czwartek, 30 sierpnia 2012

Jak teoria chaosu wpłynęła na sos pomidorowy




Gdzie moje majtki? A gdzie karton ze sztućcami? Czy ktoś może mi powiedzieć gdzie będę dziś spać? Łóżko zostało jedno. Szuflady zmieniły się w szuflady wędrowniczki.
Słowo na „P” jak przeprowadzka skutecznie uśpiła moją czujność. Wyjazd na urlop spowodował,  że przestałam się martwić pakowaniem, przenoszeniem życia na obce terytoria. A przyszłość czuwała, nie zasypiała gruszek w popiele. Pewne sprawy raz pchnięte do działania, ciągle się działy.  Wiecie jak to jest z teorią chaosu? No właśnie. Kamyczek, który rzuciłam na początku czerwca, dziś urósł do wielkiej lawiny. Zaczęło się od małego pudełka z listami a skończyło się na przenoszeniu mebli. 
W miejscu, które powoli opuszczam, nie mam łóżka ale mam całą kuchnię (och, jak będę tęsknić za moim piekarnikiem), jeszcze swoje perfumy i samotny stół . Miejsce, które próbuję oswoić ma łóżka, ale nie ma kuchni, ciepłej wody i miliona ukochanych rzeczy. One są jak wygnańcy, rozrzucone po świecie. 
Czyli prysznic biorę u mojej Mamy, spać jadę do domu pod lasem a obiad gotuję w starej kuchni. Czy ja nie jestem zagrożona rozszczepieniem osobowości?
Na razie uciekłam z moją ukochaną kanapą na wieś. Co prawda tylko na jeden dzień, żeby ogarnąć nieco chaos, jaki spowodowały przywiezione meble.
Ten przerywnik wykorzystałam żeby ogołocić pomidorowe krzaczki i zrobić sos pomidorowy, najlepszy z najlepszych. Z dotychczasowych słoików zostały tylko wspomnienia. Rodzina pożera go na bieżąco więc był pretekst, żeby na moment zapomnieć o przyziemnościach typu, „gdzie są moje majtki?”



Sos pomidorowy na zimę

5 kg dojrzałych pomidorów (odmiana lima są idealne)
1 płaska łyżka soli
1 płaska łyżka cukru
kilka gałązek tymianku
kilka gałązek bazylii
2 gwiazdki anyżu
szczypta kopru włoskiego

Pomidory musimy pozbawić skórki. Jak tego dokonać? Sparzyć je wrzątkiem. Po kilku minutach skórka schodzi jak koszulka.
Golutkie pomidory pokroić na ćwiartki, wyciąć ze środka twarde części i włożyć o garnka z grubym dnem.
Zagotować pomidory i na niewielkim ogniu gotować do odparowania połowy soku. Po piętnastu minutach od zagotowania, dosypać cukier i sól oraz włożyć przyprawy. Cała operacja trwa w zależności od tego ile pomidorów wpakowaliśmy do garnka i jak soczyste one są. 
Z odparowanego sosu pomidorowego wyjmujemy gałązki oraz anyż i przekładamy do słoików. Zakręcamy na gorąco i studzimy. Jeśli chcemy zrobić zapas zimowy, dobrze jest zagotować słoiki w garnku lub spasteryzować w piekarniku.
Dodając do tego sosu nieco bulionu i łyżkę mascarpone otrzymujemy nieprawdopodobną zupę pomidorową.


MMŻ, który unika pomidorówki jak ognia, zjadł porcję i z niepokojem zapytał, czy aby zostanie jeszcze talerz na jutro. To się nazywa komplement.



Smacznego i udanych przetworów

wtorek, 28 sierpnia 2012

Faszerowane cukiniowe kwiaty czyli co rośnie w donicy




Nie będę udawać, że łatwo jest zrobić faszerowane kwiaty cukinii. I wcale nie względu na zawiłości  przepisu. Ten akurat jest prosty jak stół kuchenny. Problem polega na zdobyciu materiału podstawowego czyli kwiatów. Jeśli mieszkacie w mieście i wasze główne źródło zaopatrzenia to supermarket, to nie czytajcie dalej. Idźcie na stronę z przepisem na placki z cukinii i zastanówcie się nad znalezieniem znajomych z kawałkiem ogródka.
Nawet posiadanie w okolicy targu z świeżymi jajami i workami ziemniaków ekologicznych nie rozwiąże problemu. Kwiaty cukinii nie występują w handlu i już. Nieco to tajemnicze, bo klimat u nas sprzyjający a cukinie płożą się jak latem jak perz. Może nasi hodowcy pomidorów i ogórków dostrzegli by w końcu obecność w świecie cukiniowych kwiatków. Najbliższe pęczki tychże spotkałam dopiero poza naszymi granicami.
Co pozostaje fanom chrupiących, pełnych pysznego nadzienia kwiatożercom? Głupio powiedzieć, ale chyba tylko własnoręczna uprawa. Taką cukinię da się wyhodować nawet na balkonie. Nie wyrośnie wam ilość kwiatów zadowalająca pięcioosobową rodzinę, ale jakaś namiastka owszem.
Drugim rozwiązaniem jest odszukać wśród znajomych kogoś z kawałkiem ziemi za miastem. Ogródek działkowy jest równie dobry jak rozległe włości. I siać, przesadzać, nawozić, zrywać, faszerować.
Dwie roślinki dają ilość zarówno kwiatów jak i owoców wystarczającą dla jednej rodziny.
Teraz to już musztarda po obiedzie, ale w przyszłym roku kupcie w lutym nasionka i włóżcie do doniczki. Latem problem z faszerowaniem cukiniowych kwiatów nie będzie was dotyczył.



