sobota, 31 marca 2012

Ciasto z musem jogurtowo- kawowym na sobotnie popołudnie




Fakt, że się opuściło miejski  grajdołek nie oznacza, że sobotnie przyzwyczajenia też zostały w domu.
Sobota powinna być słodka. Czyli trzeba upiec ciasto.
Rano pobudka po szóstej. Zgroza. Kto to widział, żeby w wolny dzień zafundować sobie taki drastyczny poranek.  Ale skoro jest sobota, a my jesteśmy na wsi, to znaczy,  że targ wzywa.  Pewne braki w zapasach występują. Nie da się jednorazowo przewieźć całego domu. Zresztą po co, skoro w poniedziałek znów jesteśmy miastowi.
Ale skoro jest okazja, żeby zrobić pierwszy targowy rekonesans, to grzech byłoby nie skorzystać.  Zresztą, jogurt trzeba kupić, bo ciasto sobie wymyśliłam lekkie.
Wstaliśmy. Ciężko było. Ale potem już tylko radość i ekscytacja. Zimno było co prawda tak, że paluchy marzły, ale co tam.  Zapakowaliśmy cały bagażnik jajek, serów, cebuli, marchewki  i zieleniny wszelakiej.  Przydadzą się w następnych tygodniach. Jajka już zostały podzielone. Te do sernika, te do baby, te do malowania. Żeby tradycyjnie otworzyć targowy sezon, chleb tatarczany kupiłam  . Jest ciężki i słodki. Z pasztetem raczej go nie zjemy.  Nawet sadzonki jakieś znalazłam. Ale pogoda dziś nie zachęca do prac polowych. To musi poczekać. 

Dookoła niezbyt malowniczo. Trawa jeszcze zeszłoroczna, szara. Krzaki  łyse, choć pączki pojawiły się już i na porzeczkach i jaśminie. Nawet w bzie coś drgnęło.



A jogurt okazał się pyszny, gęsty i bardziej smakował jak śmietana . Idealny do mojego ciasta.



Ciasto z jogurtowym musem kawowym

ciasto:
(dla formy 28x21 cm)

110 g masła
120 g mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
2 jajka
50 g cukru
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
wanilia

Składniki na krem:

500g jogurtu naturalnego (najlepszy jest gęsty np. bałkański))
pół szklanki cukru
2 łyżeczki cukru waniliowego
4 łyżeczki żelatyny
300 ml śmietany kremówki
3 łyżki rozpuszczonej kawy

Najpierw ucieramy miękkie masło z cukrem i cukrem waniliowym.  Potem dodajemy po jednym jajku, ciągle ucierając.  Jeśli w tym momencie pojawi się wam problem  i zwarzy się masło, nie wpadajcie w panikę. Da się go bardzo szybko rozwiązać. Na piec postawcie garnek i zagotujcie  w nim niewiele wody. Postawcie na garnku miskę z masą maślano jajeczną i miksujcie do połączenia się składników. Cała operacja zajmuje kilka minut.
Pamiętajcie tylko, żeby miska nie dotykała dnem wody w garnku.
Do uratowanej masy  dosypujemy mąkę wymieszaną z proszkiem i sodą. Mieszamy i wylewamy do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Wyrównujemy powierzchnię ciasta i wkładamy do pieca nagrzanego do 180 stopni. Pieczemy ciasto 20 minut. Studzimy. To będzie nasza  podstawa , na której wylądują jogurtowe warstwy.

Robimy krem.

Ubijamy jogurt z cukrem i cukrem waniliowym.  Zalewamy żelatynę niewielką ilością wody, żeby napęczniała. Wtedy stawiamy miseczkę  z żelatyną na garnku z gorącą wodą. Podgrzewamy, aż żelatyna zupełnie się rozpuści.  Wlewamy ją do jogurtu ciągle miksując.  Dzielimy jogurtowa masę na dwie części. Do jednej wlewamy zimną, rozpuszczoną kawę. Mieszamy. Ubijamy kremówkę i też dzielimy na pół. Jedną połowę mieszamy delikatnie z częścią kawową, a drugą połowę z częścią białą.
Na ciasto wylewamy część kawową i wstawiamy do lodówki na pięć minut. Po chwili na część kawową wykładamy białą cześć jogurtowej masy. Wyrównujemy i  znów wstawiamy do lodówki. Po godzinie mamy ciasto zrobione.
Dzielimy je na porcje i na talerzu polewamy stopioną czekoladą.
Proste, lekkie i bardzo sobotnie ciasto. Dobre na tydzień przed babowo, mazurkowo, sernikowym przyszłym tygodniem.



Polecam i życzę spokojnej soboty.
Smacznego

piątek, 30 marca 2012

Włochate stwory i wiejskie curry rybne



No i doczekałam się. Wyjazd do domu pod lasem stał się rzeczywistością. I jak co roku, nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaki ogrom pracy czeka mnie na początku. Dom opanowany przez pająki, stworzenia wielonożne niewiadomego pochodzenia i naszą, już prawie domową kunę.  W tym roku jest pewna odmiana. Wszystkie zakamarki okien wypełniły biedronki. Nawet im się wnikliwie nie przyglądałam, bo dla mnie wszystko co ma więcej niż cztery nogi jest przerażającym potworem.  Rozwiązanie kwestii biedronek zostawiłam mojej Mamie. To dzielna kobieta jest.
Na okiennicy w kuchni odkryłyśmy stworzonko, które nie od razu zostało zidentyfikowane. Ni to mysz, ni to żaba. Jakieś takie bezkształtne. Zareagowałam prawidłowo, czyli ucieczką. Po chwili uzbrojona w gazetę(?) dzielnie postanowiłam zmierzyć się z nieznanym. Kolejny rzut oka (z bezpiecznej oddali) i zidentyfikowałam nietoperza.  Chociaż nazwać to maleństwo „nietoperzem” jest nieco na wyrost. To, co wisiało na naszej okiennicy było raczej nietoperzykiem.  I chyba jeszcze spało snem zimowym.  Może się i boję różnych wielonożnych, czy włochatych, ale przecież nie zostawię tego maleństwa na pastwę kuny czy naszych kotów.
Z drugiej strony nie chciałam obudzić tego stwora niespodziewanie. Wymontowałam więc okiennicę razem z jej rezydentem i w całości wyniosłam do drewutni. MMŻ zapytał, czy gdyby coś zamieszkało na naszych drzwiach wejściowych, to też bym je wymontowała.  Pewnie. I mieszkalibyśmy jak w jurcie albo innym tipi.
Nietoperz śpi sobie snem spokojnym a ja mam nadzieję,  że odzyskam swoją okiennicę, kiedy się obudzi.

                             obcy są wśród nas czyli netoperek

Taki był początek naszego pobytu na wsi. Obawiam się, że jeszcze niejedna niespodzianka przed nami.
Lodówka pusta, ogródek jeszcze zimowy. Coś tam kiełkuje, ale raczej nieśmiało. Nie ma szans, żeby tym co na polu podratować nasz jadłospis. Jeśli czegoś nie przywieziesz, to po prostu nie będziesz tego miał. A na razie nie mamy niczego. Są miejscowe jajka i zeszłoroczne nalewki. Znalazłam, nie wiedzieć czemu zostawiony, słoik suszonych pomidorów. Zestaw idealny,  żeby wykarmić rodzinę.
Ale roztoczyłam wizję. Nie dość, że dom im opanowały dzikie zwierzęta, to jeszcze nie mają co jeść. Nie, nie. Nie tak to wygląda. Nawiozłyśmy wystarczająco dużo atrakcji, żeby wykarmić  nimi wszystkich mieszkańców naszej prowincji. Bo i prowincja mała i mieszkańców niewielu.

Żeby chwilowe rozstanie z miastem nie było zbyt wielkim szokiem, nie rzuciliśmy od razu do lepienia przaśnych pierogów lecz zaserwowaliśmy sobie eleganckie curry rybne. Mama zadowolona, bo przecież dziś postny piątek. MMŻ wniebowzięty, bo na talerzu Azja. Ja usatysfakcjonowana , bo łagodnie połączyłam miasto z wsią. Och, jak dobrze jest czasem coś zmienić.



Curry rybne

kilogram ryby (rodzaj jest obojętny, byle bez ości. Filety sprawdzają się świetnie, owoce morza również)
puszka mleczka kokosowego
curry* (nie miałam gotowego, ale nie ruszam się bez walizy przypraw):
1 łyżeczka kminu rzymskiego
pół łyżeczki kozieradki
pół łyżeczki czarnej gorczycy
1 łyżka liści curry
pół szklanki wiórków kokosowych
1 łyżka liści kaffir
1 łyżeczka płatków chili
1 łyżeczka kolendry
sok z jednej limonki
1 czerwona papryka, pokrojona w paski
1 cebula, pokrojona w kostkę
2 ząbki czosnku, pokrojonego w plastry
garść groszku cukrowego
sól
2 łyżki oleju do smażenia

Zaczynamy od przygotowania ryby. Kroimy filety na około pięciocentymetrowe kawałki. Bardzo wstrzemięźliwie solimy. Obficie skrapiamy częścią  soku z limonki i odstawiamy na chwilę.
Żeby spreparować własne curry, musimy wziąć patelnię i postawić ją na ogniu. Wsypać do niej suche przyprawy i uprażyć je przez chwilę. Kiedy poczujecie zapach unoszący się z patelni, to dobry moment, żeby odstawić ją z ognia. Przyprawy trzeba zmielić w młynku, lub pracowicie utrzeć w moździerzu. Jeśli wybierzecie drugi sposób, sprawę ułatwi pół łyżeczki gruboziarnistej soli. Zadziała jak żarna w młynie.

