poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Placuszki bananowe i królestwo kobiet





Królestwo kobiet.
Nasz dom opanowały dziś kobiety. Zazwyczaj siły rozkładają się równomiernie. Jeden On i jedna Ona czyli ja i MMŻ. Czasami mamy niewielką żeńską przewagę w osobie mojej Mamy. Najczęściej  jednak rodzaju męskiego jest zdecydowanie więcej. Przynajmniej w kategoriach wagowych. MMŻ do mizernych nie należy, więc  żeby zrównoważyć  element  żeński, musimy być przynajmniej we dwie.
Rzadko zdarzają się dni, kiedy my, kobiety, rośniemy w siłę. Jesteśmy w przewadze liczebnej i wtedy pierwiastek męski jest w mniejszości. Jeszcze rzadziej jest tak, że płeć piękna stanowi sto procent domowników. Taki moment nastąpił dzisiaj. MMŻ pognał do cywilizacji załatwiać najważniejsze sprawy świata (zauważyłyście, że faceci zawsze mają do załatwienia sprawy, od których zależą losy ludzkości?). W domu pozostały trzy pokolenia kobiet w ilości znacznie przekraczającej średnią roczną. Czyli, jak na nasze codzienne warunki -  tłok.
Co robiłyśmy, biorąc pod uwagę, że wszystkie miałyśmy wolne od codziennych obowiązków? Czytałyśmy, robiłyśmy testy z angielskiego, projektowałyśmy strony internetowe, pisałyśmy reportaże, myłyśmy włosy,  piekłyśmy sernik, piłyśmy wino i gadałyśmy, gadałyśmy.  I zrobiłyśmy sobie ucztę , która raczej nie znalazłaby się w kręgu zainteresowań MMŻ.
Najpierw śniadanie, czyli jajeczko na miękko i grzanki z miodem.
Obiad obfitował w placuszki bananowe z sosem czekoladowym. MMŻ powiedziałby na to: super, deser niezły, a co na obiad?
Różnice płciowe są niezaprzeczalne. Nawet w sferze upodobań kulinarnych. Próby udawania,  że kobieta może być mężczyzną są skazane na klęskę.
Zauważyliście, że w odwrotnym kierunku, czyli próby udawania, że mężczyzna jest kobietą, deprecjonują faceta. I to nie tylko w oczach innych samców.
Wiem, że na temat różnic między płciami zapisano połowę dżungli amazońskiej i niejeden krater na księżycu dało by się zapełnić atramentem, wypisanym na kartkach manifestów pro i anty męskich.
Zastanawia mnie tylko, dlaczego faceci nie protestują.. Czemu nie organizują marszów z hasłami : Kobieta nasz wróg! Ręce precz od naszych penisów!
Mam na ten temat swoją teorię. Żyję pod jednym dachem z absolutnie męskim przedstawicielem swojej płci  i swoje wiem.
Wiecie, czemu nie ma jeszcze prężnie działającego ruchu na rzecz ocalenia rodu męskiego?
Z lenistwa.
Facet jest na tyle mądry, żeby nie wyrywać kobiecie  z ręki kierownicy, miotły, dziecka, młotka, podpisywanej właśnie umowy czy poziomicy. Skoro Ona tak rwie się do działania, to On może sobie poleżeć, pójść z kolegami do pubu, pogapić się w telewizor czy poprzyglądać się efektom Jej samodzielności.
Chcecie do kopalni? Proszę bardzo.
Lubicie być dyspozycyjne 24 h na dobę? Nie ma sprawy.
Znam wiele kobiet, udowadniających mężczyznom na każdym kroku, że są od nich lepsze.
I wiecie, co zauważyłam?... że to my z nimi konkurujemy. A nie oni z nami.
Czy naprawdę o to nam chodziło? Czy mężczyzna to nasz wróg? Chorobliwe dążenie do równości prowadzi do groteski.
Równość podobnie jak obiektywizm nie istnieje.

W opozycji do tak ważkiego tematu, który był tematem bardzo kobiecego dnia, postanowiłyśmy zrobić na obiad danie na wskroś lekkie. Nie dość, że słodkie, to na dodatek bananowe. Czepialscy doszukaliby się aluzji.  Banan, kształt, konsumpcja.  A co tam…



Placuszki bananowe
(ilość dla czterech przedstawicielek płci pięknej lub jednego dziwnego reprezentanta płci innej)

1,5 szklanki mąki
2 jajka
2 łyżki cukru
1 łyżka proszku do pieczenia
1 szklanka mleka
pół łyżeczki cynamonu
1 łyżka stopionego masła
szczypta soli
3 banany

do smażenia:
olej

do posypania:
cukier puder lub sos czekoladowy, lub płynny miód

Miksujemy wszystkie składniki ciasta i odstawiamy na pół godziny. Obieramy banany i kroimy na plasterki. Po pół godzinie dodajemy banany do ciasta. Rozgrzewamy patelnię z olejem i smażymy placuszki na złoty kolor. Odkładamy na papierowe ręczniki, żeby odsączyć z nadmiaru tłuszczu.
Wystawiamy stół na taras czy trawę i rozkładamy talerze. Obok stosu placuszków stawiamy dzbanek z miodem, miseczkę z cukrem pudrem lub sosjerkę z sosem czekoladowym.
I cieszymy się swoim towarzystwem i aromatem bananów. I gadamy do woli.




Smacznego

sobota, 28 kwietnia 2012

Karaiby na tarasie czyli tort mojito




Dzisiaj jesteśmy Państwo na letnisku. Siekiery wracają do szopy, kosiarka śpi w garażu, ogródek służy tylko do zrywania ziół. Zero hałasów, zero pracy, zero kraciastych koszul. Jedyny obowiązek dzisiaj został zaliczony. Wiadomo- sobota. A sobota to dzień targowy. Ale to był jedyny obowiązek dzisiaj. Teraz obowiązuje  absolutny zakaz robienia czegokolwiek.  Leżaki, hamak, dzban lemoniady. Wolno pić kawę w południe. Pozwolono prowadzić niezobowiązujące rozmowy. 
I zrobiło się wakacyjnie. Zaczęliśmy sobie snuć marzenia wyjazdowe, letnie. 
Takie podróże mają sporo zalet. Nic nie kosztują. Nie wymagają pakowania walizek. Szykany lotniskowe nam nie grożą. Nie obawiamy się: zemsty faraona, udaru słonecznego, tygrysów, kradzieży portfela (niepotrzebne skreślić). I bardzo zapładniają wyobraźnię. Bo opowieści zaraz chcemy wcielać w życie. Taki entuzjazm, którego konsekwencją jest natychmiastowe przeszukiwanie internetu, na szczęście trwa chwilkę. Potem wszystko wraca do leniwego biegu. Właściwie tu, na tarasie jest tak dobrze, cieplutko, słonecznie, że na razie postanawiamy nigdzie się ni ruszać.  Ale wyobraźnia dalej działa i moja zeszła z tarasu i zawędrowała na terytoria egzotyczne.
Zawsze miałam skłonności do karaibskich drinków. W poprzednim życiu musiałam być piratem, bo rum mogę wchłaniać jak wodę. Skoro atmosfera zrobiła się gorąca, bo i słońce i egzotyczne plany, to może jakiś drink z palemką?
Albo jeszcze lepiej, ciasto inspirowane drinkiem. Co mamy pod ręką? Mięta, limonki, rum. Krótko mówiąc mojito.
Taras okupowany i gorący, kuchnia pusta i chłodna. Do podwieczorku ciasto będzie gotowe.