Faszerowane cukiniowe kwiaty:

8-10sztuk kwiatów cukinii (równie dobrze zjada się faszerowane kwiaty dyni)
Farsz:
400 g serka śmietankowego (puryści użyją ricotty ja użyłam Almette śmietankowego)
garść bazyli
3 liście mięty
2 ząbki czosnku
3 łyżki startego parmezanu
sól.pieprz

ciasto:

pół szklanki pszennej mąki
pół szklanki mąki z ciecierzycy ( jeśli nie macie, podwajacie ilość mąki pszennej)
gazowana zimna woda
sól

Zaczniemy od zrobienia ciasta. Mieszamy energicznie wszystkie składniki razem aż nie osiągną konsystencji śmietany. Odstawiamy ciasto na bok.

Mieszamy w misce ser z posiekanymi liśćmi bazylii i mięty. Dodajemy parmezan i przeciśnięty przez praskę czosnek. Doprawiamy solą i pieprzem. Mieszamy.
Kwiaty czyścimy i wycinamy ze środka słupek. To dość precyzyjna robota. Nie traktujcie kwiatków nożem. Wystarczy paznokieć. Bardzo łatwo jest kwiat uszkodzić, ale potem daje się on skleić farszem.
Delikatnie rozchylamy płatki i malutką łyżeczką wkładamy do środka serowy farsz. Nie przejmujcie się początkowymi trudnościami. Za trzecim i każdym kolejnym razem będzie łatwiej.

Na patelnię wlewamy olej. Powinno go być tyle, żeby nasze kwiaty były do połowy zanurzone.
Zanurzamy kwiaty w cieście, pozwalamy ciastu nieco spłynąć i kładziemy porcje na gorącą patelnię.
Smażymy do uzyskania złotego koloru i przewracamy na drugi boczek.
Usmażone porcje kładziemy na papierowym ręczniku.



Bardzo ciekawym dodatkiem do tego dania jest chrupiąca bazylia.

Na gorącym oleju smażymy bazyliowe liście. Ta zabawa wymaga waszej uwagi, bo smażenie liści odbywa się błyskawicznie. Łatwo je przypalić, ale jeśli będziecie czujni, to czeka was boska nagroda.
Wykładamy faszerowane cukinie na talerz, posypujemy chrupkimi bazyliowymi liśćmi i skrapiamy sosem balsamicznym lub glazurą balsamiczną.

Glazura balsamiczna:

pół szklanki octu balsamicznego
2 łyżeczki miodu

Gotujemy na małym ogniu do zgęstnienia sosu. Można zrobić większość ilość i przechowywać w słoiku w lodówce. Świetne do sałatek, ryb czy owoców (!)



Ale się dziś rozkręciłam cukiniowo! Na swoje usprawiedliwienie powiem, że dla tak delikatnego przysmaku jak faszerowane cukinie warto ubrudzić sobie paluszki.



Smacznego

sobota, 25 sierpnia 2012

Fundusze inwestycyjne i sernik na zimno z malinami i jeżynami




Podaż, popyt. Zbyt, fundusze inwestycyjne. Sobota popołudnie. Czujecie tu pewien zgrzyt? Sobotnie popołudnie powinno kojarzy się z zupełnie innym zbiorem pojęć. Luz, ognisko, kieliszek wina, słońce.
Finanse wyglądają jak ciemna, złowróżbna chmura wisząca jak statek obcych w Dniu Niepodległości. Na naszym tarasie trwa szkolenie w dziedzinie inwestycji. Czy ktoś wyciągnie jakieś budujące wnioski z tej skomplikowanej a niezbędnej wiedzy? Miejmy nadzieję. Gdzieś tam majaczy perspektywa ogniska.
Na razie inwestycje w złoto bądź w buraki rozpaliły emocje i zaraz skoczymy sobie do gardeł. Ktoś coś pomyślał. Ktoś inny nie usłyszał. A jeszcze inny zinterpretował po swojemu. I gorąca dyskusja gotowa.
Albo kubeł zimnej wody albo inna forma chłodu będzie pomocna.
W lodówce chłodzi się sernik na zimno z malinami i jeżynami.
Zobaczymy czy ciasto łagodzi obyczaje.