Na patelni rozgrzewamy olej i  smażymy cebulę,czosnek i paprykę. Kiedy się zeszklą i zmiękną, dosypujemy naszą przyprawę curry i smażymy jeszcze minutkę. Dolewamy mleczko kokosowe i zagotowujemy całość, doprawiając solą.  Pogotujmy kilkanaście minut sos, żeby się zagęścił i odparował.
Sos curry delikatnie sobie pyrka, a my wkładamy do  niego kawałki ryby. Gotujemy rybę 7-10 minut, w zależności od grubości i wielkości kawałków. Na koniec dorzucamy groszek. Ale już nie gotujemy, żeby groszek był jędrny.
Potem tylko polewamy danie resztą soku z limonki i posypujemy np. kolendrą.

Podajemy z ryżem, do którego dodajemy łyżkę cytryny i  łyżkę nasion czarnej gorczycy.

Wypisz, wymaluj danie absolutnie wiejskie!  To mi się podoba – zakrzyknął MMŻ i przystąpił do konsumpcji.



Jutro kolejne zakamarki do sprawdzenia. I kolejne dania do ugotowania. Pierogi też w przyszłości będą, bo jest moja Mama. A Ona jest absolutnym mistrzem w tej dziedzinie.
A na razie, trzeba jutro wykombinować jakieś sobotnie ciasto.

I z tym postanowieniem was zostawiam.
Pozdrawiam gorąco i życzę smacznego

P.S.
Równie dobrze możecie użyć gotowej pasty curry. 

środa, 28 marca 2012

Peklowanie czas zacząć czyli masowanie szynki



Rozleniwiliśmy się nieco. Prawda?
Słonko świeci, ptaszęta śpiewają, spomiędzy śmieci co rusz łypie na nas a to żółte, a to zielone. Krokusy mam na myśli.
I już oczami wyobraźni widzimy te pląsy między drzewami obsypanymi kwieciem. No, sielanka. Na głowie nam brakuje tylko kwietnego wianka a w ręku zielonego badylka…
Stop!
Potem to już tylko bieży baranek! I tenże baranek podziałał jak przysłowiowa zimna woda.
Baranek, wiosna, kwiecie… no tak, Wielkanoc.
Zamiast bujać z Kazikiem po San Tropez, sprzęt czyszczący i pucujący w dłoń, i do okien, i podłóg marsz. Tym bardziej,  że od jutra pogoda wywinie fikoła i przypomni nam kto tu rządzi.
W przerwach między deszczem i zapowiadanym śniegiem możecie jednak te okna umyć.  No chyba, że od razu rzucicie się do peklowania szynek i pieczenia mazurków.
A może by tak zignorować to wszystko i pójść pod prąd. Zamiast różowości , błękitów i zieleni pogrążyć się w czerniach? Są takie eleganckie. Czarny zajączek, czarne pisanki (no, może z odrobiną bieli), czarny mazurek (to dałoby się zrobić). Czarny baranek?
Nie sądzę.  Już ten, który co roku pojawia się na naszym stole dzięki dobremu sercu Oli*, nazywany jest szatankiem (bo dziwnie mu z oczu patrzy) , a co dopiero, gdyby był czarny.
Zostańmy może jednak przy tradycyjnych barwach. 
Coś tam dziś ugotowałam, ale dowodem na powolne przygotowywanie się do świąt jest zapeklowana szynka. Dziś nastąpił ten fakt i mogę wam o nim opowiedzieć.  
Szynka w naszym domu nie występuje.  Cały rok obywamy się bez niej i całkiem dobrze nam to wychodzi.  W zeszłym roku oprotestowałam wędliny sklepowe, które rzadko doczekały w stanie spożywczym do Wielkanocy. Albo zzieleniały wcześniej albo pokryły się jakąś śliską mazią. Bardzo skutecznie zniechęciły nas do siebie.  Postanowiłam wziąć nasz los w swoje ręce. I zrobić szynkę samodzielnie. Może nie całkiem,  bo świnki nie hodowałam. Ale cała reszta była już domowa.
W tym roku niczego już nie muszę szukać, bo przepis zeszłoroczny się sprawdził.  Mięso zapeklowało się skutecznie i zgodnie powiedzieliśmy szynkom niewiadomego pochodzenia stanowcze „nie”.

Zanim różówiutka  (znów ta słodycz kolorów) szynka trafi na nasz talerz, musimy troskliwie się nią zająć przez najbliższe kilka dni.  Gra jest warta zachodu, chociażby dla porównania ze sklepową.
Jak się do tego zabrać? Musicie się zaopatrzyć w sól do peklowania. Na półkach sklepowych występuje bez problemu.  Dodatkowo potrzebujecie przypraw i czosnku. No i najważniejsze – mięso.
Z tym przed Wielkanocą nie ma problemu.  Wybierzcie ładną sztukę w rozmiarze wam odpowiadającym i  przystąpcie do działania.



Oto szczegóły:

Kawałek szynki wieprzowej surowej (mój ma równo kilogram)
1 opakowanie soli do peklowania
1,5 litra wody
Przyprawy : kilka goździków, mała łyżeczka ziaren kolendry, pół łyżeczki ziaren pieprzu, kilka ziaren ziela angielskiego, 2 liście laurowe. 3 ziarna jałowca. 4 ząbki czosnku.

Mielimy ziarna w młynku i nacieramy umyte i wytarte do sucha mięso. Wcierając przyprawy zróbmy szynce kilkuminutowy masaż. Przyprawy pięknie się wchłoną.  Przykryjcie mięso  i zostawcie na kilka godzin. Nie wkładajcie do lodówki, nie wynoście do spiżarni. Niech sobie spokojnie czeka w kuchni.
Na opakowaniu soli do peklowania znajdziecie opis i proporcje wody, soli i mięsa.  Jeśli macie kawałek podobny do mojego,  skorzystajcie z mojego opisu, jeśli poszliście na całość kupując  szynkę z mega świnki, musicie sobie wszystko obliczyć.
Zagotowujemy wodę z solą. Studzimy i wkładamy do niej wymasowane mięso.  Rozgniatamy czosnek i dokładamy do zalewy. Jeden liść laurowy i trzy ziarenka ziela angielskiego nie zaszkodzą.
 Ważne! Naczynie, w którym mamy zamiar peklować szynkę musi być bez skazy.  Świetnie sprawdza się kamionka lub ceramika. Szynka powinna mieć w naczyniu ciasno. Żaden kawałek mięsa nie powinien wystawać nad powierzchnię zalewy. Obciążamy szynkę talerzykiem (na tyle malutkim, żeby cały schował się pod powierzchnią zalewy) i czymś ciężkim np. słoikiem z wodą. W takim stanie szynka wędruje do lodówki na najniższą półkę lub do spiżarni.  Czeka nas teraz doglądanie garnka oraz codzienne przewracanie szynki na drugi boczek.  Po 7-10 dniach nasz trud dobiegnie końca i okaże się, co też zapeklowaliśmy.



Drugi odcinek przygód wędliniarskich za tydzień.
 
Trzymam kciuki za was i za siebie.

Na razie powodzenia a smacznego później.

P.S. Kurczaczek na wstępie prezentuje się zdecydowanie bardziej dekoracyjnie niż szynka.

