zaliczyłam. Dobra kawa, świetne towarzystwo, zimne powietrze były doskonałym lekiem. Potem mogliśmy spokojnie wrócić do domu i cieszyć się jeszcze jednym wolnym dniem. Żeby odgonić resztki słabości i widząc, że mój zakwas w czasie naszych towarzyskich szaleństw postanowił opuścić słoik, wzięłam się za pieczenie chleba. Lekko nie było. To jednak nie był jeszcze szczyt moich możliwości. Ręce nie zawsze nadążały za głową. A niekiedy było odwrotnie. Co te ręce robią? Pytała głowa. Jednak, kiedy po kilku godzinach włożyłam bochenek do pieca i po domu rozszedł się zapach pieczonego chleba, wszelkie słabości minęły jak sen. Zapach piekarni jest dobry i na zły humor, i na smutki, i na kaca. I wbrew pozorom upieczenie tego chleba nie wymagało ode mnie jakichś sił nadprzyrodzonych. W przerwach, kiedy on sobie rósł, ja grzecznie wracałam do pozycji horyzontalnej i picia hektolitrów herbaty. Dzięki upieczeniu chleba nie miałam wrażenia, że moja nierozwaga pozbawiła mnie jednego dnia. Dzień, w którym normalnie tylko bym marudziła, nieoczekiwanie skończył się cudnym zapachem i perspektywą świeżego pieczywa na niedzielne śniadanie.
Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie unikajcie pokus, bo niekiedy kończą się po bożemu.

chleb na pszennym zakwasie z dodatkiem kopru włoskiego

200 g zakwasu pszennego
300 g mąki pszennej
 75 g mąki żytniej
200 g wody letniej
 10 g soli
pół łyżeczki miodu
pół łyżeczki kopru włoskiego

Do misy wsypcie obie mąki (nie zapomnijcie ich przedtem przesiać przez sito). Wlejcie zakwas, zostawiając w słoiku łyżeczkę pszennej masy. Będziecie mieli bazę na zrobienie nowego zakwasu. Do wody dodajcie miód ,sól i zamieszajcie, by się rozpuściły. Włączcie mikser i powoli dolewajcie wodę. Jej ilość jest orientalna. Jeśli mąka jest bardzo sucha, wody zużyjecie więcej, jeśli mąka jest lekko wilgotna, wody potrzebujecie mniej. Miksujcie około 7 minut a potem odstawcie na pół godziny. Po tym czasie zagniećcie ciasto, dodając do niego koper. Jeśli czujecie się świeżo jak majowy poranek (to nie mój przypadek) , użyjcie do zagniatania rąk. Ja nie byłam tam dzielna. Po prostu moja maszyna obracała ciasto chlebowe przez 10 minut. Potem odstawcie ciasto, przykryjcie i po godzinie złóżcie je jak kopertę. Wyciągacie, lekko rozciągacie i składacie. Miejsce składania powinno był na dole. Znów odkładacie chleb do misy na godzinę. Po niej ciasto jest gotowe do przełożenia do foremki lub na blachę. Składacie ponownie jak kopertę i nadajecie ostateczny kształt. Teraz chleb musi urosnąć. Jeśli podwoi swoją objętość, to znaczy, że dorósł do pieca.
Piekarnik nagrzejcie do 230 stopni. Foremkę z ciastem włóżcie do niego, kładąc obok naczynie z kostkami lodu. Przez pierwsze 10 minut pieczcie w temperaturze 230 stopni. Potem obniżcie ją do 190 stopni i dopiekajcie chleb przez 35 minut. Po tym czasie wyjmijcie bochenek z pieca i foremki oraz posmarujcie go z wierzchu wodą. Ja jeszcze posypałam makiem.
Wcielenie w życie mojej recepty na poimprezowe konsekwencje zajęło jedno popołudnie, które i tak przetrwalabym na leżąco. A tak, piekąc chleb, nie napracowałam się zbytnio, pokonałam egoistyczne słabości i otwarłam nowy rozdział mojego piekarniczego życia. Upiekłam chleb na zakwasie pszennym na dzisiejsze śniadanie.