Sernik na zimno z malinami i jeżynami

500 g twarogu
200 g serka śmietankowego
2 łyżki żelatyny
3/4 szklanki mleka zgęszczonego
2 tabliczki białej czekolady
400 ml kremówki
2 łyżki wody
szklanka malin
pół szklanki jeżyn

ciastkowa baza 

150 g ciastek
1 łyżka kakao
2 łyżki orzechów laskowych
100 g masła

W blenderze miksujemy ciastka i orzechy. Wsypujemy kakao i znów krótko miksujemy. Wlewamy rozpuszczone i ostudzone masło. Mieszamy a następnie wykładamy ciastem formę. Dobrze jest przed wyłożeniem ciastem, położyć na dnie tortownicy folię aluminiową. Dociskamy ciasto np. szklanką i wstawiamy na 10 minut do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni.
Spód ciasta mamy gotowy.
Część serową robimy następująco. Acha, nie zapomnijcie wyjąć wszystkich składników z lodówki nieco wcześniej. Dajmy im szansę na osiągnięcie jednakowej temperatury. Dzięki temu unikniecie niemiłych niespodzianek w postaci np. zwarzonej śmietany.
Serki miksujemy dodając do nich zgęszczone mleko. Na piecu stawiamy garnek, w którym zagotowujemy wodę. Do miseczki wkładamy połamaną czekoladę i wlewamy 100 ml śmietany.  Stawiamy miseczkę na garnku z woda, tak żeby miska nie dotykała powierzchni wody. Z doświadczenia wiem, że wystarczy poczekać aż woda się zagotuje i wyłączyć ogień. Czekolada się stopi siłą rozpędu.
Żelatynę zalewamy zimną wodą i czekamy aż napęcznieje. Potem stawiamy miskę z żelatyną na tym samym garnku, na którym topiliśmy czekoladę. Żelatyna zmienia stan skupienia ze stałego na płynny.
Wlewamy żelatynę do czekolady a potem wszystko razem do mieszanki serowej.  Moja rada: najpierw zahartujcie obie części czyli dodajcie dwie łyżki żelatyny z czekoladą do masy serowej.
Pierwszy kontakt pozwoli uniknąć późniejszych wpadek. Jakoś tak się dzieje, że takie wczesne rozpoznanie dobrze się sprawdza.
Teraz nadszedł moment połączenia obu części razem. Jeszcze raz miksujemy ciasto i jesteśmy gotowi do ostatniego etapu. Ubijamy śmietankę  i łyżka po łyżce łączymy z masą serowo czekoladową.
Owoce dzielimy na dwie części. Pół szklanki malin i ćwierć szklanki jeżyn sypiemy na masę serową. Trzonkiem lub ładnie umytym paluszkiem topimy owoce w masie, przykrywamy szczelnie i ładujemy na kilka godzin do lodówki.


Kiedy wszystko stężeje układamy na wierzchu owoce, które zostały. Smarujemy je lekko podgrzaną konfiturą (malinową, morelową lub inną) i znów chłodzimy. Smarowanie konfiturą spokojnie możecie pominąć. Bez tego punktu ciasto jest tak samo smaczne.





Życzę smacznego, mniej emocjonujących dyskusji i samych trafionych inwestycji finansowych

czwartek, 23 sierpnia 2012

Wakacyjne wspomnienia kulinarne



Pogrupowałam sobie zdjęcia z wakacji i dzięki temu wyłoniły mi się trzy tematy. Miasto i kamienie już pokazałam. Dziś kolej na motyw stołowy.
Wiadomo po co się jeździ na bliższy bądź dalszy koniec świata. Żeby spróbować co też inni gotują.
Składniki są podobne ale ich kombinacje i dodatki mogą zaskoczyć. Ludzie inaczej gotują, innych używają przypraw i inaczej jedzą.
W domu kolacja o godzinie dwudziestej nie wchodzi w grę. Wolę głodować niż zjeść coś po osiemnastej. Ale wystarczy wyściubić nos na marne tysiąc kilometrów i nagle siedzenie przy stole w okolicach północy okazuje się normą. Ma to swoje uzasadnienie, bo myśl o obiedzie w 40 stopniowym upale nie podnieca.
Po powrocie wszystko wraca do utartych zwyczajów i znów kolację oddajemy wrogowi (jeśli się taki trafi).


Pisałam z wakacji o trattorii Montagliari Dario Cecchini'ego. Ta światowa sława w dziedzinie wędliniarstwa osobiście codziennie staje w południe za ladą. Sklepik, do którego pielgrzymują wszyscy, którzy przeczytali Włoską wyprawę Jamiego Olivera, niczym się nie różni od podobnych miejsc w małych miasteczkach. Oprócz tego, że robi najlepszą na świecie świnię. Rolada o średnicy 40 centymetrów obficie doprawiona czosnkiem i rozmarynem wprawiła naszych panów w stan zbliżony do amoku.