* Oli wywiało aż za ocean. Ciekawe, czy w tym roku w San Francisco upiecze szatanka. O, przepraszam, baranka. Oli, pozdrawiamy cię gorąco.  

poniedziałek, 26 marca 2012

Imperium Rzymskie od kuchni czyli romertopf



Mój mroczny przedmiot pożądania nazywał się romertopf czyli garnek rzymski.
Naczytałam się samych ochów  na jego temat i zapragnęłam go mieć. Zrobiłam rozeznanie na rynku i okazało się, że moja desperacja nie sięga zbyt głęboko do kieszeni. Trzysta złotych za glinianą brytfannę wydawało mi się ceną kosmiczną. Te, o których słyszałam, że pojawiają się np w Ikea, miały wiele z pojawianiem się duchów. Wszyscy o nich mówią, mało kto je widział. Dałam sobie spokój. Skoro przeżyłam do tej pory bez garnka rzymskiego, to w przyszłości moje chleby też muszą sobie radzić bez niego.
I jak to bywa w życiu, w momencie kiedy przestał mi on się śnić po nocach, nastąpił cud. Moją fascynację targami, jarmarkami znacie. Niezastąpione Żarki i tym razem sprawiły mi niespodziankę. Na jednym ze straganów wciśnięty między chińskie talerze i tacki, stał sobie samotny romertopf. Cena była tak nierzeczywista, że zapytałam czy jest prawdziwa. Sprzedawca ze smutkiem odparł, że tej zamykanej doniczki nikt nie chce kupić od dawna. O! Doniczko moja! Chodź do mamusi! Musielibyście widzieć faceta, kiedy powiedziałam, że upiekę w niej chleb. Bezcenne!
Historia, którą opowiadam, zdarzyła się w zeszłym roku. Zapytacie dlaczego dopiero teraz opowiadam o nowym nabytku.Na początku przeprowadzałam na nim eksperymenty. Nie, najpierw długo sobie po prostu stał a ja pasłam nim wzrok. I cichutko powtarzałam sobie "mój ci on jest". Nic nie piekłam, niczego w nim nie gotowałam. Wystarczała mi sama świadomość posiadania. No, ale ile czasu można podziwiać garnek? Czas najwyższy upiec chleb i sprawdzić jak to cudo dokonuje rzeczy niebywałych.
Dorośli to jednak dzieci, tylko trochę większe. I zabawki nieco droższe. Każda zabawka w pierwszych dniach jest najważniejsza. Ja też chyba tylko mleka w swoim nowym garnku nie gotowałam. Wylądował w nim nie tylko chleb, ale i jarzyny, mięsa a nawet forma z ciastem (ciekawiło mnie czy zamknięte środowisko wpłynie na jakość wypieku).
Czas na podsumowanie. Taki garnek to dobry kuchenny wynalazek. Mięsko długo w nim duszone, przy niezbyt wysokiej temperaturze jest kruche, soczyste i bardzo aromatyczne. Mikroklimat garnkowy dobrze robi też warzywom. Myślę, że działanie jest tu podobne do naczynia w którym robi się tadżin. Gliniane ścianki nasiąknięte wodą i poddane wysokiej temperatutrze powodują, że chleb ma się jak w SPA. Komfortowo, ciepło i wilgotno. Czyli ma to, co pieczony chleb mieć powinien: gorąco, parę i spokój. Taka piekarnicza kapsuła.
Nie zdarzyło się, żeby chleb w romertopfie upieczony nie miał pięknej chrupiącej skórki.
Ten zaproponowany dzisiaj jest jednym z pierwszych.



chleb mieszany łatwiutki

200 g mąki pszennej razowej
200 g mąki pszennej chlebowej
10 0g mąki orkiszowej
200 g wody w temperaturze pokojowej
100 g mleka lekko podgrzanego
   5 g suchych drożdży
   8 g soli
   1 łyżka miodu
   3 łyżki uprażonych ziaren dyni
   2 łyżki musli

Mąkę pszenną chlebową przesiewamy przez sito i mieszamy z pozostałymi mąkami i drożdżami. Mieszamy wodę z mlekiem i rozpuszczamy w nich miód i sól. Dolewamy do misy z mąkami i mieszamy do połączenia się składników, czyli około 5 minut. Nie wlewajcie całego płynu od razu. Dawkujcie go w miarę zagniatania chleba, bo może się okazać, że wasza mąka ma inne potrzeby. Po pięciu minutach dosypcie ziarna i musli. Znów wyrabiajcie ciasto (wy, lub wasz mikser) pięć minut. Wyłączcie sprzęt i weźcie sprawy w swoje ręce. Jestem zwolenniczką tzw" przyłożenia palca." Żeby mi ktoś nie zarzucił,  że chleb zrobił się sam, kolejne kilka minut wyrabiam go własnoręcznie na blacie. Mam wtedy wrażenie nawiązywania mentalnego kontaktu z chlebem ;)
Wygnieciony chleb włóżcie do misy nieco wysmarowanej olejem i przykryjcie np folią do żywności.
Po godzinie odgazujcie chleb, składając go jak kopertę. Znów przykryjcie i dajcie mu jeszcze godzinę. Ponownie odgazujcie, składając i włóżcie go do garnka.  Pozwólcie mu podwoić swoją objętość. Teraz jest gotowy do upieczenia.

Romertopf ma tę wyższość nad innymi sposobami pieczenia, że nie wymaga formowania chleba. Ile ja się nakombinowałam, żeby z koszyczka przełożyć chleb na blachę, bez uszczerbku na jego objętości. A jeśli na dodatek ciasto nie było zbyt ścisłe, to rezultaty były opłakane. Wychodził placek zamiast bochenka. Garnek rzymski rozwiązuje te wszystkie  problemy za jednym zamachem. Ma taki kształt,  że po upieczeniu chleb jest idealnym bochenkiem.
Trzeba pamiętać jednak o kilku zasadach:
- przed pieczeniem na piętnaście minut napełnić go wodą. Pory w glinie napełnią się płynem i zadziałają  w piekarniku jak łaźnia parowa.
- po kwadransie wylać wodę i wytrzeć garnek do sucha.
- posmarować wnętrze garnka olejem
- wysypać otrębami
- zawsze, ale to zawsze wkładać  garnek z ciastem chlebowym do zimnego piekarnika



Piec nastawiamy na temperaturę 230 stopni i wkładamy zamknięty w romertopfie chleb. Pieczemy pod pokrywką pół godziny. Po tym czasie zdejmujemy pokrywkę i pieczemy jeszcze 30 minut.
Pięć minut przed końcem pieczenia możemy pędzelkiem posmarować chleb wodą, żeby był błyszczący.
Potem pozostaje nam tylko czekać z niecierpliwością aż wystygnie.



Pożyteczni byli ci Rzymianie.
Smacznego

P.S. Kto ciekaw innych zastosowań tego garnka niech zajrzy tutaj.

sobota, 24 marca 2012

Co lubiły smoki i moja zupa porowa


Moją ulubiona książką w dzieciństwie był Byczek Fernando. Chyba dla niego nauczyłam się czytać. Jeśli pozostawiono mi wybór bajki do przeczytania na dobranoc, zawsze był to Fernando.
Nie byłam troskliwym czytelnikiem. Moja książka miała zagięte rogi i nieodłączne rysunki księżniczek w błękitnych sukienkach. Potem poluzowały się nici trzymające całość. W końcu zaginęła gdzieś środkowa część. Ale nic to. Ja i tak znałam tę książkę na pamięć. Nie tylko każdy wers ale i każdy rysunek. Wiedziałam, która seniorita ma różową sukienkę i po której stronie balkonu siedzi. Policzyłam wszystkie kwiatki na ulubionej łące Byczka.
Ktoś powiedział, że posiadanie dzieci to poniekąd powrót do dzieciństwa. Nie do końca i nie w każdym aspekcie. Ale jeśli chodzi o czytanie, na pewno. Póki miałam wpływ na dobór lektur moich Dzieci, mogłam bezkarnie przenosić się w czasie do mojej dziecięcej biblioteki. Razem śmiałyśmy się z przygód Koziołka Matołka, płakałyśmy nad zabieranym z łąki Fernandem, uczyłyśmy się na pamięć Brzechwy. Ale pojawiły się też lektury nowe, poznawane razem z moimi Córkami. Opowieści o piesku i kotce Josefa Czapka były nienachalnie pouczające.  Magdalena Samozwaniec i jej Opowieści dla dzieci straszyły nas i zaganiały pod kołdrę. Najśmieszniejsze jednak były Opowieści o smokach pani Beaty Krupskiej. Ilość łez śmiechu, które wylałyśmy czytając tę książkę, zapełniłaby spore wiadro. Rozdział o lekcji latania do dziś powoduje napady radości.
Niektóre wybory lektur do dziś pozostają dla mnie niewiadomą. Dlaczego akurat tę, a nie inną książkę czytałam dzieciom? Czy Księżniczka Angina Rolanda Topora była na pewno odpowiednią lekturą dla dziesięciolatki?
Najważniejsze, że głód czytania został rozbudzony i miejmy nadzieję, nie zostanie zaspokojony.
Wracając do smoków, przeczytajcie tę książkę nawet jeśli nie jesteście dziećmi. To radość czytania w najczystszej postaci. Jeśli, nie daj Boże, oglądaliście kreskówkę, nakręconą na bazie książki, to szybko o niej zapomnijcie. Film był klęską. Za to książka - miód z benzynką.
A smoki lubiły karmelki, dropsy, muchomory i zupę ogórkową.

Przepis na danie z muchomorów chyba znajdziecie gdzie indziej.
Zupa ogórkowa nie gości na naszym stole, bo najnormalniej w świecie nikt jej u nas nie lubi. Za to inna zupa, podobna w kolorze, cieszy się zasłużoną sympatią. To zupa porowa.