Tort mojito

biszkopt - przepis tutaj 
Dodałam do niego przed włożeniem do piekarnika odrobinką zielonego barwnika

krem:

250 ml kremówki
250 g mascarpone
5 łyżek cukru pudru
kilkanaście listów mięty
sok z jednej limonki
skórka z jednej limonki
100 ml białego rumu
kilka łyżek syropu miętowego, lub likieru miętowego (wściekle zielonego)
ewentualnie zielony barwnik spożywczy

do nasączenia biszkoptu:

pół szklanki wody
2 łyżeczki cukru
kieliszek rumu

Kroimy upieczony i wystudzony biszkopt na trzy plastry. Nasączamy ponczem rumowym pierwszy plaster.
Ubijamy na krem mascarpone. Dosypujemy cukier puder. W drugiej misce ubijamy śmietanę. Łączymy zawartość obu misek delikatnie mieszając.
Odkładamy 2/3 kremu, a do 1/3 dodajemy 4 łyżki syropu lub likieru miętowego. Mieszamy. Jeden plaster biszkoptowy układamy w formie i nasączamy ponczem rumowym. Smarujemy zielonym kremem miętowym. Na nim kładziemy drugi plaster ciasta.

Do odłożonej  reszty kremu  dodajemy sok z jednej limonki i startą skórkę. Dolewamy kieliszek rumu. Mieszamy. Drugą część ciasta znów skrapiamy ponczem i kładziemy warstwę kremu limonkowego. Na to wędruje ostatni blat biszkoptu i operacja się powtarza: poncz a potem cała reszta kremu. Powinno go starczyć na górę i boki. Odłóżcie sobie kilka łyżek do dekoracji. Tort w takim stanie wkładamy do lodówki na godzinę.

Czas na dekorację. Z pozostawionej reszty kremu zrobiłam łezki i ich środek wypełniłam syropem miętowym. Potem tylko popędziłam do ogródka po miętę i dekoracja była gotowa.



Zdaję sobie sprawę, że zrobienie drinka trwałoby krócej i miało by całkiem inne skutki. Ale fajnie jest zrobić czasem coś innego, czego efekty są niespodzianką.  Powiem wam w tajemnicy, że tradycyjne mojito też się znalazło. No, ale skoro  wszystkie składniki były w zasięgu ręki... 



Pięknego, smacznego długiego weekendu. Tylko uważajcie na słońce. 

piątek, 27 kwietnia 2012

Jedzenie drwala czyli co podają u Maxima w Paryżu




Co jedzą drwale?
Nie mam bladego pojęcia. Drwalem nie jestem, choć bywam sezonowo jego pomocnikiem.
MMŻ ma fazy brania siekiery do ręki i poważnego podejścia do kwestii porządkowania lasu. Wtedy okazuje się, że pomocna dłoń (czytaj: moja)  jest mile widziana. Niestety, w drugą stronę nie działa to z podobną sympatią. Ja nie lubię być pomocnikiem drwala.
Drzewa lecące mi na głowę i traktorek przejeżdżający mi po stopach (oba przypadki autentyczne), to nie moje ulubione formy rozrywki. W takich sytuacjach pytam samą siebie: na co mi to było.
Zamiast wylec z całym osiedlem na taras by solidarnie odpalić sobotniego grilla, ja zakładam twarzową kraciastą koszulę (z programu na Discovery wiem, że drwal z krwi i kości zawsze jest w taką odziany), rękawiczki i podążam za MMŻ karczować las.
Niekiedy nie rozumiem samej siebie.
Ale z drugiej strony, nie zostawię MMŻ na pastwę pił i siekier. Las to nie park. Nie przyjdą dobrzy ludzie zrobić w nim porządek. Masz człowieku las? To radź sobie sam. 
Po takich leśnych ekscesach żywicę mam nawet we włosach.  Za to stos zwiezionego drewna zapewnia nam ciepło przez cały sezon.  A gałęzie zwiastują wielkie wieczorne przyjemności ogniskowe.
Wracając do odpowiedzi na pytanie: co jedzą drwale. Na pewno nie przegrzebki na francuskiej kołderce. Myślę, że krem muślinowy z opiekanego turbota też nie.
Drwale jedzą konkretnie. Przynajmniej ci, których znam osobiście. Ziemniaki, cebula, kiełbasa, dużo pieprzu i wiadro piwa. To jest to, czym żaden prawdziwy człowiek lasu nie pogardzi.
Anegdota związana z daniem, o którym chcę opowiedzieć miała swoje źródło w Przekroju. Czas akcji: późne lata PRL-u. Osoby biorące udział w akcji: ja. Tytuł przedsięwzięcia: danie od Maxima.
Podobno serwowano je w Paryżu w restauracji u Maxima. Polecał je sam szef kuchni. Czy dziś istnieje jeszcze ta restauracja? Czy podają tam to danie?  Na oba pytania nie znam odpowiedzi. Wiem jedynie, że przepis wsiąkł w naszą domową kuchnię jak atrament w bibułę.
Danie to jest moją deską ratunkową, gdy nie mam czasu, lub w lodówka świeci tylko światłem własnym. Kiedy MMŻ niebezpiecznie szybko zbliża się do domu ogarnięty myślą, ze zaraz coś zje, to danie ratuje go od śmierci głodowej a mnie od utraty reputacji.
Każdy drwal byłby usatysfakcjonowany. Jedzenie bez niuansów, podchodów, marynowania i innych wygibasów. Strawa prosta i nieskomplikowana.
Najdziwniejsze jest to, że jeszcze nie spotkałam nikogo, kto nie byłby nią oczarowany. Może właśnie w prostocie siła. Są momenty odpowiednie dla ostryg i są chwile idealne dla ziemniaków.



Polecam dziś jedzenie dla drwali czyli danie od Maxima.

1 kg ziemniaków, obranych
1 duża cebula
kawałek kiełbasy (ilość zależy tego jak dużo lubicie)
2 jajka
3 łyżki oleju do smażenia
1 łyżka masła
sól, pieprz, 
ćwierć łyżeczki pieprzu kajeńskiego
1 łyżeczka tymianku
1 łyżeczka oregano

Potrzebujemy dużej patelni. Umyte ziemniaki kroimy w cienkie plastry. Rozgrzewamy olej i na gorący wkładamy ziemniaki. Solimy i posypujemy pieprzem kajeńskim. Na mocnym ogniu smażymy ziemniaki, często je przewracając. W czasie, kiedy ziemniaki się smażą, obieramy i kroimy w plasterki cebulę. Kiełbasę też kroimy w półplasterki. Kiedy ziemniaki zaczynają nabierać złotego koloru, dosypujemy na patelnię kiełbasę. Smażymy pięć minut i dokładamy cebulę. Posypujemy ziołami i smażymy jeszcze parę minut. W kubeczku mieszamy dwa jajka i wlewamy je na ziemniaki. Wyłączamy ogień pod patelnią i delikatnie przemieszajmy jajka.  Jeszcze tylko szczypta pieprzu i jedzenie gotowe. Troszkę zapiekanka, troszkę omlet, trochę tortilla.
Jeśli do tego dodamy szklankę zimnego kefiru, to okazuje się, że życie drwala ma też jasne strony.


Pięknej soboty i smacznego

P.S.
Ola, jesteś wielka. Dzięki tobie wszystko wróciło do normy. 