                                 To sam mistrz Dario Cecchini

Najpierw zdegustowaliśmy chlebek z oliwą, zagryzając finocchiona czyli kiełbasę z koprem włoskim.  Do tego kieliszek wina i odrobina soprassata medicea czyli rodzaj salcesonu. Potem panowie rzucili się do zakupów. Dwa plastry rolady ważyły nieco ponad kilogram! Zapach w samochodzie rozchodził się taki, że nie czekaliśmy na przyzwoite warunki do konsumpcji. Pierwszy lepszy cień i nastała błoga chwila lunchu.
Dopiero później dotarło do nas, że to niepohamowane obżarstwo miało miejsce na ...cmentarzu. No, może nie dokładnie na cmentarzu, a pod jego bramą.
Oto do czego może doprowadzić żądza poznania.

                                       carpaccio z cukinią

Ci, którzy krzywią się na dania mięsne, też znajdą swój raj. Faszerowane kwiaty cukinii, przepyszne warzywa z grilla, niezliczona ilość pecorino podawanego z miodem lub konfiturą morelową zachwycą nie tylko roślinożerców.

                                       makaron z pecorino i grillowaną cukinią

                                       Tak to się kończyło

Co tu dużo gadać. Podróże kształcą, karmią i budzą apetyt na jeszcze.
Zapraszam do oglądania i życzę włoskich inspiracji


środa, 22 sierpnia 2012

Poczuj miętę do arbuza czyli sałatka z fetą




Orzeźwiająco, niskokalorycznie, pysznie.
Tę sałatkę mogę opisać używając tylko wykrzykników. Arbuzy weszły właśnie w fazę wstrząsającej słodyczy. Nie dać się skusić byłoby grubą nieprzyzwoitością. Świetnie gaszą pragnienie, dobrze się komponują z innymi owocami i wyglądają jak kiczowaty zachód słońca.
Nie słuchajcie tych, którzy pogardzają kiczem. Założę się, że będąc nad morzem też pędzą wieczorem na plażę. Zresztą kicz to specjalność ludzka. Natura takie szufladkowanie ma nosie.
Wracając do arbuza.
Pewnego wieczora dostałam go jako przystawkę w restauracji*. Nie wiem, czy przepis był autorski, ale wiedziałam, że go wykorzystam. Sałatka na talerzu wyglądała olśniewająco. Reszta towarzystwa zamiast grzebać w swoim carpaccio lub chrupać swoja bruschettę chciwie wyciągała widelce w moją stronę.
Nie jestem sobkiem, podzieliłam się. Ale malutki niedosyt został.

Po powrocie z urlopu arbuz kupiłam obowiązkowo. Sałatka była dokładnie taka jaką ją zapamiętałam. Niestety pokusa jej pożarcia była silniejsza od potrzeby zrobienia zdjęcia. 
Na szczęście robię ją codziennie i dziś jest ten dzień, kiedy nie rzucam się na nią bezrozumnie.



Spokojnie mogę się podzielić swoją nową obsesją czyli:
Sałatką z fetą i miętą
(porcja dla jednej osoby)

plaster arbuza (mniej więcej połowy tabliczki czekolady), grubości 2-3 centymetrów
kilka liści sałaty (np. dębolistnej)
kilka liści mięty
1 łyżka oliwek
1 łyżka orzechów pistacjowych
1 łyżka pokruszonej fety
1 łyżeczka oliwy
1 łyżeczka octu balsamicznego (super smakuje figowy)
pieprz

Na talerzu układamy umyte liście sałaty. Na nich plaster arbuza. Oliwki kroimy na plastry i posypujemy nimi arbuza. Na wierzch dajemy fetę. Liście mięty zwijamy w ciasny rulonik i kroimy nożem na cienkie paseczki. One lądują na fecie. Ostatnim elementem są pistacje. Obrane i z grubsza połamane sypiemy po całości. Jeszcze tylko chlust oliwy i balsamico i piękny obraz przed nami. Ale najlepsze dopiero was czeka. Degustacja.



Tym, dla których taka sałatka będzie odkryciem, zazdroszczę pierwszego razu. Aż szkoda, że większość rzeczy odkrywa się tylko raz. Potem to się nazywa doświadczenie.

Smacznych i słodkich arbuzów i mnóstwa zachwytów życzę 

* mam na myśli restaurację Tre Porte w Castellina in Chianti
Poniżej: tak wygląda sałatka u źródła.


wtorek, 21 sierpnia 2012

Wakacyjne wspomnienia urbanistyczne


                            Castellina in Chianti

To będzie krótkie wspomnienie o wakacjach.
Zgroza mnie ogarniała, kiedy po dwóch godzinach męki moje próby napisania notki spełzały na niczym. Towarzystwo siedziało nad basenem a ja ze spoconym obliczem siedziałam nad klawiaturą. Dobre dziecko moje robiło porządki  w tym, co udało mi się wypocić a ja marzyłam, żeby wrócić do mojej limonki.
I teraz wszystko mam jak chciałam. Odzyskałam władzę nad klawiaturą. Mogę spokojnie dopisać i pokazać, to, co sobie zaplanowałam.
Daruję sobie barwne opisy. Dziś tylko fotki.