Pory to fantastyczny składnik wielu dań. I na zimno w sałatce z groszkiem (ach ta zieleń!) i na ciepło w paju, nigdy nie rozczarowują. Wiem, że nie wszyscy są do nich przekonani, ale może zupa skłoni kogoś do zmiany zdania.
Jedną z nabardziej eleganckich zup jest vichyssoise. Zmiksowane pory z białym winem i śmietaną są restauracyjną klasyką. Moja propozycja nie jest tak luksusowa, ale zaręczam, że smakuje fantastycznie. I nazywa sie po prostu zupą porową.  
Podejrzewam, że smokom też przypadłaby do gustu.



zupa porowa
(cztery talerze)

1,5 litra bulionu warzywnego lub drobiowego
2 pory (tylko części białe i blado zielone)
1 duży ziemniak
1 łyżka masła
1 łyżka mąki pszennej
pół szklanki kwaśnej śmietany
pieprz i sól
szczypiorek

Myjemy i obieramy z wierzchniej warstwy pory. Kroimy je na cieńkie (2mm) półplasterki. Obieramy ziemniaka i kroimy w kostkę. Zagotowujemy bulion i wrzucamy do niego ziemnika. Niech się ugotuje do miękkości.
Na patelni rozpuszczamy masło i lekko dusimy pory. Kiedy nieco omdleją, zwiększamy temperaturę i posypujemy mąką. Smażymy przez chwilę, mieszając. Dolewamy chochlę gotującego się bulionu i znów mieszamy. Łączymy bulion z porami. Do kubeczka ze śmietaną wlewamy kilka łyżek gorącej zupy, żeby śmietanę zahartować (nie bedzie zszokowana i nie zwarzy się, kiedy wlejemy ją do zupy) i wlewamy ją do garnka z zupą. Szybciutko zagotowujemy i zdejmujemy z ognia. Doprawiamy, jeśli trzeba, solą i obowiązkowo używamy pieprzu. Najlepiej białego. Rozlewamy zupę do miseczek i posypujemy pociętym drobno szczypiorkiem.
Jak tu się nie cieszyć taką zielonością na stole? A jeśli chcecie zabłysnąć swoim wielkoświatowym obyciem, zmiksujcie ją i podajcie mówiąc, że to wasza wersja vichyssoise.



Życzę bardzo pogodnej soboty i smacznego

piątek, 23 marca 2012

Deser totalnie gruszkowy czyli utylizacja resztek



 Kiedy widzę marcowych miłośników plastikowych truskawek, to mam ochotę wyrwać im z ręki te przepięknie wyglądające atrapy. Co prawda od truskawkowych zbiorów upłynęło tyle czasu, że niektórzy pewnie już zapomnieli jak one naprawdę smakują.
Wybór o tej porze roku jest rozpaczliwy. Albo wspomniane plastikowe truskawki, albo nudne pomarańcze, ewentualnie ostatnie jabłka, smakiem przypominające tekturę.
Ojejku! A do czerwca jeszcze trochę (!!!) dni zostało.
Co robić? Chęć zjedzenia czegoś owocowego ogarnia mnie nieodparta. Czasami nachodzi mnie taka nieopanowana ochota na coś obrzydliwie słodkiego. A teraz pożądam owocu. Takiego, który rozpoznam po zapachu i smaku.
Wracając do truskawek, tu mam gonitwę myśli. Wyglądają jak truskawki. Pachną jak truskawki. A smakują jak… styczniowy, holenderski pomidor. Fe.
Może sięgnąć po gruszki? Używałam ich ostatnio do risotta i wiem, że były rozpoznawalnie gruszkowe.
Koniec wybrzydzania, kupuję.
I wiecie co? Smakowała mi ta gruszka. Była taka jesienna. Wiem,  że średnio pasuje do pączkującej wiosny ale zimie też należy się godne pożegnanie.  Rolę machającej chusteczki  spełni dziś gruszka. 
Kto czytał o cieście fasolowym, ten wie, że zostały mi po nim dwie rzeczy (oprócz wspomnień, oczywiście): mascarpone i ścięta górka z ciasta, które nadmiernie wyrosło. Jako, że mam wrodzony wstręt do wyrzucania jedzenia, trzeba było te resztki zagospodarować.  Tutaj w historii pojawiają się gruszki.  Połączenie sera, ciasta i gruszek dało w efekcie deser. Całkiem przyzwoity i zrobiony praktycznie z niczego.  Do dzieła!



deser z kremem gruszkowym i prażonymi migdałami
(porcja dla dwóch łasuchów)

resztki ciasta (nadaje się każde)
4 łyżki mascarpone
100 g śmietany kremówki
3 gruszki
2 łyżki miodu
2 łyżki cukru
1 kieliszek wermutu (użyłam Martini Bianco)
garść płatków migdałowych, uprażonych na suchej patelni

Do deseru potrzebujemy musu gruszkowego. Na nieprzywierającej patelni podgrzewamy 1 łyżkę miodu i do niego wkładamy 2 obrane i drobno pokrojone gruszki. Mieszamy aż zaskwierczą i wlewamy kieliszek wermutu (rozmiar kieliszka dobierzcie sobie sami). Gruszki nam się nieco podgotują a alkohol odparuje. Odstawiamy , żeby wystygły. Na tej samej patelni  znów podgrzewamy drugą łyżkę miodu i karmelizujemy ostatnią gruszkę, nie obraną ze skórki, ale za to pokrojoną  w kostkę.

Ubijamy śmietanę i mieszamy z mascarpone. Dosypujemy cukier i po łyżeczce musu gruszkowego (musi mieć tę samą temperaturę co mieszanka serowo śmietanowa). Mieszamy.

Bierzemy dwa pucharki. Na dno nakładamy łyżkę kremu gruszkowego. Na krem kładziemy krążek ciasta lub połamane kawałki ciasta. Przykrywamy kremem. Kładziemy kilka kawałków karmelizowanych gruszek. I układamy kolejną warstwę. Ta układanka zależy od ilości posiadanych przez was składników i wielkości pucharków. Moje pomieściły dwie warstwy ciasta i kremu.  Na górę ląduje krem, na nim gruszka i prażone migdały wieńczą dzieło. 

Moje zadowolenie było widoczne. MMŻ aż zajrzał do kuchni zwabiony moimi ochami i achami.
Nic się nie zmarnowało. Dokupiłam tylko śmietanę i gruszki. Czyli pyszne nieoczekiwane coś. Tak lubię zaczynać weekend.



Podobnego zadowolenia wam życzę i słodkiej soboty.
Smacznego

środa, 21 marca 2012

Różne zastosowania pasty fasolowej. Dziś ciasto z kremem orzechowym




Z tym ciastem jest tak łatwo, że spokojnie możecie jednocześnie uczyć się japońskiego lub rozwiązywać  zadanie z sześcioma niewiadomymi  (przepraszam matematyków). Wszelakie utrudnienia mają dziś zakaz wstępu do kuchni. Gdyby nie egzotyka w postaci fasoli zamiast mąki, to rzecz nie warta byłaby specjalnej uwagi. Dziecko moje, słysząc o moich fasolowych planach, stwierdziło, że rozbudziłam jej ciekawość. Swoją,  zresztą, również.
Pastę fasolową kupiłam nieco na wyrost. Gdzieś, kiedyś, coś na jej temat słyszałam, ale żadnych źródeł nie pamiętałam. Jako, że w kupowaniu przypraw i dziwactw nie znam słowa „dość”, to z ostatniej wizyty na wyspach, przywiozłam kilka produktów, które do dziś nie zostały wypróbowane. Amok, jakiego dostaję w sklepach z produktami światowymi  upośledza mi rozsądek. Nie przeszkadza mi, że napisy na opakowaniu żadnego znanego  mi  języka nie przypominają. Słaby wzrok też mi życia nie ułatwia. Jedyne, co może mnie przywołać do porządku to linie lotnicze i ich wagowe ograniczenia.
Pasta fasolowa wpadła mi w ręce razem z wędzoną papryką. Czyli chyba klimaty meksykańskie mnie wciągnęły. Ale gdzieś tam tłukła mi się po głowie myśl, że użyję jej do czegoś chińskiego. Tak czy inaczej  pasta wylądowała w koszyku.
A po przyjeździe do domu, okazało się, że jest….słodka.  Lepka, nieco karmelowa w smaku. Więc może nie tylko do mięsa?  I leżała sobie grzecznie czekając na moją decyzję.
Dziś po zrobieniu sesji zdjęciowej tajemniczym obiektom o jeszcze bardziej tajemniczych symbolach  B45, V97… zachciało mi się czegoś nieco mniej zagadkowego i prostego.  Ciasta, które można zrobić lewą nogą. I szybko.
Skąd wziąć przepis? Pieczenie ciasta tego typu nie jest praktyką szeroko stosowaną. Jak zwykle  w takich przypadkach, najpierw wsadziłam ciasto do pieca, a potem pogrzebałam w necie.  Cóż, raz się żyje. Jaka adrenalina! Jakie napięcie!
A oto efekty.