środa, 25 kwietnia 2012

Sposób na głodomora czyli chowder




Mamo! Jeść mi się chce!
Dziecko od drzwi o niczym innym, jak tylko o swoim burczącym żołądku.
Co mamy na obiad?
Hm… Obiad stoi w przedpokoju w torbach. Dwie sekundy przed głodomorem, ja wróciłam do domu. Umiem szybko wykombinować obiad. Ale nawet dla magika zrobienie go w dwie minuty jest zadaniem niewykonalnym.  A dziecko marudzi. Jaka jest na to rada? Zaprząc do roboty. Po pierwsze troszkę oderwie myśli od przyziemności, a po drugie wszystko będzie zrobione dwa razy szybciej. No i można będzie coś skubnąć. 
Obieranie ananasa do sałatki okazało się nieco skomplikowane. Kątem oka podpatruję, co też to moja córka czyni. I co widzę? Szuka na ananasie instrukcji obsługi. O niebiosa! Nie wiem, czy śmiać się, czy podziwiać. Nauki Taty nie poszły w las: najpierw, dziecko, przeczytaj instrukcję.  Nie wtrącam się, niech walczy.
Obok na talerzu piętrzy się wędzona ryba. Dziecko zmaga się z pokusą  co podjeść:  rybę czy ananasa. I zadaje setki pytań: 
-A co zrobimy z ananasem? Do czego będzie ryba? I czy długo jeszcze? Bo ja jestem głodna. 
Też mi niespodzianka.
Włożenie wędzonej ryby do wrzątku wywołało konsternację. 
-Gotowany wędzony dorsz? Mama, co ty wymyśliłaś?  
Kiedy wlałam do garnka kremówkę, dziecko zaczęło głośno się zastanawiać, czy aby na pewno jest głodne. I czy nie ma w domu jakiejś chińskiej zupki.
Za to efekt końcowy spowodował całą lawinę konsekwencji.
W skrócie. Zupa była rewelacyjna. Zjadłyśmy ją, zastanawiając się, czemu nigdy wcześniej jej nie ugotowałyśmy. Potem dziecko z pełnym brzuchem i przepisem na zupę pojechało sobie do domu.
 A wieczorem (zdecydowanie późnym) zaczęły się telefony:
-Mama, a jak tę zupę zrobiłaś? Bo nie pamiętam ale nie mogę zapomnieć.  
Podałam przepis. Za chwilę przyszedł sms: a prosciutto można zastąpić boczkiem? Zamiast powiedzieć matce dobranoc, ona się pyta o boczek!
To nie koniec. Jak myślicie, kto zadzwonił do mnie dziś o świcie? I wiecie o co zapytała? O dokładną kolejność działań, bo idzie na zakupy i chce mieć pełną jasność. W gotowaniu zupy.
Poczekam jeszcze trochę a od wieczora ja dzwonię co godzina zapytać jak jej idzie. Niech wie jak ciężkie jest życie twórcy.



Chowder czyli zupa bardzo konkretna

1 wędzony dorsz
1 wędzony karmazyn
1 cebula
kilka plastrów boczku (nie posiadałam, ale miałam prosciutto)
1 puszka kukurydzy
200 ml kremówki
litr wody
kilka ugotowanych ziemniaków
dwa liście laurowe
1 łyżka mąki
2 łyżki oliwy
1 łyżka masła
pół łyżeczki mielonej gorczycy
sól, pieprz, zielona pietruszka

Na początku musimy obrać rybę z elementów zbędnych. Czyli skóra, ogon, ości zostają wrzucone do garnka. Do nich dołączają dwa liście laurowe i litr wody. Gotujemy wszystko około  kwadransa.  Odstawiamy. Obraną wcześniej rybę dzielimy na cząstki.
W rondelku rozgrzewamy oliwę i masło. Kroimy na kosteczkę boczek i smażymy w rondelku. Po chwili dodajemy cebulę i  szklimy ją nieco. Wsypujemy mąkę i mieszamy przez chwilkę do zezłocenia się mąki. Odcedzamy nasz wywar rybny i gorący wlewamy do garnka z cebulą i boczkiem. Mieszamy.
Wlewamy kremówkę i zagotowujemy całość.  Do zupy dokładamy odsączoną kukurydzę i kawałki ryby. Na malutkim ogniu gotujemy jeszcze pięć minut. Próbujemy. Jeśli trzeba, solimy. Wsypujemy zmieloną gorczycę i odrobinę pieprzu. I na koniec dorzucamy rozgniecione widelcem ziemniaki. Ich ilość zależy od tego jak gęstą zupę lubicie.
Porcję posypujecie pietruszką i strawa godna wilka morskiego gotowa.
Jest bardzo sycąca. Właściwie taka zupa to świetny obiad jednogarnkowy. Ale nie zapominajcie,  że mnie odwiedził głodomór. Po talerzu zupy wchłonął jeszcze drugie danie, sałatkę ananasową i słuszny kawał ciasta. I gdzie to się tym chudym ciałku zmieściło?  Dzieci nie przestają mnie zadziwiać.



Macham do was wesoło i życzę smacznego

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Włochy do znudzenia czyli łosoś w papilotach




Jak ja lubię się nudzić we Włoszech! W taki sposób mogę się nudzić do końca mych dni.
Zawsze tak samo dobre jedzenie. Nuda!
 Nieustannie piękna pogoda. Nuda! 
Wciąż zachwycająco upojne widoki. Nuda!
Ciągle nowe miejsca do odkrycia. Nuda!
Taka wyliczana mogłaby jeszcze potrwać.
Wiosna to moment, kiedy zaczyna mnie ogarniać niepokój. Zapasy oliwy z zeszłego roku nieuchronnie zbliżają się do końca.  Z kawą pożegnałam się krótko po nowym roku. Z imponujących zbiorów wina pozostały tylko wspomnienia i korki. Krótko mówiąc, ja chcę do Włoch! Niestety jest dopiero kwiecień i plany wakacyjne nawet jeszcze nie zdążyły się wykluć.
Jaka na to rada? Można poczytać co nie co na temat. Na przykład Tessę Borawską. Albo poprzeglądać zdjęcia. Bądź kolejny raz przejrzeć spiżarnię w naiwności sądząc, że gdzieś tam stoi cudownie ocalony słoik karczochów. A najlepiej nalać sobie kieliszek limoncello, założyć fartuszek z Sieny i upichcić jakieś włoskie danie.
Łosoś pewnie nie jest podwaliną włoskiej kuchni. Ja bardziej skupiłam się na kolorach tego dania niż na zastanawianiu się, co by na moją  propozycję powiedział jakiś Giuseppe.
Chciałam wyrazić moją tęsknotę, uwielbienie i zamiłowanie do włoskiej nudy. Przy okazji okazało się,  że łosoś w tej odsłonie jest zupełnie nie nudny. 



Łosoś w papilotach:

płat świeżego  łososia
szynka parmeńska
cytryna, skórka i sok
szpinak
ząbek czosnku
pasta paprykowa
śmietana
sól ,pieprz



Łososia skrapiamy cytryną i startą skórką. Nie solimy. Zawijamy w nałożone na siebie plastry szynki. Zawijamy jak papiloty i związujemy sznurkiem. Rozgrzewamy oliwę  i smażymy po minucie z każdej strony. Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni i wkładamy do niego łososia. Pieczemy 7-9 minut.
W tym czasie myjemy i osuszamy szpinak . Topimy łyżkę masła i wrzucamy na nie szpinak. Dodajemy 1 utarty ząbek czosnku i szczyptę soli.  Zmiękczanie szpinaku potrwa około pół minuty. Niech nie traci swojej urody, bo taka omdlała zielenina na talerzu jest średnio dekoracyjna.  W drugim rondelku podgrzewamy 2 łyżki sosu paprykowego. Jeśli kto pracowity, to sam sobie podpiecze paprykę, oskalpuje i zmiksuje na sos. Ja poszłam na skróty i użyłam pasty paprykowej Ajvar. Do podgrzanej pasty dołóżcie łyżkę śmietany kremówki i macie pyszny sos.
Wyjmijcie rybę z pieca. Uwolnijcie ją z więzów, połóżcie na szpinakowym dywaniku i polejcie sosem paprykowym. Jeśli zrobicie do tego ziemniaczane puree, to otrzymacie włoską flagę w spożywczym wydaniu. Jest i zielony, i czerwony, i biały. 


Viva Italia!  I buon appetito

sobota, 21 kwietnia 2012

Słoneczna sobota, słoneczne owoce, słoneczne ciasto.