                            Panzano

                                       San Giminiano

                            Defilada zwycięskiej contrady w Sienie

                                       Campanilla w Sienie

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Z ziemi włoskiej do Polski czyli trufle i kanie






Każdy wyjazd ma to do siebie, że kończy się powrotem. Ani się obejrzeliśmy a już lądowaliśmy w Balicach. Ostatnie wspomnienie włoskiej rzeczywistości  nieco zmąciło nasze wyśmienite humory. Niedziela to nie jest dobry moment na pracę. A tym bardziej w 40 stopniowym upale. Tylko tak tłumaczę sobie zagubienie naszego bagażu. Do niego, oprócz brudnych rzeczy, zapakowałam oliwę, sery i słoiczek trufli. Już sobie wyobrażam mieszankę zapachów, kiedy walizka wyląduje pod właściwym adresem. Pal licho ciuchy ale te sery!
Zanim dotarliśmy do miasta, żeby powrót do rzeczywistości był mniej bolesny, zahaczyliśmy o dom pod lasem.  Tam już czekały na nas piękne kanie.
Wiadomo było, że obiad będzie grzybowy. Kotlety kaniowe zna chyba każdy. I chyba każdy, kto je jadł, przyzna, że warto się poprzedzierać przez chaszcze, żeby  zdobyć kilka egzemplarzy.
Tylko pamiętajcie, żeby nie zrywać małych sztuk. Łatwo je pomylić z muchomorem. Wtedy sprawa jest poważna. Jeśli nie macie doświadczenia lub macie wątpliwości, to lepiej kanie po prostu kupcie.
My swoje kanie zbieramy prawie pod płotem i żadne niebezpieczeństwo nam nie grozi. Jeśli już, to z przejedzenia.
Z Toskanii oprócz zdjęć i tego co zaginęło, przywiozłam sól truflową. Wiedziałam,  że będzie doskonałym dodatkiem do naszych swojskich kani. Do tego parmezan i zielony jogurt z rukolą.
Taki włosko polski mix. Nieplanowany, smaczny i robiony błyskawicznie.
Zapraszam.



Polskie kanie w włoskim otoczeniu

kanie (najlepiej średniej wielkości)
jajka
starty na tarce parmezan (1 porcja)
bułka tarta (2 porcje)
sól truflowa lub zwykła sól
pieprz
oliwa do smażenia

Do zrobienia kotletów potrzebujemy tylko kapeluszy. 
Kanie delikatnie czyścimy. Nie musicie ich myć, bo woda wsiąka w nie jak w bibułę. Kapelusze kaniowe rosną tak wysoko, że zazwyczaj są czyściutkie.
Solimy i pieprzymy. Parmezan mieszamy z tartą bułką a jajka roztrzepujemy.
Moczymy grzyby najpierw w jajku a potem w bułce z parmezanem.
Rozgrzewamy na patelni oliwę i smażymy na średnim ogniu nasze kanie, aż nie nabiorą złotego koloru. Wtedy zmniejszamy ogień i jeszcze kilka minut dosmażamy. Potem wyjmujemy na papierowy ręcznik, aby pozbyć się tłuszczu.



zielony jogurt z rukolą

1 ząbek czosnku
garść rukoli
sól, pieprz
200g jogurtu
2 łyżki oliwy

W moździerzu  ucieramy na miazgę czosnek z gruboziarnistą solą. Kiedy czosnek przypomina pulpę, dodajemy rukolę. Trzeba to będzie robić etapami, bo rukola w liściach zajmuje dużo więcej miejsca niż taka zmaltretowana. Całą tę operację spokojnie można przeprowadzić w blenderze. Kiedy całość jest już zieloną miazgą, mieszamy ją z jogurtem, dolewamy oliwę i sypiemy pieprz.
Na talerz wykładamy kotlety z kani pachnące truflami a obok miseczkę z zielonym jogurtem. Kotlety skrapiamy jeszcze odrobiną dobrej oliwy i już.



W ten oto sposób mój powrót do codzienności odbył się w sposób smaczny i kosmopolityczny.

Smacznego

sobota, 18 sierpnia 2012

Toskania dzien szósty, przedostatni



Niezbyt dobrze dogaduję się ze sprzętem elektronicznym. Moje rozpaczliwe próby zamieszczenia notki na blogu rzadko są uwieńczone sukcesem. Kursor działa w sobie tylko znany sposób, a polskich literek nie odkryłam do tej pory. Zdjęcia robię aparatem wielkości szufli do śniegu a przeniesienie ich potem na bloga graniczy z cudem. Jak się okazuje chcieć, to nie zawsze znaczy móc.

Dzień piąty poświęcony był wycieczce do Pienzy. Warto ruszyć w okolice Montalcino i Montepulciano po południu. Im słonce niżej na niebie, tym efekty wizualne bardziej spektakularne. Okrzykom: stańcie tutaj bo chcemy zrobić zdjęcie, nie było końca. Jeśli widzicie kalendarze z toskańskimi landszaftami, to na sto procent zrobiono je w tych okolicach.