                              oto sprawczyni dzisiejszego eksperymentu - pasta fasolowa


ciasto fasolowe


(blaszka 25x30)
szklanka pasty fasolowej
4 łyżki cukru
4 łyżki kwaśnej śmietany
pół szklanki mleka w proszku
4 łyżki kakao
4 jajka
2 łyżki masła orzechowego
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody
szczypta soli
1 łyżeczka esencji waniliowej

krem orzechowy


4 solidne łyżki mascarpone
3 łyżki masła orzechowego
2 łyżka nutelli

Będzie krótko , łatwo i przyjemnie. Wszystkie składniki, oprócz jajek, wkładamy do miski  i mieszamy (nie miksujemy). Kiedy poszczególne elementy się połączą, po jednym wbijamy jajka i ciągle mieszamy. Mieszanina będzie rzadka, niech was to nie stresuje. Taka być powinna.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Do rozgrzanego piekarnika wkładamy blaszkę z ciastem i pieczemy 25-30 minut.
Studzimy ciasto, kroimy na dwie części  i robimy krem. Ja musiałam ściąć górkę, która mi urosła. Wykorzystam ją do deseru z resztką mascarpone.



Składniki kremu miksujemy do ich połączenia się na aksamitną masę. Mmmmniam. Jest pyszna.  Smarujemy jedną połowę i na niej kładziemy drugą. Znów całość smarujemy, wyrównujemy i wstawiamy na godzinę do lodówki. To właściwie wszystko.  Z poprzednich zabaw w cukiernika, kiedy piekłam sernik kawowy, została mi reszta polewy z białej czekolady.
Kiedy fasolowe ciasto okrzepło nieco w lodówce, stopiłam polewę i wykorzystałam ją do przykrycia wierzchu ciasta.  Zrobiła się kolejna warstwa. To oczywiście niepotrzebny barok, ale jak dobrze smakuje.
Czas na podsumowanie.
Co z tego wyszło?
Upiekłam lekkie, bardzo pachnące, wilgotne ciasto. Nie wiedzieć czemu z posmakiem ciemnego muscavado.  Może to smak pasty fasolowej?  Upiekłam je w blaszce, bo chciałam podkreślić jego smak kremem orzechowym. Przekroiłam więc ciasto na dwie części i zrobił się fasolowy torcik, z orzechowym nadzieniem.

Tym oto sposobem moje zapasy pasty fasolowej skurczyły się o połowę.
Wnioski mam dwa.  Mąka wcale nie musi grać pierwszych skrzypiec. Jeśli ktoś ma problemy z jej wchłanianiem (bo jest alergikiem), to może opcja fasolowa byłaby świetnym zastępstwem.  Oczywiście eliminując z przepisu wszystko co orzeszkowe.
Wniosek drugi: fasola i ciasto to udany eksperyment. Wpisuję go do swojej książki.



Życzę podobnych odkryć i smacznego

poniedziałek, 19 marca 2012

Pieróg z fetą po spacerze. Czyli czy to już naprawdę wiosna?



Ostatnie dwa dni powinny były rozwiać wszystkie wątpliwości.  O tym jak spragnieni jesteśmy zmiany, niech świadczą tłumy spacerujące wczoraj w WPKiW w Chorzowie.  Jak okiem sięgnąć las głów.  Małe dzieci wywiezione w wózkach. Te ledwo chodzące, zaliczały pierwsze kontakty z rowerzystami, niecierpliwymi spacerowiczami  lub rozbrykanym światem zwierzęcym.  Ten zaś, poczuł wolę bożą i też dał się ponieść zapachowi wiosny. Sądząc z ilości kup pozostawionych na trawnikach, następną wizytę w parku musi poprzedzić rzęsisty deszcz. 
Słońce, ciepełko, ptaszęta śpiewają, zakochani trzymają się za ręce (i nie tylko), mamusie dumnie prezentują światu potomstwo, a starsze pokolenie okupuje ławeczki.  A to dopiero pierwsza taka niedziela. Z każdą następną ilość ludzi w parku będzie rosła proporcjonalnie do rosnącej temperatury.
Park Kultury jest najłatwiej dostępny. Bez problemu można do niego dojechać  i wszędzie z niego blisko.  Był taki czas w moim życiu, że bywałam w nim codziennie.  I przyznam szczerze, że na początku zdarzyło mi się w nim zgubić.  Bywały nawet sytuacje, kiedy odkrywałam drobne parkowe tajemnice. Rzadko włóczyłam się po nim razem z niedzielnymi tłumami. Wolałam pory wcześniejsze , kiedy spacerowicze jeszcze śpią i spotkać można było tylko takie ranne ptaszki jak ja.  Ale najbardziej lubiłam deszczowe, mokre i mgliste dni. Wtedy wydawało mi się,  ze całą tą zieloność i przestrzeń mam tylko dla siebie.  Wszystkie znane mi kąty we mgle wyglądały inaczej.  I ta cisza. Mgła tłumiła nawet ruch uliczny, zazwyczaj docierający tu bez trudu. Alejki, krzaki, łąki, wiewiórki, wszystko to należało tylko do mnie i Jarvisa.  Nie chodziłam na spacery sama. Wyprowadzał mnie  na nie mój pies.  Najwspanialszy pies pod słońcem.
Pierwsze symptomy wiosny pojawiały się  na krzakach pod Planetarium. Będąc w Parku codziennie, bardzo dokładnie widziałam jak dzień po dniu wiosna nabiera rumieńców.
Wczoraj niepodważalnymi oznakami wiosny były tłumy, spacerujące po parku.  I nieważne, że dziś znów jest chłodniej i mokro. W następną sobotę  zapełnią się alejki, bo zima to może nam najwyżej pomachać z daleka.

Na orzeźwiającym  spacerze nie  fundujcie sobie frytek, smażonych na pamiętającym zeszły sezon tłuszczu. Nie kupujcie zapiekanek, odgrzewanych w mikrofali. Wróćcie do domu i zróbcie sobie brika.
Może nie będzie to brik w pełnym tego słowa znaczeniu, bo zrobiony z ciasta francuskiego, ale obiecuję, że będzie wam smakował.



Brik* lub pieróg z ciasta francuskiego z fetą i jajkiem
(na dwa pierogi)

opakowanie ciasta francuskiego
200g miękkiej fety (może być bryndza)
2 jajka
2 ząbki czosnku
kilka liści mięty
starta skórka z jednej cytryny
oliwa, pieprz, jajko do posmarowania

Zanim cokolwiek zrobicie, wyciągnijcie ciasto francuskie z lodówki, żeby miało pokojową temperaturę.  Zróbcie to wychodząc na spacer. Po powrocie oszczędzicie czas i skrócicie sobie męki oczekiwania.

Po powrocie, w miseczce zmieszajcie ser z przeciśniętym czosnkiem, pieprzem i posiekaną miętą i startą skórką z cytryny. Dobrze jest dolać kilka kropel oliwy.

Rozwałkujcie ciasto najcieniej jak się da.  Podzielcie je na dwa kwadraty.  Każdy kwadrat będziemy składali w trójkąty. Zanim to zrobimy, musimy na jedną połowę kwadratu położyć serowe nadzienie. Nakładamy łyżką ser i robimy w nim dołek. Do miseczki wybijamy jajko i oddzielamy żółtko od białka. Delikatnie, żeby nie uszkodzić żółtka, wyjmujemy je łyżeczką i kładziemy w dołku zrobionym w nadzieniu serowym.  Przykrywamy drugą połową kwadratu.  Starannie zaciskamy brzegi trójkątów, żeby nadzienie nam nie zwiało.  Krótko mówiąc, składamy po prostu pieróg. Smarujemy go rozmąconym jajkiem i przekładamy na blachę.

Piekarnik wcześniej rozgrzewamy do 180 stopni i wkładamy do niego blaszkę z brikami. Pieczemy 20-25 minut.

Na talerz połóżcie ulubioną sałatę, pokropcie sokiem z cytryny i oliwą, dodajcie kilka małych pomidorków i drobniutko posiekaną ćwiartkę kiszonej cytryny. Na ten zielony ogródek połóżcie  upieczony pieróg. Polejcie dobrą oliwą i zacznijcie planować kolejne wiosenne wyprawy. Może gdzieś dalej?


*Brik to rodzaj tunezyjskiego pieczonego pieroga z nadzieniem tuńczykowym i płynnym jajkiem. Główną różnicą  jest ciasto. Niestety, w moich okolicach ciasto na brika jest niedostępne. Nawet ciasto filo znam tylko teoretycznie. Potrzeba zjedzenia jednak była tak silna, że postanowiłam zaadaptować przepis na warunki dostępne.
Jeszcze jedno. Super efektowne jest płynne jajko w upieczonym pierogu. Moje nie całkiem wyszło, ale też ciasto francuskie piecze się zdecydowanie dłużej niż filo. Może kiedyś?