Piątek był jak marzenie. Ciekawe, czy reszta weekendu też będzie taka. Ostatnie tygodnie traktowały nas dość obcesowo. Robienie planów na koniec tygodnia przypominało wydawanie nie wygranych pieniędzy z wygranej w Lotto.
Przed nami majowe szaleństwo wolnych dni i niektórzy postanowili nie ryzykować . Zabarykadują się w jakimś aquaparku pod Berlinem lub u cioci w Sudetach i pozostaną obojętni na kaprysy naszej pogody.
Niepoprawni optymiści zaplanują długą wycieczkę rowerową lub wyprawę nad wodę. I nawet jeśli spadną z nieba żaby, oni uparcie będą trwać przy swoim.
Na razie jednak jest tak słonecznie,  że najchętniej nie opuszczałabym tarasu. W tym tygodniu działam na opak. Zazwyczaj pod koniec tygodnia porzucałam miasto (z dziką radością) i ruszałam (też z dziką radością) na wieś. Tym razem, po tygodniu spędzonym ze sprzętem koszącym, kopiącym, ścinającym i malującym w ręku, na weekend wracam ( z niewielkim entuzjazmem) do miasta.

Pomarańcze, które kupiłam, właśnie znalazły swoje miejsce. W taki piątek jak wczorajszy wszystko powinno być ciepłe, słodkie, pachnące i słoneczne.
Słoneczna sobota, słoneczny deser, słoneczny nastrój. Krótko mówiąc rolada biszkoptowa z kremem pomarańczowym.



Rolada biszkoptowa:

4 żółtka
4 białka
4 łyżki cukru
2
4 łyżki mąki
szczypta soli
dżem malinowy

Swoją zabawę z biszkoptem zaczynamy od włączenia piekarnika. Masę biszkoptową robi się w pięć minut, więc dobrze mieć nagrzany do 180 stopni piekarnik w gotowości.  Blaszkę 40 x 25 cm wykładamy papierem do pieczenia. Jesteśmy gotowi do przygotowania ciasta.

Ubijamy żółtka z dwiema łyżkami  cukru i szczyptą soli  na puch. Ubijamy białka na pianę. Dodajemy pozostałe dwie łyżki cukru i jeszcze chwilę ubijamy. Mieszamy delikatnie masę żółtkową i białkową. Przesiewamy mąkę przez sito i wsypujemy do masy jajecznej.  Ostrożnie mieszamy całość zagarniając od dołu.
Wykładamy ciasto na blaszkę i rozsmarowujemy równomiernie.  Pieczemy 15 minut. Ciasto powinno nabrać złotego koloru.
Po upieczeniu wyjmujemy ciasto z pieca. Na stół kładziemy ściereczkę i wykładamy ciasto dołem do góry.  Ostrożnie zdejmujemy papier. Nie będzie to trudne i żadnych kłopotów nie będziecie mieli. Po to jest papier, żeby ułatwić ludziom życie.
Ciepłe jeszcze ciasto smarujemy dżemem i zwijamy wzdłuż dłuższego boku jak roladę. Zawijamy w folię aluminiową i odkładamy na bok.

Krem pomarańczowy:

pół szklanki soku z pomarańczy
pół szklanki soku z mandarynek
starta skórka z jednej pomarańczy
1 galaretka pomarańczowa
2 żółtka
4 łyżki cukru
kieliszek likieru pomarańczowego (tą ekstrawagancję możecie pominąć, ale ja go uwielbiam)
200 ml śmietany kremówki
puszka mandarynek, obranych ze skórki

Na piecu stawiamy garnek z wodą. Powinno jej być do 1/3 wysokości garnka.  Do miski, którą postawimy na garnku, wlewamy oba soki, dodajemy skórkę, cukier  i żółtka. Ubijamy aż mieszanina dobrze się ogrzeje. Kiedy zaczyna być gorąca, wsypujemy galaretkę i mieszamy do jej  rozpuszczenia. Pamiętacie, żeby jej nie gotować?  No, właśnie. To wykończyłoby wasz krem na starcie.
Jeśli galaretka się rozpuściła, musi teraz ostygnąć. Śmietanę kremówkę ubijamy i po łyżce mieszamy z wystygłą masą pomarańczową. Na koniec wlewamy likier. Jeszcze raz delikatnie mieszamy i bierzemy się za etap ostatni.

Raczej głęboką misę wykładamy folią spożywczą.
Roladę biszkoptową odwijamy z folii aluminiowej. Kroimy ją na plastry i wykładamy nimi dno i boki miski.
Odsączamy mandarynki z syropu i rozkładamy na plastrach biszkoptu. Łyżką wypełniamy miskę kremem. Wyrównujemy powierzchnię i chowamy do lodówki by ciasto zastygło.

Nie wiem czy to bardziej ciasto czy deser.  Wiem, że świetnie pasowało do słonecznego popołudnia na tarasie.




Życzę  wam dużo słońca na weekend i  może czegoś słodkiego.
Smacznego



P.S
Po takiej porcji słodyczy i ciepła aż korci mnie, żeby coś przesolić albo podostrzyć.  Może nie dziś, ale za chwilkę…jutro…? 

czwartek, 19 kwietnia 2012

Kartofel - gorszy brat bliźniak ziemniaka?



Temat jest nieco prozaiczny. Ziemniak.
Kiedy byłam dzieckiem, jesienią cała dzieciarnia z mojego podwórka niecierpliwie czekała na samochód z ziemniakami. Każda rodzina naszego familoka zamawiała zapas na zimę.
Pierwszą atrakcją była późna pora. Taka dostawa odbywała się zawsze po zmroku. Na podwórkach dorośli rozstawiali latarnie i zapalali mnóstwo świec. Nie wiem dlaczego obywaliśmy się bez zapalonych świateł. W każdym razie mrok, rozproszone światło, podniecenie spowodowane niecodziennymi okolicznościami powodowały, że  cała dzieciarnia aż kipiała energią. Rodzice mądrze ją zagospodarowywali, zlecając nam noszenie ziemniaków do piwnic. Nawet nie zauważaliśmy,  że pracujemy.  Nagroda była drugą atrakcją.  Rozpalano ogniska i wszyscy uczestnicy ziemniaczanej imprezy siadali wkoło, piekąc kiełbaski a potem ziemniaki.  My, małolaty również.
I ten zapach, ten nastrój, krąg światła, ciemności i czystą dziecięcą radość pamiętam do dzisiaj.
Każde ognisko jest jakąś cząstką tamtych czasów. Magia ognia, prawda?

Po wczorajszym ognisku dziś został leniwie drzemiący wulkanik. Stożek szarego popiołu, mała strużka dymu i tyle.  Ale w środku tkwił ogromny potencjał.  Ziemniaki grzecznie czekały na odpowiedni moment, by wskoczyć do środka.  Potem już trzeba było tylko zawiązać sobie supełek na chusteczce, żeby nie zapomnieć o ich wyjęciu. Może wyglądają mało efektownie. Za to jak smakują. 



Aby posmakować  kartofli z ogniska potrzebujemy kilku rzeczy:

0,5 spróchniałej śliwy
1/3 powalonej przez piorun olchy
obcięte gałęzie z dwóch sosen
pudełko zapałek
1 stara Gazeta Wyborcza
trochę wiatru
kilkanaście kamieni do zrobienia okręgu
i oczywiście ziemniaków do woli
sól
masło
dobrze pasuje do tej potrawy miłe towarzystwo.

Zapraszamy znajomych. Rozpalamy ognisko, dobrze się bawimy a kiedy ognisko przygaśnie, zagrzebujemy w popiele ziemniaki. Po godzinie dzielimy sprawiedliwie upieczone smakołyki.



Dla tych, którzy do ogniska mają równie daleko jak ja do dzieciństwa, mam inną propozycję.
Tu kartofel przeistacza się w salonowca i nazwany jest dumnie „ziemniakiem”.