Natomiast wnioski wyciągnięte z weekendu starczą mi do .... następnego weekendu.
Powodzenia i smacznego

czwartek, 5 stycznia 2012

Biuro Rzeczy Zostawionych



Wyjeżdżając w podróż mam obsesję, że czegoś zapomniałam. Sprawdzam po kilka razy obecność biletów, dokumentów, szczoteczki do zębów, pilnika i całej reszty.
A i tak, po minięciu pierwszego zakrętu ogarnia mnie panika, że coś mi umknęło, co jest mi niezbędne do przeżycia w obcym miejscu.
Czy innych też tak stresują wyjazdy? Podejrzewam, że może nie wszystkich, ale niektórych na pewno. Nawet na tyle, że zapominają połowy walizki.
Nasz dom, opanowany ostatnimi dniami przez gości i autochtonów na wyjeździe, dziś leniwie wraca do codziennej normy. Stoi choinka, wiszą girlandy, powoli pozbywam się balonów. Co do konfetti, nie ma nadziei na pozbycie się ich w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Jak się czortstwo wciśnie pod dywan, to dopiero koło lipca ma potrzebę zistnienia.
Oprócz tych namacalnych dowodów rozpoczętego karnawału, znajduję też przedmioty zupełnie nie z tej bajki. Trochę to przypomina zagadki obrazkowe. Znajdź siedem szczegółów, którymi różnią się rysunki. Plączę się po domu i coś mi w znajomym obrazie całości zgrzyta. Ten sweter na pewno nie jest mój. O! A tu leżą dwie bluzki i spódnica! Jakaś bielizna (na 100% nie moja). Szalik przewieszony przez poręcz. Męski. Całkiem ładny zegarek na półce. Też męski. Jest nawet lampa błyskowa. Zupełnie bezpłciowa. Nic tylko otworzyć Biuro Rzeczy Zostawionych. Znając właścicieli, brak spódnicy czy szalika zostanie odkryty jeszcze później niż wypełźnie na światło dzienne moje konfetti. Szkoda, że nigdy nie zostawiają książek. Byłoby dodatkowo co czytać.
Nic się nie martwcie zapominalscy. Wszystko wylądowało w pudełku i dotrze do was za miesiąc.



Żeby przynajmniej wspomnień nie zgubić, pokażę wam jakie piękne ciastko dostałam w sylwestra. Stoi sobie do dziś, bo szkoda mi go zjeść. Wygląda jak słodki breloczek, ale zapewniam was, że jest w całości zjadalne. Z reszty ciasta, po wykrojeniu torcika, zrobiłam serduszka, które moi zapominalscy udekorowali.
Ciastka są mocno czekoladowe a przepis pochodzi z niezastąpionego Humming Birda.
Takie ciasto może być świetną bazą do eksperymentów z dekoracją lub po prostu dodatkiem do podwieczorkowej herbaty.

Ciasto czekoladowo kawowe
(forma o średnicy 23 cm)

Rozgrzewamy piekarnik do 175'

190 g miękkiego masła
130 g mąki
190 g brązowego cukru
  3 jajka
 60 g kakao
 20 ml mleka
  1 łyżeczka proszku do pieczenia
  1 łyżka mocnej kawy

Zaczynamy od zmiksowania masła z cukrem na puszystą i białą masę. Po dojściu do tego etapu dodajemy po jednym jajku. Miksujemy.
Suche składniki czyli mąkę, kakao, proszek do pieczenia mieszamy. Do misy z masą maślano jajeczną wlewamy kawę i mleko. Pamiętajcie żeby wszystko miało zbliżoną temperaturę. Mieszamy i dodajemy stopniowo mieszankę mąki z kakao i proszkiem. Kiedy składniki połączą się w idealną masę wylewamy ją do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Wkładamy formę do piekarnika i pieczemy godzinę. Potem pozwalamy ciastu wystygnąć.
Z chłodnym ciastem możemy zrobić co dusza zapragnie. Każda postać będzie dobra. W towarzystwie polewy czekoladowej lub lukru stanowi całkiem przyzwoity wypiek. Ale ja uważam, że jego przeznaczeniem jest bycie budulcem dla bardziej wyrafinowanych wyzwań. Co widać na zdjęciach. Moje Dziecko zrobiło świetną robotę.



Zachęcam do zabawy w cukiernicze wycinanki i układanki. Po piernikach na pewno nie wyszliście z wprawy.
Smacznego