Czym była Pienza, czym miałą stać się i jak to się skończyło możecie dowiedzieć się z każdego przewodnika. Na pewno jest dowodem na ludzkie przerośnięte ego. I dzięki niemu potoki turystów w nieziemskim upale snują się po wąskich uliczkach. Kupują miód, wędliny z dzika i najwspanialsze pecorino. W Pienzie oglądaliśmy transmisję ze sienneńskiego Palio i był to bieg dramatyczny. Z dziesięciu koni biorących udział, bieg ukończyły cztery. Contrady czyli dzielnice walczyły dzielnie, ale palma pierwszeństwa przypadłą Valdimontone. Zwycięskiego dżokeja tłum rozebrał jeszcze na koniu. Kiedy następnego dnia pojechaliśmy do Sieny, na Piazza di Campo wciąż jeszcze czuło się koński zapach. Wszędzie powiewały czerwono-złote flagi a pochód mieszkańców Valdimontone krążył po mieście w akompaniamencie bębnów. 

Tradycyjnie zjedliśmy lody, poleżeliśmy na różowych kamieniach i powolutku ruszyliśmy spowrotem. Ktoś z nas powiedział, że wyjazd do Toskanii bez odwiedzenia Sieny się nie liczy. I wszyscy się zgodziliśmy.

Błądzenie jest znakiem rozpoznawczym tegorocznego wyjazdu. Ale na szczęście każde zgubienie drogi kończy się jakaś przyjemną niespodzianką. A to znajdziemy nieziemski widok. A to wioseczkę z przecudną fontanną. A najczęściej w obawie przed śmiercią głodową, znajdujemy knajpkę, która karmi jak nalepsza mamma.

Poniżej kilka przetestowanych adresów:

Tre Porte w Castellina in Chianti
Cantina Millenaria w Radda in Chianti
Nuvolari bar w Castellina in Chianti
Il Ponte w Castelnuovo Bernardenga


Pojęcia nie mam jak cały ten wpis wygląda po drugiej stronie. Mam nadzieję, że choć część jest czytelna. Jeśli nie, to poprawki bedą dopiero od poniedziałku. 
Na razie macham na to ręka i wracam do basenu. 

Do zobaczenia w przyszłym tygodniu!

(edit: już wszystko (chyba) poprawione)



Toskania dzień piąty i szósty



Moja współpraca ze sprzętem elektronicznym jest orką na ugorze.  Mam nadzieję, że chociaż zdjęcia da się zamieścić. Kursor żyje własnym życiem, a spacja dostała drgawek. Krótko mówiąc, masakra jakaś totalna. Relacja z wędrówek musi poczekać.


piątek, 17 sierpnia 2012

Toskania dzień czwarty



Po raz pierwszy nie pomyliliśmy się przy wjeździe do naszego domu. Sukces. Raz wylądowaliśmy w Rada in Chianti, raz w Impruneta. Dzisiaj trafiliśmy bez pudła.

Od rana w całej okolicy dzwięczały dzwony, bo tutaj też jest święto. Plany nam się krystalizują bardzo powoli. Każde z nas ma takie miejsca, które musi odwiedzić. To taka prywatna pielgrzymka do miejsc magicznych. Skoro czasu mamy niewiele, to musimy się jakoś dogadac. Pienza, Siena, San Giminiano. Te trzy nazwy są dla nas kwintesencją toskańskości. Czyli wybór został dokonany.

Sienę sobie zostawiamy na koniec, bo dziś sypią piasek na Campo. Jutro odbywa się tam szaleństwo w postaci palio i tylko naiwny może sądzić, że wyjazd w tym momencie do Sieny to dobry pomysł. Wyścigi konne dookoła głównego rynku zostawiamy innym.

Nas kręte drogi prowadzą dziś do miasta wież, czyli San Giminiano. Tak naprawdę pretekstem są lody, które tutaj są najlepsze na świecie. Cieszymy się, że jest kolejka (a kiedy nie jest?), bo możemy zastanowić się nad wyborem.  A łatwo nie jest, bo przed nami pięćdziesiat pojemników z taką różnorodnością smaków i kolorów, że wybór jest prawie niemożliwy.
Jak zwykle wybieram melonowe. Zamiast ulubionych czekoladowych biorę mango i passiflorę. I odpływam. Jak one smakuja! MMŻ ma pistacjowe, jogurtowe i miętowe. I też twierdzi, że jego są najlepsze. I wszystko to prawda, bo najlepsze są te, które w danej chwili liżesz. Niebo w gębie.


Wracąjac jemy kolację w dawno temu poznanej knajpce w Castellina in Chianti. Ryby nam się zachciało. Toskania oferuje nieziemskie doznania kulinarne, ale im dalej od wody, tym bardziej należy wybierać mięsa i pasty. Panowie rozsądnie sięgneli po wołowine, a w tym rejonie królową jest chianina. Krówka, ktora pasie się tylko na tutejszych pastwiskach.