Pieczone ziemniaki z kurkumą



kilogram ziemniaków
pół łyżeczki kurkumy
pół łyżeczki gruboziarnistej soli
2 łyżki oliwy
pół łyżeczki chili

Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Do garnka wlewamy wodę. Obieramy ziemniaki i kroimy je na średniej wielkości kawałki. Do wody w garnku wsypujemy kurkumę, szczyptę soli i zagotowujemy. Wkładamy do wrzątku ziemniaki i gotujemy 4 minuty. Potem odcedzamy ziemniaki na sitku.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy 2 łyżki oliwy. Wstawiamy blaszkę z oliwą do gorącego piekarnika na kilka minut. Kolejny krok wymaga ostrożności. Teraz blaszkę wyjmujemy z piekarnika i wsypujemy na nią ziemniaki. Ostrożnie, bo oliwa jest wrząca. Posypujemy ziemniaki solą i chili. Mieszamy, również bardzo ostrożnie.
I wkładamy całość z powrotem do piekarnika na 40 minut. Ziemniaki staną się chrupkie, a kurkuma nada im intensywny żółty kolor. Pycha. Jako dodatek i jako przegryzka.



Smacznego 

środa, 18 kwietnia 2012

Sałatka z papai i magia ognia



Fajnie jest się zmęczyć. Tak inaczej niż na co dzień.  Na co dzień nie palę ogniska ani nie karczuję pola. Rzadko zdarza mi się ścinać suche gałęzie wielkości tramwaju. Czarny bez  rosnący za domem okazał się ogromnym potworem. Stawiał opór i nie chciał oddać nawet suchych gałęzi.  Ale moja determinacja była silniejsza. Ognisko pochłonęło wspomnienia zeszłego roku, czyli liście, konary, ścięte zioła. I było imponujące. A ja jak demon ognia z rozwianym włosem i spalonymi brwiami czułam się człowiekiem pierwotnym. Obcowanie z żywiołem zawsze wyzwala radość. Nieważne, że jutro moje ręce będą wyglądały jak ręce drwala. Nieważne, że zapach ogniska czuję nawet w żołądku. Nawet to, że moje brwi odrosną dopiero za miesiąc jest sprawą  drugorzędną. Liczy się to, że bardzo dobrze się bawiłam i kawał wiosennej roboty został zrobiony. Dodatkowym bonusem jest to, że jutro zagrzebię w popiele kilka ziemniaków. Czeka nas uczta nad uczty. Ziemniaki z ogniska z masłem i solą.

Dziś natomiast obiecałam rodzinie sałatkę. Zapomniałam o obietnicy odurzona dymem i ogniem. Ale rodzina okazała się czujna. Sprowadziła mnie na ziemie z mojego Tartaru. Obiecałaś? To do dzieła.
Sałatka miała być z gatunku wiosennych, lekkich. 
Wiadomo, jak wiosna, to kolejne postanowienie poprawy. Jeansy w zaskakujący sposób, w trakcie zimy się skurczyły i trzeba podjąć męską decyzję. Albo nowe jeansy albo przechodzimy na tryb sałatkowy.  Zobaczymy jak długo uda nam się wytrwać. Beza z poprzedniego tygodnia nie jest dobrą wróżbą na przyszłość.  A po głowie już chodzi mi kolejne ciasto.
Na razie kolacja była sałatkowa i szczerze mówiąc, takie kolacje mogę jeść codziennie.



Sałatka z papai

1 papaja
kilka koktajlowych pomidorków
filiżanka zielonej fasolki szparagowej (na razie musi wystarczyć mrożona)

sos:

1 łyżeczka suszonych papryczek chili
2 ząbki czosnku
1 łyżka brązowego cukru
pół łyżeczki gruboziarnistej soli
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżka soku z limonki
pół łyżeczki pasty krewetkowej (niekoniecznie)
garść orzeszków ziemnych

Na suchej patelni prażymy orzeszki. Zajmie nam to około pięciu minut. Orzeszki powinny się lekko zarumienić. Kiedy wystygną poszatkujcie je z grubsza nożem.
Do moździerza wkładamy chili, sól i cukier. Miażdżymy płatki chili. Po chwili dodajemy resztę składników sosu i ucieramy na miazgę. Można użyć do tej wyczerpującej czynności blendera, ale jak wiecie, mój wyzionął ducha. 
Gotujemy wodę w garnku i blanszujemy fasolkę. Potem odsączamy ją i hartujemy zimną wodą. Zachowa piękną zieloną barwę.
Papaję obieramy ze skórki. Pozbywamy się nasion i kroimy ją w paski. Te zaś staramy się pokroić w słupki podobne do zapałek. Pomidorki kroimy w ćwiartki.

Do miski wkładamy pokrojoną papaję, pomidory i fasolę. Polewamy sosem i mieszamy. Wykładamy na talerze i posypujemy orzeszkami i kolendrą.
Wygląda smakowicie. Smakuje fantastycznie. I świetnie wpisuje się w nasz program dopasowania się do jeansów.




Smacznego

A jutro i tak zjem ziemniaki z ogniska z masłem. Raz się żyje. Jeansy mogą poczekać. 

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Powrót bezy i nieoczekiwane rozstanie


Chodzi i marudzi. Kręci się dookoła i jęczy. Kiedy zwrócę na nią uwagę, to jęczy jeszcze bardziej teatralnie. Wie jak skupić na sobie całą uwagę. Jest perfekcjonistką w byciu pępkiem świata.
Wczoraj przywiozłam ją do domu. Nigdy wcześniej takich eksperymentów nie przeprowadzałam. Od sześciu lat nigdy nie zostawała sama. Zawsze w pobliżu był Orlando. I wydawało mi się, że stosunki między nim mają raczej letnią temperaturę. A tu taka niespodzianka. Okazało się że ona tęskni. Przeszukuje kolejne pomieszczenia płacząc coraz donośniej. I najwyraźniej go woła.
W środę wszystko wróci do normy, bo zaliczymy wizytę w przychodni i spokojnie będziemy mogły wrócić do szerszego grona. Ciekawe jak to grono radzi sobie bez niej.  I czy jego tęsknota jest równie widoczna. Pewno nie, bo to przecież facet.  A wiadomo,  że oni są twardzi.  Przynajmniej tak myślą o sobie.
Na razie trzeba przetrwać  te kilkadziesiąt godzin tęsknoty a potem zrobić jej radosną niespodziankę i zwrócić jej dotychczasowe życie.

Zanim to jednak nastąpi ,wyjmę resztę bezy sobotniej, zaparzę kawę i spróbuję przemówić do tego małego rozumku. Najlepiej jakimś pocieszaczem. W naszym przypadku będzie to beza. W jej przypadku może jakaś pierzasta zabawka?



Obiecana w sobotę beza wiosenna wróciła z nami do domu w stanie szczątkowym. Ale nawet jej odrobina w taki deszczowy dzień jak dziś podziała jak gaz rozweselający. Kiedy jest ponuro, chłodno a za plecami płacze nieszczęśliwe stworzenie, to taka beza może być niezłym plastrem na smuteczek.



Beza wiosenna z limonką i różowym kremem wiśniowym

4 białka
250 g cukru pudru
1 łyżka soku z limonki
starta skórka z limonki
1 łyżeczka mąki kukurydzianej

Piekarnik rozgrzewamy  do 130 stopni.

Białka ubijamy na sztywno. Dosypujemy po łyżce cukru i cały czas ubijamy. Jeśli w roztartej między palcami odrobinie piany nie wyczuwacie drobinek cukru, to znaczy, że beza jest gotowa.  Dodajemy do piany mąkę i sok i dokładnie wymieszajmy.
Na papierze do pieczenia rysujemy dwa okręgi. Z tej ilości białek upieczemy dwa krążki wielkości deserowych talerzy.  Nakładamy pianę, nieco wyrównujemy powierzchnię i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 130 stopni. Pieczemy 1 godzinę. Wyłączamy piekarnik i lekko uchylamy drzwiczki. Zostawiamy bezę, żeby powoli się suszyła.