wtorek, 3 stycznia 2012

Odezwa do Nowego Roku i makaron z warzywami po chińsku


Hej obudź się! Przyszedłeś i śpisz! Wstawaj! Świat śpi razem z tobą! 
Pierwszy dzień nowego roku minął. Usprawiedliwiona była nasza ospałość. Drugi dzień za nami i nic się nie zmieniło. Trzeci dzień kończy urzędowanie a tu ciągle żadnej iskry. Coś niemrawe te początki roku. Na drogach mniej aut, w sklepach klientów na lekarstwo. Nawet na ulicach nieliczni piesi, nie śpiesząc się drepcą w sobie znanych kierunkach. Czy to tylko na Śląsku panuje taka hibernacja czy też to trend ogólnokrajowy?
Hej, hej! Nowy Roku, czas się ocknąć. Tak się przyzwyczailiśmy do świętowania, że teraz rozbieg odbywa się w zwolnionym tempie. A  może postanowiliśmy w ramach noworocznych zobowiązań, się nie śpieszyć? Za nami święta a przed nami Trzech Króli. Zaczyna się jak w dobrym dowcipie o nic nie robieniu. Przedtem się nie opłacało niczego zaczynać, bo święta, a teraz nie warto, bo znów wolne. Może i zwolniliśmy tempo, ale jak znam życie, to tylko chwilowo. Za dwa tygodnie nikt nie będzie pamiętał pustych ulic, a o świętach będziemy mówili tylko w kontekście Wielkanocy.
Czas nam płynie, a jeść trzeba. Czy nam się chce czy nie. Ale jeśli można wybierać, to zadowolimy się czymś, co  nie wymaga wysiłku. Zarówno w przyrządzaniu jak i zjedzeniu. Lekko, łatwo i kolorowo. Makaron. Jedną ręką opierając się o stół, drugą krojąc imbir, ziewając i uciekając myślami do wakacji, robię sobie obiad.
Choć tradycjonaliści złapali by się za głowę. Obiad to złożoność, a u mnie sama prostota. Ale co tam. MMŻ dostanie wersję wypasioną, bo z kurczakiem. Mnie starczy sam makaron.
Oto on:

makaron z warzywami i grzybkami ostrygowymi (lub pieczarkami)
porcja dla jednego zjadacza

snopek* makaronu udon (ale można użyć ryżowego, sojowego czy innego)
kawałek papryki (ile kto lubi)
kilka różyczek brokuła
1 mała cebula
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka pokrojonego imbiru
groszek cukrowy (lub garść fasolki szparagowej np mrożonej)
kawałek pora, pokrojony w plastry
1 mała marchewka, obrana i pokrojona w ukośne paski
1 łyżka kiełków (ja miałam rzodkiewkowe)
kilka dymek, pokrojonych ukośnie
3 grzybki ostrygowe (lub pieczarki, najlepiej brązowe)
jeśli lubicie ostre smaki, dodajcie czerwonego, pokrojonego chilli
3 łyżki oleju do smażenia

sos:

2 łyżki sosu sojowego
1 łyżeczka oleju sezamowego
1 łyżeczka sosu rybnego
1 łyżka wina ryżowego (możecie użyć octu ryżowego, smak będzie bardziej wyrazisty)
1 łyżeczka soku z limonki
1 płaska łyżeczka brązowego cukru

Wymieszajcie wszystko razem i spróbujcie. Niech sos połechce smakiem wasze podniebienie. Moja propozycja proporcji jest tylko propozycją. Wy decydujecie, czego ma być więcej lub mniej.
Jeśli sos jest gotowy, odstawiamy go na bok.

Makaron gotujemy zgodnie z przepisem. Odcedzamy, przelewamy zimną wodą i znów odcedzamy.

Wszystkie warzywa kroimy. Czosnek i imbir drobniutko. Marchewkę i paprykę na cięte ukośnie paski. A cebulę w ósemki. Brokuła dzielimy na różyczki, a groszek cukrowy jest gotów z zasady. Grzyby ostrygowe zalewamy na kilka minut wrzątkiem, a potem odcedzamy i kroimy na wąskie paseczki. Z pieczarkami sprawa jest inna. Myjemy je, kroimy na duże plastry i lekko obsmażamy. Rozgrzewamy olej na dużej patelni i wkładamy do niej po kolei warzywa: marchewkę, paprykę, cebulę, czosnek, imbir, pora, brokuła, groszek. Obsmażamy mieszając. Nie pozwólmy się warzywom przypalić. Kiedy całość jest jędrna ale nie surowa, zalewamy wszystko sosem. Dorzucamy grzyby i kiełki.  Zapach z gorącej patelni jest zapowiedzią tego, czego doświadczycie jedząc.
Pozostaje wam tylko dołożyć do warzyw makaron i zamieszać całość. Posypcie danie pokrojoną dymką i jedzcie, póki nikt nie wyczuł waszego obiadu.



Jeśli zostanie wam makaron (wątpię, ale może jesteście jeszcze najedzeni poświątecznie), to używając papieru ryżowego, możecie na kolację podać idealne spring rollsy. Zawijacie makaron w namoczony papier, kroicie na połowę każdy rulonik i moczycie w sosie. A sosem może być ten sam, którego użyliście do makaronu. Dodajcie jedynie zmiażdżony ząbek czosnku. To wszystko.
Może po zjedzeniu makaronu okaże się, że to jest ten zapalnik, który pobudzi was do życia. Ale gwarancji nie daję.



* snopek makaronu to tyle, ile zmieści się w kółeczku zrobionym z palca wskazującego i kciuka (to takie kółeczko, jak przy pokazywaniu O.K)
Smacznego i przypływu energii życzę