Nasz wybór okazał się średnio trafiony. Sałatka z owoców morza nas nie zachwyciła.  Za to dorada z peperoncino znalazła uznanie. Deser w postaci pana cotta z sosem karmelowym potwierdził tylko nasze zachwyty włoskimi deserami. I wino, wino, wino.

Potem szybko do domu i zasłuzona kąpiel w basenie. Dookoła ciemno, nad głowa gwiazdy a w krzakach niezliczone luciole czyli robaczki świętojańskie. Podobno to ich czas na amory więc świecą jak diody w audi.

Jutro... Kto by się przejmował co będziemy robić jutro?

środa, 15 sierpnia 2012

Toskania dzień drugi i trochę trzeci




Deszczowa Toskania. To brzmi jak oksymoron. Ale to prawda. Po południu padało tak gwałtownie, że umylo nam zakurzony samochód. Z deszczem spadała temperatura. Startując z parkingu pod Greve in Chianti było 38 stopni a za pięć minut 12 stopni mniej. Już zaczęlismy się oburzać, że co to nieludzkie polarne temperatury, kiedy deszcz przestał padać, a słupek temperatury zajął swoje poprzednie miejsce. Tak jest dobrze. W końcu po to tu przyjechaliśmy.




Do naszego domu prowadzą zdecydowanie kręte drogi i czasami mrozi mi krew przeciskanie się między ciasno stojącymi domami. Aż dziw, że jeszcze nie poobijaliśmy lusterek. Ale super kierowcą jest MMŻ i wszyscy prześcigamy się w komplementowaniu jego rajdowych umiejętności.
Naszą bazą wypadową jest Panzano in Chianti czyli jedno z uroczych, średniowiecznych miasteczek. Jak większość z nich, siedzi na wzgórzu i zewsząd otaczają nas "nudne" toskańskie widoki. Ale Panzano ma jedną rzecz, której zazdroszczą mu inne, nie mniej urocze miasteczka. Ma Dario Cecchini'ego, którego wyroby wędliniarskie ściągaja do trattorii Montagliari zastępy wyznawców.

Jeszcze nie zapuściliśmy się w tamtą stronę, ale obiecuję, że to tylko kwestia czasu. Pierwsza kolacja w Panzano zostala poprzedzona wizytą w Accademia del Buon Gusto gdzie uroczy wlaściciel Stefano Salvadori zagadał nas na śmierć. Robił to na szczęście przy akompaniamencie Beethovena i kilku butelek chianti. Wszyscy przeźyli, wyszli jedynie nieco tanecznym krokiem.

Podsumowujac dzień drugi, mogę śmiało powiedzieć, że dolce far niente zostało rozpoczęte.




Z przepięknego Chianti serdecznie pozdrawiam.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Toskania dzien pierwszy




Kolejna wyprawa do Toskanii.Tym razem nie pedzimy przez austriackie, czeskie czy slowackie autostrady. Tym razem wykorzystujemy niebo. Czyli zamiast 13 godzin porozy, tylko dwie. No, moze 4, bo trzeba przeciec byc duzo wczesniej przed odlotem. Ale za to po polskim sniadaniu, na kawe bedziemynjuz we Florencji. A stamtad 56 kilometrow do Panzano.


Po ilus tam podrozach tanimi liniami, czlowiek przyzwyczja sie do tego, ze jest traktowany jak przedmiot. Im wiecej sie go upchnie, ty wiecej zarobi. A tu samolocik nieduzy, nowiutki. na poczatek sniadanie i malutki dederek. Stewardesa usmiechnieta, gazety do wyboru, a za plecami nie dyszy wczorajszym piwem sfrustrowany krajan. Jest roznica.
Nasza wycieczka nie byla w tym roku planowana. Zamieszanie zwiazane z przeprowadzka nie przewidywalo urlopu. Ale z drugiej strony, kiedy jesli nie teraz, nie urzadzic sobie malych wagarow, tym bardziej, ze widok pustego domu nastraja raczej depresyjnie. Toskania jest dobra zawsze a czasami bardziej.
Rano jesz sniadanie w Chorzowie a po poludniu moczysz cialo w basenie miedzy toskanskimi wzgorzami.
Ale zanim do tego basenu dotarlismy, nasza wedrowka troche trwala. Wystarczyl jeden blad i nasza trasa okazala sie totalna niewiadoma.Kto wybiera sie w droge bez gpsa? Bez mapy? Na szczescie krajobrazy dzialaly jak melisa i nikt nie narzekal. A po dotarciu do celu, zimne proseco i woda w basenie zmyly z nas gorskie wrazenia.
Dookola oliwki, winnice i pinie. Slonce, na szczescie, nieco zawoalowane. Ale nie sadzcie, ze temperatura jest rozczarowujaca. Takie marne 30 stopni.
Towarzystwo, poki co, podzielilo sie na spiochow i czytaczy. Ale wieczor niedaleko i wszystkich nas polaczy jedno: glod. Wtedy wyruszymy na poszukiwanie kulinarnych wrazen.
Poki co, cieszymy sie zdecydowanie zasluzonym nicnierobieniem.
Pozdrawiam cieplutko