Krem

100 ml kremówki
150 g mascarpone
3 łyżki cukru pudru
2 łyżki soku z limonki
wiśnie z likieru*
2 łyżki likieru wiśniowego
czerwony barwnik**

Ubijamy kremówkę i dodajemy do niej cukier. Ubijamy mascarpone, dodajemy sok z limonki oraz likier wiśniowy.  Łączymy kremówkę z mascarpone. Delikatnie mieszamy. Na czubku noża dodajemy odrobinę barwnika i ostatni raz mieszamy aż krem nabierze różowej barwy.
Połowę kremu nakładamy na pierwszy krążek bezy. Rozrzucamy odsączone z likieru wiśnie. Przykrywamy drugim krążkiem bezy i smarujemy resztą różowego kremu. Dekorujemy wiśniami i wyciętymi ze skórki limonki liśćmi.

I podajemy jak najszybciej, bo beza z kremem łatwo traci swoją chrupkość.



Beza wyglądała jak kwitnące drzewko wiśniowe.  Bardzo wiosennie i świeżo. Polecam.

*wiśnie mogą być z kompotu, konfitury lub mrożone (w sezonie świeże)
** używam barwników w żelu: są nieocenione i bardzo, bardzo wydajne

Życzę smacznego i żadnej tęsknoty w pobliżu.

A ja spróbuję utulić moje płaczące maleństwo.

sobota, 14 kwietnia 2012

O bezie, której nie ma i mazurku, który był.



Kolejny raz sprawdziło się powiedzenie, że skleroza nie boli, ale nachodzić się trzeba. W moim przypadku nogi na nic by mi się nie przydały. To, czego zapomniałam jest na tyle daleko, że pozostaje mi po prostu poczekać aż wrócę do domu.
Zabierając na weekend pół domu, pranie, książki, całą lodówkę, sprzęt  do robienia zdjęć, moją komputerową Limonkę, zapomniałam o malutkim drobiazgu. O kabelku pozwalającym ściągnąć zdjęcia .
Nalatałam się jak kot z pęcherzem, goniąc światło. Namarudziłam,  że większość obrusów została w mieście. Spektakularnie przewracałam oczami widząc okruchy  ciasta na stole. To psuło mi koncepcje. I po co?
Kiedy już stwierdziłam,  że wystarczy biegania dookoła domu z aparatem i tacą z ciastem, kiedy rodzina zaprotestowała, czekając z wystygłą kawą  aż ja znajdę odpowiednie ujęcie,  okazało się, że spokojnie mogłam sobie dać spokój i nie wystawiać domowników na cierpienia czekania na bezę.  Można ją było zjeść od razu, bo i tak z jej pokazania światu nic nie będzie. Przynajmniej do poniedziałku. Kabelek okazał się szczegółem może i mikrym ale za to istotnym. Czy ja już kiedyś nie mówiłam , że diabeł tkwi w szczegółach?
Bezę zjedliśmy. Nie wiem czy dobrze się zaprezentowała ale wiem,  że była smaczna. I biało różowa. Bo moją inspiracją było malutkie różowawe drzewko, które zakwitło na naszym osiedlu. Zapewne w swojej drzewnej  naturze jest ono typem lidera, bo dookoła ledwo zielonkawo, a tu taki Speedy Gonzales. Może reszcie krzaków zrobi się głupio i zamiast się wstydzić, po prostu zakwitną.

Zamiast pokazać twórczość radośnie aktualną, musiałam sięgnąć do przeszłości. Na szczęście niezbyt odległej.
Tydzień temu dekorowaliśmy mazurki. Moje młodsze dziecko podeszło do sprawy profesjonalnie.  Okazało się, że nawet kiedy się już wyrosło z wieku przedszkolnego, zabawa plasteliną (w tym przypadku marcepanem) może być przednia.  Marchewkowe pole podobało się wszystkim. Tak na marginesie powiem, że smakowało równie dobrze jak wyglądało.
Dziś więc wspomnienie zajączkowego mazurka, a różowa beza w najbliższej przeszłości. Chyba,  że okaże się, że cenny kabelek zniknął pod ogonem diabła.



mazurek różany z ganaszem z białej i ciemnej czekolady

kruchy spód:
1 szklanka mąki pszennej
1 szklanka mielonych orzechów włoskich
2 żółtka
1 żółtko ugotowanego jaja, przetarte przez sito
2 łyżki kwaśnej śmietany
1 kostka zimnego masła, pokrojonego w kostkę
2 łyżki cukru pudru
szczypta soli

do przełożenia:
konfitura malinowa zmieszana z odrobiną konfitury różanej – około 6 łyżek

Wszystkie składniki  wkładamy do misy i szybko zagniatamy.  Potem chłodzimy w lodówce co najmniej godzinę. Po godzinie rozwałkowujemy ciasto i wykładamy nim formę. Nakłuwamy gęsto widelcem i znów pół godzinę schładzamy.  Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni.  Pieczemy ciasto 20 minut. Wyjmujemy i studzimy.

Robimy ganasz czekoladowy.

z białej czekolady:

1 tabliczka połamanej białej czekolady
100 g śmietany kremówki

Zagotowujemy kremówkę, zdejmujemy z ognia i wsypujemy do niej połamaną czekoladę. Mieszamy do jej rozpuszczenia się.  Lekko studzimy.

z ciemnej czekolady:

1 tabliczka ciemnej (gorzkiej bądź deserowej) czekolady
100 g śmietanki kremówki.

Robimy dokładnie to samo, co w przypadku białej czekolady. 

Czas na poskładanie ciasta. Smarujemy kruche ciasto konfiturą. Jeśli ją nieco podgrzejecie, ułatwicie sobie zadanie. A pędzelek nie będzie kaleczył ciasta. Na warstwę konfitury nakładacie białą czekoladę i wstawiacie na kilka minut do lodówki.  Potem smarujecie ciemną polewą i wyrównujecie powierzchnię. Po kilku godzinach czekolada zastygnie i możecie wpuścić do tego ogródka dekoratorów.  Jeśli potrzebujecie fachowej pomocy przy lepieniu marchewek to napiszcie do Fox. Ona robi to profesjonalnie.



Tak to wyglądało tydzień temu.
A dzisiaj, kto chce niech wierzy mi na słowo, a niedowiarki niech poczekają do poniedziałku.

Pozdrawiam, życzę smacznego i lepszej pamięci od mojej.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Ryba po singapursku na wyprzedaży




Wyprzedaże są jak pokusa. Nie wiem jak reszta świata, ale ja nie jestem na nie uodporniona. Sezonowe wyprzedaże ciuchów jeszcze jestem w stanie wyprzeć z umysłu. Chociaż kto powiedział, że czternasta czapka czy dwudziesta szósta para butów jest zbyteczna. Nie znam kobiety, która miałaby w szafie za dużo torebek, butów, czy szalików.
Ale to nic w porównaniu do wyprzedaży porcelany,  garów, miseczek czy innych skorup. O, tu już muszę trzymać portfel na wodzy. Zawsze się okazuje, że moja silna wola jest słabiutka  jak niemowlę. Na pewno znajdę kilkanaście powodów dla których muszę posiadać ten czy tamten talerz. Wpuście mnie do sklepu z przeceną zastawy stołowej a zobaczycie na co mnie stać. Staram się nie narażać MMŻ na katusze wybierania okazu w kwiatki lub w rzucik. Wybór między np. zielonym a żółtym jest wart salomonowego rozstrzygnięcia.  MMŻ udaje, że nic a nic go w tej kwestii nie dziwi.   Na moją pełną skruchy minę, reaguje jak każdy porządny mąż: daj, pomogę ci dźwigać.
Ale i on daje się omamić hasłu „Wyprzedaż”.
Wczoraj plan na wieczór był prosty. Trzeba podjechać na pocztę. Najbliższa jest w centrum handlowym. Wiecie już co było dalej?
Wyprzedaż książek. Ojejku! Krążyliśmy jak dwa głodne tygrysy. Sterta w rękach rosła. Wziąć tę czy tamtą? A tam. Wezmę obie. Jeśli jakikolwiek zdrowy rozsądek zostaje dopuszczony do głosu w sprawie naczyń czy butów, to przy książkach zostaje zakneblowany i wrzucony do ciemnego lochu. Niech tam siedzi i się nie odzywa. A co najgorsze, nie mamy przy tym żadnych wyrzutów sumienia.
Co prawda MMŻ zapytał po co mi trzecia książka o przycinaniu żywopłotów, ale moje wszystko mówiące spojrzenie na jego wybór ucięło dyskusję.  Ktoś, kto ma całą kolekcję życiorysów Stalina nie będzie się czepiał moich żywopłotów.
W kolejce do kasy wyglądaliśmy jak dziwolągi. Wśród kartonów mleka, bagietek, podpasek i proszków nasz koszyk wyglądał jak paw w kurniku. Tylko i jedynie książki.
Ale było fajnie.
Wśród upolowanych okazów była książeczka GoodFood magazine. Mała, ale za to z dobrymi zdjęciami i ciekawymi przepisami. Wykorzystałam ją natychmiast.