Wielkie ukłony,  radości wiosennych i smacznego 

sobota, 17 marca 2012

Seria niefortunnych zdarzeń i sernik kawowy



Każde działanie pociąga za sobą skutek. To jak w kostkach domina. Przewrócisz jedną kostkę i potem trudno cały proces destrukcji zatrzymać. Spokojna zazwyczaj sobota przybrała postac małej trąbki powietrznej. I to całkiem niespodziewanie. Najpierw marudziłam ze śniadaniem i to spowodowało opóźnienia w południowym spotkaniu. Ono miało się skończyć obiadem, ale zapomnieliśmy zatankować samochód. Jako, że wskaźnik paliwa nieco ostatnio szwankował, to zgodnie z prawem Murphy'ego, w szczerym autostradowym polu stanęliśmy jak karawana na pustyni. Czyli spotkania nie było, obiad zjedliśmy jako kolację a samochód odholowała pomoc drogowa.

Na szczęście sobota ciągle jeszcze trwa, choć jeśli wziąć pod uwagę ilość dzisiejszych zdarzeń, to mam wrażenie, że od rana upłynął tydzień.
Dobrze, że upiekłyśmy wczoraj z Olą sernik, bo z obietnicy zrobiłyby się obiecanki cacanki.
Nawet zdjęcia Ola zrobiła piękne.


Sernik kawowy
(forma o średnicy 28 cm)

250 maskarpone
5x135 g serka śmietankowego (opakowania są po 135g każde)
pół szklanki mleka zgęszczonego
pół szklanki brązowego cukru
4 jajka
1 szklanka kwaśnej, gęstej śmietany
3 łyżki mąki pszennej
łyżka ekstraktu waniliowego
1 łyżka likieru kawowego (Tia Maria, lub Kahlua)
2 łyżki rozpuszczalnej kawy, rozpuszczone w odrobinie wody i wystudzone

na spód:

250g ciastek czekoladowych digestive
100g rozpuszczonego masła

polewa

1 tabliczka mlecznej czekolady
1/3 szklanki śmietanki kremówki

żeby zrobić białe kropki

1/3 tabliczki białej czekolady
3 łyżki śmietanki kremówki

Ciastka wkładamy do woreczka i wałkiem do ciasta doprowadzamy je do okruchów. Jest to czynność nieco męcząca, ale potraktujcie to jako ćwiczenie mięsni piersiowych.
Powstałe okruchy zalewamy masłem i mieszamy. To jest nasza podstawa ciasta. Wykładamy nią spód formy, mocno przyciskamy do dna i wstawiamy do lodówki.
Piekarnik nastawiamy na 170 stopni.

Jak zwykle zaczynamy od przygotowania wcześniej składników, żeby wszystkie były w tej samej temperaturze. To pozwoli nam uniknąc nieprzyjemnych niespodzianek, że coś się zwarzyło lub rozwarstwiło.

Sernik robi się prosto. Nie bawimy się w żadne elementy suche i mokre. Nic nie musi być ubite na delikatny puch. Po prostu miksujemy wszystko razem, niezbyt długo i wlewamy do formy.

Kolejność jest następująca: miksujemy sery z cukrem i zgęszczonym mlekiem. Po jednym dodajemy jajka. Na koniec dolewamy śmietanę, kawę, likier i wanilię. Ostatnia w kolejce jest mąka. Znów wszystko mieszamy. Nie za długo, bo im dłużej mieszamy, tym płynniejsza staje się serowa masa.

Żeby nasz sernik był absolutnie kremowy, musimy upiec go w kąpieli wodnej. Formę wyciągamy z lodówki i bardzo dokładnie owijamy ją kilkoma warstwami folii aluminiowej. Zabezpieczamy miejsca, przez które może do ciasta dostać się woda. Wiadomo, że forma jest otwierana, więc wrażliwe miejsca musimy zabezpieczyć.

Mając pewność, że nic nam nie wypłynie, wlewamy masę do formy i wstawiamy do blachy na tyle dużej, żeby po pierwsze zmieściła się w piekarniku, a po drugie, żeby pomieściła formę z sernikiem.
Czyli wstawiamy formę do formy. Wlewamy między obie formy gorącej wody na 3 cm i całość umieszczamy w piekarniku. Woda w gorącym piekarniku paruje i robi z naszego sernika delikatny kremowy deser. Pieczemy ciasto 1 godzinę. Po upieczeniu zostawmy sernik w piekarniku, uchylając drzwi. Możecie przykryć sernik folią.
Mój stygnąc, efektownie pękł ale polewa czekoladowa sprytnie ten rów zamaskowała.

Do zrobienia polewy potrzebujecie czekolady białej i mlecznej oraz śmietany i wykałaczki.
Najpierw podgrzewacie śmietankę i do niej wrzucacie białą czekoladę. Mieszacie aż czekolada się rozpuści. W drugiej miseczce robimy to samo z mleczną czekoladą. Kiedy obie czekolady wystygną, rozsmarowujemy na serniku ciemną czekoladę a białą robimy kropki. Wykałaczką rysujemy zawijasy z białej czekolady. Potem schładzamy sernik w lodówce i następnego dnia jest gotów do zjedzenia.


Smakował wszystkim. Tak jedwabiście aksamitnego sernika jeszcze nie robiłam. Z czystym sumieniem polecam.

Życzę jak najmniej trąbek powietrznych i smacznego

piątek, 16 marca 2012

Letnie wspomnienie czyli coś z pomidorami i anyżem



Lubię chodzić utartymi ścieżkami. Chętnie odwiedzam miejsca już odwiedzane. Z przyjemnością wracam do smaków, które dobrze pamiętam. Czy jestem mało odkrywcza? Mało twórcza? A może po prostu będąc gdzieś po raz kolejny mam czas na smakowanie szczegółów. Pierwsze kontakty z nowym wyglądają tak. Oto prosze wycieczki pomnik X-a, po lewej muzeum Y-ka, przed nami aleja K-y. Ogarniam całość, nie ogarniam niuansów. Na nie potrzebuję dużo więcej czasu. Dlatego tak lubię bywać kilka razy w tym samym punkcie. Nigdy nie zdarzyło się tak, żebym nie zauważyła jakiejś zmiany. Pewne rzeczy dzieją się w mgnieniu oka a inne rozwijają się powoli. Centrum miasta każdego dnia wygląda inaczej.
Wiem dlaczego ludzie używają powszechnie aparatów fotograficznych. Odrzucając przypadki bezmyślnego naciskania migawki, bo konik, bo dziecko, bo ptaszek, bo zabytek, chcemy zamrozić chwilę. Jedyną, niepowtarzalną. Zdjęcie naszego psa zrobione przed chwilą jutro nie będzie już takie samo. Nawet jeśli posadzimy go o tej samej porze w tym samym miejscu. Ale jutro wszystko się zmieni. My, nasze spojrzenie, pies, nachylenie Ziemi, kąt padania promieni słonecznych. Wszystko.
Pamiętacie film Dym Paula Austera z Harvey'em Keitel'em? No właśnie. Można całe życie robić zdjęcie tego samego miejsca. Dzień po dniu. Tego samego ale nie takiego samego.
Można codziennie jeść na śniadanie jajo lub chleb z kiełkami i za każdym razem cieszyć się tym posiłkiem. Bo on zawsze jest inny. Słoneczny, zimowy, samotny, rozgadany, poirytowany lub z przymrużeniem oka.
Są takie przepisy, które towarzyszą nam przez całe życie. Robimy je na pamięć. Dalibyśmy radę z zawiązanymi rękami i przysłoniętymi oczami. I założę się, że bywają momenty, kiedy zaskakujecie samych siebie. Niby składniki te same, niby proces tworzenia bez zmian, a potrawa smakuje inaczej. Dlaczego?


Ile razy w życiu gotowaliście zupę pomidorową? Niezliczoną ilość razy. Czy zawsze smakuje tak samo? Otóż to. Nie. I ważna jest jakość nie tylko pomidorów, ale i naszego do jej ugotowania nastawienia. Dzieci, kiedy były zaziębione często mnie prosiły o zrobienie herbaty z cytryną. Coż to za komplikacja, herbata z cytryną? Każdy potrafi są zrobić. Ale nie wiedzieć czemu im smakowała tylko ta, zrobiona przeze mnie. Śmiałyśmy się, że oprócz wody, herbaty, cytryny i cukru dodaję do niej szczyptę mojej troski i ogromny chlust miłości. Brzmi pretensjonalnie? Cóż kiedy jest prawdą.



pomidorowa z mascarpone i anyżem

1 litr bulionu (warzywnego lub drobiowego)
1 puszka pomidorów
pęczek bazylii
4 ząbki czosnku
1 cebula
4 gwiazdki anyżu
2 łyżki maskarpone
2 łyżki śmietany (może być kwaśna, słodka, byle w miarę płynna)
2 łyżeczki cukru
2 łyżki oliwy
sól, pieprz, parmezan

Zaczynamy od obrania czosnku i cebuli. Kroimy je niezbyt starannie. Z dwóch anyżków wyłuskujemy ziarenka i miażdżymy w moździerzu. Na zimną patelnię wlewamy oliwę i wkładamy czosnek i anyż. Podgrzewamy. Kiedy zaskwierczy, dosypujemy cebulę i wkładamy połowę pęczka bazylii . Zamieszajmy wszystko chwilkę, do zeszklenia się cebuli. Teraz wlewamy do rondla pomidory. Wsypujemy cukier, dodajemy dwie całe anyżkowe gwiazdki, resztę bazylii (kilka listków zostawcie do dekoracji), odrobinę soli i pieprzu. Niech sobie pobulgocze kilka minut. Gotowanie powinno potrwać góra piętnaście minut. Przygotujcie sobie mikser. Ugotowaną zupę wlejcie do miksera, wyławiając wcześniej gwiazdki anyżu. Zmiksujcie zupę na krem (pamiętajcie o ostrożności, bo gorąca zupa w połączeniu z mikserem stanowi mieszankę wybuchującą). Pora na dolanie bulionu. Dolewajcie go po trochu, do osiągnięcia takiej gęstości jaką lubicie. Jeśli bulion jest ugotowany i gorący, nie musicie już całości gotować. Po prostu przygotujcie sobie talerze i rozlejcie do nich zupę. Mascarpone zmieszajcie ze śmietaną i zróbcie na powierzchni zupy biały kleks. Wiosłując łyżką wymieszacie smaki i osiągniecie absolutny pomidorowy błogostan. Kto nie może obyć się bez sera, doda sobie wiórki parmezanu.