piątek, 10 sierpnia 2012

Sposób na marudę czyli torcik jagodowy





Ktoś mi dzisiaj powiedział, że upały już do nas nie wrócą. I że lato już się kończy. Dodał, że nawłoć kwitnie, a to najlepszy dowód na to, że ma rację.  Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Jakie kończy? Jak to nie wrócą? Zgoda, że poziomki już sobie poszły. To prawda, że czereśnie tkwią już w słoikach. Ale przecież ciągle można upiec kruche ciasto z wiśniami i wykorzystać ostatnie jagody do letniego tortu.  Towarzyska rozmowa zeszła na tematy podróżnicze i okazało się, że niektórzy martwią się nawet wakacyjnym wyjazdem.  A myślałam, że mistrzem wymyślania problemów jestem ja. Co powiedzielibyście na taki plan? Samolot, wyspa, słońce, ciepłe morze, totalne lenistwo. Każdy w miarę rozsądny człowiek podskoczyłby z radości. Okazuje się, że nie każdy. Dla niektórych to powód do narzekania. Samolot niebezpieczny, wyspa za daleko, słońce za gorące, morze za słone. A co z lenistwem? Lenistwo nie wchodzi w grę.
Takie założenie przekreśla wszelką przyjemność. Brr… Aż mnie zmroziło. Szybciutko się pożegnałam, żeby się broń Boże takim malkontenctwem nie zarazić. Tym bardziej, że zupełnie nieoczekiwanie i nam się okruch prawdziwych wakacji  dostał. Za to jaki okruch. Pachnący oliwą i chianti, mozarellą i cyprysami.  I ani mi w głowie narzekać, że krótko, że tylko na chwilę. Chwilo, trwaj!
W czasie tej nadchodzącej krótkiej przerwy od codzienności zapowiedziano mi zakaz wstępu do jakiejkolwiek kuchni. Czeka mnie więc jedzenie (cudze), robienie zdjęć (swoich) i spisywanie wszystkiego, co mi się po drodze przytrafi. A potem opowiem to wam.
Na razie żegnam się torcikiem jagodowym. 
Na złość wszystkim marudom, jagody ciągle jeszcze można kupić na targu. A to najlepszy dowód na to, że lato trwa w najlepsze.



torcik z kremem jagodowym

biszkopt

4 jajka
4 łyżki cukru pudru
4 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka esencji waniliowej
szczypta soli
1 łyżka gorącej wody

krem jagodowo jogurtowy

1 szklanka jagód
1 szklanka jogurtu (im gęstszy, tym lepszy)
1 szklanka kremówki
3 łyżeczki żelatyny
pół szklanki cukru pudru

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.

Zaczynamy od zrobienia biszkoptowego spodu. Oddzielamy białka od żółtek i ubijamy białka ze szczyptą soli.  Kiedy piana jest sztywna, dodajemy po łyżce cukier. Jak przy robieniu bezy. Potem miksując, wlewamy po jednym żółtka i wanilię oraz łyżkę gorącej wody.  Wyłączmy mikser i delikatnie za pomocą łyżki łączymy masę jajeczną z przesianą mąką.  Wlewamy do formy wyłożonej na spodzie papierem do pieczenia.
Pieczemy pół godzinki a potem pozwalamy ciastu ostygnąć.
Bierzemy się za krem. Żelatynę zalewamy niewielką ilością zimnej wody aby napęczniała. Potem stawiamy ją nad garnkiem z gorącą wodą, aby się rozpuściła.
Ubijamy kremówkę.
Jagody (przebrane, opłukane i osuszone) rozgniatamy, żeby puściły sok. Wcześniej odłóżcie łyżkę owoców do dekoracji.
Jogurt miksujemy z cukrem. Dolewamy do niego żelatynę i znów miksujemy. Na koniec delikatnie mieszamy z ubitą kremówką. W tym momencie dzielimy masę na dwie części, w proporcji 1 do 2. Jedną zostawiamy białą, a do drugiej dodajemy roztarte jagody.

Biszkopt kroimy na dwa krążki.
Na jednym  biszkopcie rozsmarowujemy krem jagodową. Przykrywamy drugim biszkoptem i  smarujemy resztą jagodowego kremu. Wkładamy ciasto na pół godzinki do lodówki. Potem na samą górę wykładamy całą masę jogurtową, wyrównujemy i znów wstawiamy do lodówki.
Po kilku  godzinach dekorujemy zostawionymi owocami . W moim przypadku były to borówki amerykańskie, bo tak się skupiłam na ucieraniu, że zapomniałam o zostawieniu jagód do dekoracji.



To chyba ostatnie ciasto z jagodami tego lata. Ale w kolejce już czekają brzoskwinie, gruszki i śliwki. Jak tu narzekać?



Żegnam się z wami na chwilkę i życzę smacznego