Z niej ryba po singapursku (z małymi modyfikacjami)
(na dwie porcje)

cztery filety soli lub limandy
sok z jednej cytryny i otarta z niej skórka
1 papryczka chili
2 ząbki czosnku
2 szalotki
1 łyżka pokrojonego imbiru
2 łodyżki trawy cytrynowej (bez zdrewniałych części)
Pół szklanki krojonych pomidorów z puszki
3 łyżki sosu sojowego
2 szczypty cukru,
sól
1 łyżka oliwy
liście kolendry

Jak zwykle zaczynamy od przygotowania ryby. Skrapiamy ją sokiem cytrynowym  i posypujemy startą skórką. Bardzo wstrzemięźliwie solimy i odkładamy pod przykryciem na godzinkę.

W tym czasie zrobimy rybną marynatę.
Miałam z nią kłopot, bo wszystkie składniki powinny być zmiażdżone w blenderze lub moździerzu. Mój sprzęt elektryczny wyzionął ducha jakiś czas temu i ciągle nie przyszedł Mikołaj czy Zajączek z nowym. Moździerz może nawet poradziłby sobie, ale mnie się nie chciało skrupulatnie rozgniatać takich ilości składników.  Pozostał mi mikser, więc nie najpiękniej i nie najdokładniej ale jakoś udało się przebrnąć przez ten etap. Potem już było z górki.

Wszystkie składniki marynaty pokrójcie z grubsza, zostawiając dalszą pracę blenderowi.  Na patelni rozgrzejcie oliwę i wyłóżcie pastę . Zamieszajcie  aż zacznie pachnieć. Spróbujcie jak smakuje, bo ten moment jest kluczowy. Ja  w tej chwili leciałam do lodówki po zimne mleko. Chili okazało się zabójcze. I czegoś mi brakowało. Tym czymś były pomidory z puszki. Nie ma ich w podstawowym przepisie ale nie wyobrażam sobie, jak można zjeść to danie bez nich. One łagodzą ostrość i nadają słodkości.  Zanim je dodałam, sos smakował jak rozżarzone węgle.
Teraz już byłam zadowolona. Wyjmijcie rybę z soku cytrynowego i połóżcie do naczynia do zapiekania. Posmarujcie sosem i włóżcie do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni na 20-25 minut. Jeśli macie funkcję „grill” to ostatnie 10 minut zafundujcie ją rybie.



W międzyczasie przygotujcie ryż cytrynowy ze szpinakiem

szklanka ryżu
1 cebula
1 ząbek czosnku
plasterek imbiru
garść szpinaku
sok  z jednej cytryny
1 łyżka oliwy
sól, czarny sezam

Ugotujcie szklankę ryżu jaśminowego. Cebulę, czosnek, imbir pokrójcie drobniutko i przysmażcie na oliwie. Dodajcie ryż. Zamieszajcie i dołóżcie garść małych liści szpinaku. Znów zamieszajcie, żeby omdlały. Dodajcie sok z połówki cytryny i dwie szczypty czarnego sezamu (niekoniecznie). Sprawdźcie, czy nie trzeba nieco posolić.  Ładnie uformujcie na talerzu i uwieńczcie rybą.
To naprawdę dobre połączenie nieco kwaskowatego ryżu i bardzo pachnącej ryby.



Smacznego i udanych łowów na ewentualnych przecenach.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Tęsknota jest dobra ale makaron lepszy



Najpierw nas przybywało, a teraz jest nas coraz mniej. Przyloty, odloty, przyjazdy, wyjazdy.  Od poprzedniego czwartku codziennie ktoś przyjeżdżał.  A od wczoraj najpierw żegnaliśmy się na lotnisku a potem machaliśmy tym, którzy wyjeżdżali. Święta obecnie to dni bardzo intensywne. Nie ma mowy o jakimkolwiek marnowaniu czasu.  Kiedy przychodzi wieczór ostatniego świątecznego dnia, okazuje się, że bardzo szybko zaczynamy znowu tęsknić. Zawsze jest za krótko,  zawsze jest za mało. I zawsze pada to samo pytanie :”a może nie pojadę?” Pytanie czysto retoryczne, bo i my  i Ona wiemy doskonale, że trzeba spakować zawsze za ciężką walizkę. Coraz mniej domu coraz więcej świata. Chociaż rozsądek mówi, że taka jest kolej rzeczy, to, no cóż…. dobrze jest od czasu do czasu sobie popłakać.  I tęsknić do następnego spotkania.
Jacy jesteśmy pokomplikowani. Niby wiemy,  że zmiany są nieuchronne i że nie można życia spędzić w szafie, ale niekiedy do niej tęsknimy.
Zostały resztki mazurków. Baba czeka na swoje drugie wcielenie jako pudding. Wędliny porozdzielane między domowników. Jedynie ci, którzy polecieli za wodę, zabrali ze sobą tylko pełne brzuchy i świąteczne prezenty. Kuchnia indyjska nie zmieściła się w bagażu, bo zawsze trzeba z czegoś zrezygnować. Szczęściara Daria mogła zabrać nie tylko pasztet ale i swoje czerwone cudo.  Ona w godzinę będzie w domu. A mimo to daleko.  Och. czeka się na te wspólne dni, a one potem nabierają takiej prędkości,  jakby chciały dotrzeć  jak najszybciej do kolejnych świat.  A ja chciałabym, żeby święta trwały jak najdłużej. I nie mam na myśli Świąt, tylko czas spędzany z wszystkimi, których kocham.

Dobra. Starczy tego roztkliwiania się nad sobą. W końcu nie ja jedna tęsknię. A to, że dziś jest wtorek znaczy, że do następnego spotkania jest o jeden dzień bliżej.  I tak trzymać. Pozytywnie.
A w myśleniu pozytywnym bardzo pomocny jest makaron. Zresztą, jeśli jest smutno, dobry jest makaron. Kiedy jest radośnie, dobry jest makaron. Czy makaron bywa nietrafiony? Nigdy.
Myśląc o Włochach widzicie ludzi radosnych czy smutnych? No, właśnie. Oto odpowiedź.
Czyli robimy makaron.  Taki, który jest aromatyczny, sycący i bardzo, bardzo poprawiający nastrój.