Słonecznego weekendu i smacznego

P.S.
Kiedy latem obrodzą pomidory, to sos z nich zrobiony z dodatkiem anyżu czy wanilii jest siódmym cudem świata. Każdy makaron z nim podany może startować w mistrzostwach świata. Pamiętajcie o tym w sierpniu. Pa.

środa, 14 marca 2012

Zupa miso na zakończenie



Po japońskim obiedzie już pozostało tylko wspomnienie. W międzyczasie w mojej kuchni inne klimaty zagościły, ale obiecałam sobie doprowadzić sprawę do końca. Żeby nie nudzić, przejdę od razu do konkretów. Dla dopełnienia obrazu dziś przedstawię wam moją wersję zupy miso i sałatkę ziemniaczaną z wasabi. Można je zastosować jako części dopełniające łososia w glazurze lub jako byty samodzielne. Sałatka jest dobra w całkowitym oderwaniu od obiadu. Nie wymaga żadnych uzupełnień i jest ciekawym wariantem zastosowania kartofla.


Zupa miso

zielenina:
por
zielona cebulka
fasolka
czewona papryka
kilka grzybków shitake
makaron soba
biała pasta miso spora łyżka
kilka kropel oleju sezamowego
bulion 1 litr


Zaczynamy od namoczenia przez kwadrans grzybków. Potem odcinamy ich nóżki. Brr.. (zabrzmiało okrutnie)
Do gotującego się bulionu wrzucamy pokrojone jak na zdjęciu warzywa i namoczone shitake. Po pięciu minutach dodajemy połamany makaron soba. Znów gotujemy pięć minut. Zdejmujemy z ognia i do zupy wkładamy łyżkę miso. Dokładnie mieszamy by pasta się rozpuściła. Nie gotujemy, ponieważ miso straci swój smak i aromat. Wzbogacamy smak kilkoma kroplami oleju sezamowego.
Kto ma tofu nałoży je do miseczek. Ja nie miałam i też było dobre. Posypujemy ukośnie ściętą zieloną cebulką lub szczypiorkiem i podajemy do stołu.


sałatka ziemniaczana z wasabi




6 ziemniaków ugotowanych w mundurkach
1 ogórek wężowy (nie musicie go obierać, wygląda wtedy efektowniej)
pęczek natki pietruszki

sos do sałatki

pół szklanki majonezu (dla dbających o poziom cholesterolu może być dobry jogurt)
1 łyżka octu ryżowego
pasta wasabi (tu sprawa jest trudniejsza, bo każdy lubi inny stopień ostrości), mnie zależało na zielonkawym kolorze, więc użyłam takiego wściekle zielonego chrzanu z wasabi, który znajdziecie w dziale z musztardami i chrzanem

Przepis oryginalny zawiera jeszcze pokrojone w paski plastry szynki, ale nigdy nie robiłam wersji szynkowej. Jeśli ktoś spróbuje, niech się podzieli wrażeniami.


Sałatka jak to sałatka. Kroimy, mieszamy, zalewamy, mieszamy, jemy. To w skrócie. Dla lubiących wdawać się w szczegóły mam rozwinięcie.
Ugotowane i wystudzone ziemniaki kroimy na ćwiartki, ogórka na półplasterki a natkę siekamy z grubsza. Składniki sosu mieszmy dokładnie i wylewamy na ziemniaki z ogórkiem. Delikatnie mieszamy, żeby nam się nie zrobił ziemniaczany hummus. Posypujemy resztą natki i podajemy z łososiem w glazurze.



Jeden obiad a ile pisania. Dochodzę do wniosku, że kucharzenie jest łatwiejsze niż pisanie. Jak do tego dodać latanie po piętrach w poszukiwaniu światła do zdjęć, to macie pełny obraz sytuacji.
A potem się dziwię, że moja porcja zdążyła wystygnąć.

Na tym kończę moją obiadową serię japońszczyzny. Obiecuję, że w tym tygodniu nie będzie więcej wasabi, nori, miso i samurajów. Za to będzie sernik. Czyli raczej swojsko.


Pozdrawiam wesołym  Ja mata i życzę smacznego


Wpis bierze udział w akcji Kuchnia japońska

poniedziałek, 12 marca 2012

Japonia po raz kolejny czyli wariacje na temat



Jeśli Japonia to sushi. Oczywista oczywistość. O sushi już pisałam. Zresztą, nie to było moim obiadowym zamierzeniem.
Kocham książki z obrazkami. A kulinarne spełniają moje wszystkie wymagania. Jest co poczytać, jest czym oko nasycić i jeszcze czegoś się uczę.
Dzisiejszy obiad miał być w zamierzeniu japoński. Zaczęło się nieźle. Przygotowałam sobie zaplecze teoretyczne czyli Kuchnię Japońską..... i byłam pewna, że posiadając kawałek świeżej ryby i jakieś atrybuty kuchni Kraju kwitnącej wiśni, obiad pójdzie jak po maśle. Niestety, nieco rozjechały się moje zamierzenia z wykonaniem. Świeża ryba i owszem jest niezastąpiona, ale brak tofu, kiełków i rzodkwi nieco mnie skonfudował. A myślałam, że w mojej spiżarni znajdę nawet stek z renifera (to dowcip, oczywiście).
Czyli przepisy swoje a ja swoje. Będzie kuchnia japońska w polskim wydaniu. Najtrudniej było z zupą. Miso, co prawda mam, ale samo miso to troszkę ubogo. Nie wiem, co na moją wersję powiedzieliby znawcy, na szczęście w naszym domu eksperymenty są przyjaźnie witane.
Żaden z elementów naszego obiadu nie wymagał długiego przygotowania czy znojnej pracy. Ale jeśli przygotowuje się kilka takich elementów, to suma wychodzi imponująca. Suma czasu i włożonego zapału, oczywiście.
Skupię się dziś na rybie. Łosoś zamarynowany a potem upieczony w glazurze okazał się najprawdziwszym majstersztykiem. Kurczę, myślałam, że umiem robić dobrego łososia. A ten zaskoczył nawet mnie. MMŻ stanowczo stwierdził, że od dziś już żadnej innej wersji tej ryby nie wybraża sobie na naszym stole. Miał rację. A jak pięknie taki kawał ryby, błyszczący od glazury, wyglądał! Zieloność w daniu reprezentowały fasola i brokuły w sosie miso i sezamie, a konkretnym dodatkiem była sałatka ziemniaczana z ogórkiem i sosem wasabi.
Inspiracja zatem była orientalna a wykonanie już swojskie. Takie domowe fjużyn.



Przedstawiam wam łososia glazurowanego w japońskim stylu

kawałek filetu z łososia (ze skórką)
(na dwie porcje)

marynata:
6 łyżek jasnego sosu sojowego
6 łyżek mirinu
6 łyżek sake (nie posiadam, użyłam białego wina)
1 łyżka miodu
1 łyżka octu ryżowego
1 łyżka startego imbiru
olej do smażenia

oprócz tego:
zielona cebulka

W rondelku mieszamy wszystkie składniki marynaty. Zagotowujemy. Nie odchodźcie od pieca, bo marynata gotująca się, równa się marynata uciekająca z garnka. Zagotowaną marynatę studzimy. W tym czasie zajmiemy się rybą. Czeka nas pozbycie się łusek. Wiem, wiem, to niewdzięczne zadanie. Malutkie łuski strzelają dookoła, a znaleźć je można później nawet w bieliźnie. Niestety, inaczej się nie da. Skórka z ryby po upieczeniu będzie pysznie chrupiąca, więc warto trochę pocierpieć. Gołą i nieuzbrojoną rybę pozbawiamy jeszcze ości, myjemy i osuszmy. Wkładamy do marynaty. Niech sobie w niej leży od pół godziny do półtorej. W tym czasie ugotujmy fasolkę i brokuły (uwaga! al dente).

Mija w przybliżeniu godzina i możemy naszą rybę doprowadzic do finalnej postaci.Wyjmujemy łososia z marynaty. Marynatę przelewamy do niewielkiego garnuszka i stawiamy na piecu. Zagotowujemy ją i gotujemy aż stanie się gęsta i błyszcząca. Zajmuje to około 5 minut.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Patelnię stawiamy na piecu, wlewamy oliwę i rozgrzewamy. Kładziemy łososia skórką do dołu na gorącą oliwę lub olej. Uprzedzam uczciwie, że narobi bałaganu. Pryska jak diabli i na sto procent czeka was gruntowne mycie pieca. Smażymy dwie minuty na dość mocnym ogniu i odwracamy na drugą stronę. Znów smażymy dwie minuty. Jeśli używamy patelni bez rozpuszczalnych dodatków, możemy ją włożyć do piekarnika. Gdy wasza patelnia ma delikatny uchwyt, poszukajcie blaszki, na której bezpiecznie możecie dopiec rybę. Potrwa to około 5-7 minut (pieczenie nie szukanie). W czasie tych kilku minut pomarujcie ze dwa razy rybę zagęszczoną marynatą. Zobaczycie jakiego nabierze koloru i jak pięknie będzie się błyszczeć. To zapowiedź tego, jak smakuje.
Jako dekoracji użyjcie zielonej cebulki a dodatkiem będzie fasolka i brokuły z sosem miso.


fasolka i brokuły w sosie miso z sezamem

fasolka (lub groszek cukrowy)
brokuł podzielony na różyczki
2 łyżki białego miso
3 łyżki mirinu
1 łyżeczka octu ryżowego
1 łyżeczka sezamu (uprażonego na złoto na suchej patelni)

Gotujemy fasolkę  krótko. Powinna być jędrna. Po ugotowaniu przelejcie ją zimną wodą, żeby przerwać proces. To samo zróbcie z brokułami. Dokładnie odsączcie. W rondelku zmieszajcie miso z mirinem. i octem Podgrzejcie aż składniki się połączą. Nie gotujcie sosu, bo miso tego nie lubi. Wymieszajcie sos z zielonymi warzywami i posypcie uprażonym sezamem.

Nie ma chyba bardziej widowiskowej kuchni niż japońska. Potrawy na talerzu wyglądają pięknie. I wierzcie mi, smakują równie dobrze. A na dodatek są zdrowe. Pełnia szczęścia.


Zachęcam i życzę smacznego.

Wpis bierze udział w akcji Kuchnia japońska

sobota, 10 marca 2012

Wszystko w błękicie czyli ciasto nierzeczywiste w kolorze


Nowe zabawki zawsze cieszą. Nieważne ile ma się lat. Moja zabawka mieszkała w lodówce już jakiś czas. Zanim ją dostałam, zastanawiałam się, na ile sposobów będę ją wykorzystywać.  A potem zapakowałam ją starannie, włożyłam do pudełka i schowałam w lodówce. Musiałam dojrzeć do chwili pierwszego jej zastosowania. Malutką próbkę zrobiłam dekorując ptifurki. Nie wiedzieć czemu, wykorzystałam opcję gotycką, czarną. Barwniki spożywcze, bo o nich jest mowa, mają swoich zwolenników i przeciwników. Nie słuchając żadnej ze stron, postanowiłam na własnej kuchni wypróbować je w działaniu. Dostałam barwniki żelowe, bardzo wydajne. Początek powinien być jak trzęsienie ziemi (to Hitchcock), więc żółcie, różowości nie wchodziły w grę. Miało być ekstremalnie. Wybór padł na niebieski. Lubię pomarańczowe likiery. Cointreau i Blue Curacao. A ten ostatni jest przecież niebieski. Mam więc usprawiedliwienie dla swoich kolorystycznych fanaberii.
Już wiem, że barwników żelowych używa się oszczędnie. Są bardzo wydajne i nawet niewielka ich ilość daje intensywną barwę.
Po wyjęciu kolejnej blaszki z piekarnika, MMŻ zapytał z troską, czy aby na pewno o taki zielony efekt kolorystyczny mi chodziło. Zmroziło mnie. Od dawna moje problemy z niebieskim i zielonym są powodem do żartów. Ile ja w życiu zakładów przegrałam, upierając się, że coś jest zielone, a było niebieskie. I na odwrót. Ale przecież w tym przypadku napis na buteleczce brzmiał Hiacynt. A hiacynt to niebieski. Niebieski??
Postanowiłam się z tym przespać i mieć nadzieję, że do rana ciasto zmieni zdanie w kwestii koloru.
Noc jednak czyni cuda. Ciasto rankiem okazało się dokładnie tak błękitne jak chciałam. Jaka ulga.
Pozostało mi zrobić krem, poskładać i czekać na ofiarę, która byłaby królikiem doświadczalnym moich eksperymentów. Napatoczyła się Daria. Najpierw zaniemówiła a potem zjadła i orzekła, że dobre. Niestety, nie była wiarygodnym oceniającym, bo była głodna. A wiadomo, głodnemu wszystko smakuje.
Kolejny na moim celowniku jest MMŻ.
Przy okazji dyskusji o kolorach, Dziecko uraczyło mnie opowieścią towarzyską, mrożącą krew w żyłach. Rzecz miała miejsce kilka dni temu na imprezie urodzinowej. Wiadomo, jeśli urodziny, to tort. Tym razem tort był prezentem  urodzinowym. Tort był piękny, wielopiętrowy i wielokolorowy. Tort - tęcza. Do pozazdroszczenia.
Przy huraganie zachwytów każdy ładował na talerz solidny kawał. Moje, jak zwykle dociekliwe Dziecko zapytało, gdzie twórca tego cuda zdobył barwniki. Kupiłam w Castoramie - brzmiała odpowiedź. ???? Teraz wyobraźcie sobie co nastąpiło po tych słowach. Czas stanął w miejscu. Widelczyki z ciastem zamarły w połowie drogi do ust. A każdy z łasuchów zaczął się zastanawiać, ile niejasnych składników buszuje mu w żołądku. Tylko wytwórca tego "cuda" pozostał niewzruszony. Miało być kolorowo? Miało. Jest kolorowo? Jest. Więc o co chodzi?
Moim ciastem nie da się pomalować sufitu. Gdyby nie nierzeczywisty kolor, byłoby to po prostu ciasto kremowe z likierem pomarańczowym. Do czego by tu jeszcze użyć tego niebieskiego barwnika?


 
ciasto częściowo niebieskie

na trzy placki (blaszka 23x28)

200 g mąki
100 g cukru pudru
150 g roztopionego masła
3 jajka
2 łyżeczki proszku do pieczenia
esencja waniliowa
4 łyżki gorącej wody
szczypta niebieskiego barwnika

poncz do nasączenia

1/4 szklanki likieru Cointreau
4 łyżki gorącej wody

krem do przełożenia

400 ml śmietanki kremówki
300 ml mascarpone
pół szklanki cukru pudru
kieliszek Cointreau
kieliszek Blue Curacao
odrobina niebieskiego barwnika


Zaczynamy od wyłożenia blaszki papierem do pieczenia i włączenia piekarnika. Nastawiamy go na 200 stopni.
Ubijamy jajka z cukrem na puszystą masę. Wsypujemy mąkę zmieszaną z proszkiem do pieczenia. Mieszamy i powoli wlewamy ostudzone masło. Do miksowanej masy wlewamy jeszcze wanilię a na końcu ciepłą wodę. Ciasto będzie miało gładką strukturę. Dzielimy je na trzy części. Do jednej części ciasta dodajemy niebieski barwnik i bardzo dokładnie mieszamy. Pieczemy placki kolejno w piekarniku przez 10-12 minut. Upieczone ciasto studzimy na kratce i przygotowujemy poncz i krem.

Ubijamy kremówkę i łaczymy ją z serkiem mascarpone i cukrem pudrem. Na koniec, ciągle ubijając, wlewamy kieliszek Cointreau.
Odkładamy kilka łyżek kremu, dodajemy do niego kieliszek Blue Curacao i odrobinę niebieskiego barwnika. Mieszamy i odkładamy do lodówki.

Ponczem nasączamy placki i zaczynamy je przekładać kremem. Zaczynamy od placka jasnego. Nasączamy go ponczem i smarujemy kremem. Wyrównujemy powierzchnię i kładziemy drugi, tym razem niebieski placek. Znów nasączamy i dekorujemy kremem. Przykrywamy ostatnim plackiem. Rozsmarowujemy na nim resztę kremu i odstawiamy do lodówki na 2 godziny.
Po tym czasie odkrawamy brzegi ciasta. Kroimy je na kwadraty i używamy do dekoracji zabarwionej niebieskim barwnikiem części kremu. Znów chłodzimy i częstujemy każdego, kto wyrazi chęć degustacji.


Słonecznej soboty życzę i smacznego.