Makaron z czterema serami
(dwie porcje)

pół szklanki mleka
40 g gorgonzoli
2 łyżki cheddara
2 łyżki szczypiorku
2 szczypty wędzonej papryki (lub pieprzu kajeńskiego)
1 kulka mozzarelli
2 łyżki parmezanu
2 szklanki makaronu penne ,świderki lub tortiglioni
sól, pieprz

Przygotowujemy cztery miseczki na sery. Gorgonzolę i mozzarellę  kroimy w kostkę, cheddar i parmezan ścieramy na tarce.
W rondelku podgrzewamy mleko i dodajemy gorgonzolę i cheddar. Delikatnie rozpuszczamy sery w mleku na małym ogniu. Doprawiamy pieprzem i wędzoną papryką.
Gotujemy wodę z łyżeczką soli w dużym garnku. Makaron wrzucamy do garnka i gotujemy al dente.
Odcedzamy makaron i wlewamy sos serowy. Dodajemy mozzarellę i parmezan. Posypujemy drobno pokrojonym szczypiorkiem i pieprzem. Mieszamy aby sos zgęstniał.
Podajemy na ciepłych talerzach, aby danie nie ostygło.



Taki makaron dobrze jest zjeść w towarzystwie. Jeżeli jednak będziecie tylko we dwoje, czyli danie i wy, to wyobraźcie sobie, że następnym razem znów będzie tłoczno i gwarno.



Smacznego

sobota, 7 kwietnia 2012

Życzenia wielkanocne



Chyba mamy już przedświąteczne zamieszanie za sobą. Po domu pełzają smakowite zapachy. Lodówkę dociskamy nogą, a domownicy pytają "czy to już". Kto bardziej zorganizowany zdążył poświęcić koszyczek z jajkami.
Czyli od wieczora możemy sobie spokojnie poleżeć z nogami do góry. I złożyć życzenia najbliższym, dalszym i reszcie świata.

Pięknych dni, smacznych potraw, dużo słońca i wielu wielu marzeń z okazji Wielkanocy i nie tylko.

piątek, 6 kwietnia 2012

Baba wbrew naturze i zakneblowana szynka




Mam za swoje. Trzeba było się nie lenić, tylko już od poniedziałku brać do roboty. Dzisiaj presja czasu wskoczyła mi na plecy i nie dała mi spokoju.  Organizowanie świąt poza domem to spore wyzwanie logistyczne. Zawsze w końcu się okazuje, że czegoś nie wzięłam a jest mi to absolutnie niezbędne. To brakuje mi kopru włoskiego, to zostawiłam w szufladzie sznurek do skrępowania szynki.
A jeśli do tego dochodzi presja czasu, to nagle okazuje się,  że przygotowania przedświąteczna przypominają mały armagedon. Tak jest i tym razem. Omamiona jak zwykle nie trafioną prognozą pogody, zarządziłam rodzinną ewakuację do domu pod lasem. 

Na szczęście szynka od tygodnia leżała sobie grzecznie i peklowała się w najlepsze.  Dziś nadszedł czas na jej skrępowanie i ugotowanie.  Wszystko poszło zgodnie z planem i ten punkt programu został zrealizowany bez wpadek.

Baba drożdżowa to osobny rozdział. Nigdy wcześniej nie piekłam baby drożdżowej na święta. Po prostu ciast było tak dużo, że baba nigdy się nie załapała.  Tak było do tego roku.
Tym razem miało być mniej mazurków ale za to jedna dorodna baba. Zaopatrzona w przepis zakasałam rękawy. Zaplanowałam sobie ciasto z zaparzoną mąką. Właściwie ta babka miała być babą wigilijno-wielkanocną. 
Dlaczego wigilijną? Już widzę wasze zdziwione miny.
Już wyjaśniam. Do keksa, pieczonego na Boże Narodzenie, namoczyłam w brendy cały słój bakalii. Schowałam słoik do spiżarni i zapomniałam o nim. I nagle objawił mi się nieszczęsny, kiedy szukałam konfitury różanej do mazurka.
Bakalie były boskie w smaku. Aż grzech był nie wykorzystać ich w cieście. A skoro piekę babę, to czemu nie z wigilijnymi dodatkami. Taki słodki rok liturgiczny. W ten sposób połączyłam dwa święta.
Wracając do baby, historia jest pouczająca. Już na początku popełniłam błąd. Kardynalny. Zaparzyłam mąkę wrzącym mlekiem.  Na swoje usprawiedliwienie powiem, że korzystałam skrupulatnie z przepisu. Zdziwiłam się, że taki gniot się zrobił, ale cierpliwie czekałam aż wystygnie. I wtedy zaczęłam przeglądać książkę ze zbiorem przepisów na ciasta drożdżowe. A tam wielkimi literami: „ PAMIĘTAJ, ŻEBY MIESZAĆ ZAPARZANĄ MĄKĘ  INTENSYWNIE, ŻEBY NIE DOPUSCIC DO POWSTANIA GRUDEK” . Żarty jakieś? Czemu nie ma tej uwagi w innych przepisach!
Popatrzyłam na moje smętne grudki w misce i pożegnałam się z marzeniami o babie.  Ale skoro miałam już ubite na puch żółtka i stopione masło. to wpakowałam wszystkie składniki  do zaparzonej mąki jednocześnie. Dodałam przewidziane w przepisie drożdże,  a na koniec byle jak dodałam cały słój mokrych od brendy bakalii. Mikser jakoś dał sobie radę z połączeniem wszystkiego w jedną całość. Grudy zmieniły się w grudki ale do idealnej gładkości były całe lata świetlne.  I zostawiłam ten twór drożdżowy w misce.  Miałam już inne plany .
Kiedy po godzinie zajrzałam do miski, nie wierzyłam własnym oczom. Ciasto urosło! I to jak! Jak to się stało? I czemu się udało? Ciasto drożdżowe zrobione lewą ręką od niechcenia.
Czym prędzej przełożyłam mój cud do formy i po godzinie baba puchata i wyrośnięte powędrowała do piekarnika.

Widać, że idą święta, bo cuda się zdarzają.

Wniosek na przyszłość. Jeśli pieczesz coś po raz pierwszy sprawdź kilka źródeł, żeby uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek.
Rumiana baba została wywieziona z kolekcją mazurków na wieś. Dziś została polukrowana i odstawiona na półkę z nazwą „odhaczone”.

szynka wielkanocna - etap drugi, ostatni



składniki:
szynka peklowana od tygodnia (około kilogramowa)
2 liście laurowe
1 łyżeczka soli
3 ząbki czosnku
1,5 litra wody
nici do żywności lub siatka spożywcza



Zapeklowaną szynkę wyjmujemy z solanki i opłukujemy pod bieżącą wodą. Osuszamy i obwiązujemy sznurkiem, nicią bądź wkładamy do siatki. Nie jestem ekspertem w zakładaniu więzów. Uważam, że do tego najlepiej nadaje się taśma klejąca.
Niestety zupełnie nie przydaje się w przypadku kneblowania wyrobów spożywczych. Tutaj musi wystarczyć np. bawełniana nić. Zróbcie to jak potraficie. Powinno być ciasno. Uroda waszych wysiłków ma znaczenie drugorzędne.
Kiedy już uda wam się zapanować nad więzami i szynka jest opakowana, wkładacie ją do garnka z zimną wodą i przyprawami.  Powoli zagotowujecie wodę i na malutkim ogniu gotujecie taką kilogramową szynkę godzinę. Jeśli wygotuje się część wody, uzupełnijcie ją wrzątkiem.  Po godzinie zdejmijcie garnek z ognia ale nie wyjmujcie szynki. Niech całkowicie wystygnie w wodzie.
Potem już tylko pozostaje ją uwolnić z więzów i schować dobrze, żeby dotrwała do śniadania wielkanocnego. Ja swojej broniłam dziś własną piersią.
Wywar z gotowania szynki jest świetną podstawą do wielkanocnego żurku.



Szynka gotowa, mazurki upieczone i udekorowane, baba polukrowana. Na dziś wystarczy atrakcji. Jutro też mam zamiar cos upichcić.





Mam wrażenie, że odzyskałam panowanie nad swoimi planami. Uf.
Powodzenia i smacznego

P.S 
Dziękuję MidnightCookie za apetyczne przedstawienie szynki.