środa, 27 lutego 2013

Dynia faszerowana czyli inne mielone




Wczoraj bawiłam się w zawijanie, dziś będzie nadziewanie. Będę robić dziurki, grzebać w pomarańczowym środku, używać kapelusika i malować na zielono. Czyli będę obrabiać dynię.
Ktoś może powiedzieć, że niewarta skórka wyprawki. Dynia jest z rodzaju tych maciupeńkich i jedzenia z niej tyle co nic. Ale za to jakie nic. Przykryte kapelusikiem, polane zielonym sosem, z bazyliowym wnętrzem wygląda bardzo kusząco.
Kolej więc na drugie zastosowanie poczciwego mielonego.  Wczoraj były sajgonki a dziś zapraszam na faszerowaną dynię.


 Baza do wszystkiego:

20 dkg mięsa mielonego indyczego
1 torebka ryżu, ugotowanego i wystudzonego
1 jajko
1 nieduża cebula, posiekana drobno
2 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
1 łyżeczka sosu sojowego
pół papryki czerwonej, pokrojonej w drobną kostkę
2 łyżki posiekanej natki pietruszki

Mieszamy wszystkie składniki i dzielimy mniej więcej na trzy części. Pierwsza, jak wiecie, posłużyła do sajgonek.
Druga część farszu napełni jedną niedużą dynię.


 Faszerowana dynia:

Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy mają taki sentyment do dyni, że zachomikowali sobie kilka sztuk. Ale przecież kolejny sezon dyniowy w tym roku i przepis będzie jak znalazł.

1 dynia typu Pumpkin Red lub Sweet Dumpling
1 porcja naszej mieszanki farszowej
kilka liści bazylii
2 łyżki bazyliowego pesto
1 łyżka oliwy
szklanka bulionu warzywnego
świeżo zmielony pieprz

Do farszu dodajemy porwaną na kawałki bazylię i pieprz. Dyni ścinamy czubek i usuwamy ze środka pestki. Faszerujemy dynię i przykrywamy obciętym czubkiem (pełni funkcję kapelusika). Rozgrzewamy rondel z łyżką oliwy i wkładamy do niego dynię. Po minucie dolewamy pół szklanki bulionu i przykręcamy ogień. Przykrywamy rondel. Dusimy dynię około 50 minut, dolewając resztę bulionu w razie potrzeby. Kiedy jest już miękka, wyjmujemy ją na talerz. Bulion odparowujemy do kilku łyżek, następnie dodajemy do niego pesto i łyżkę oliwy. Posłużą nam za zielony sos.  Posypujemy np. uprażonymi dyniowymi pestkami lub parmezanem.


Drugie wcielenie mielonego wyszło całkiem zgrabne. I zaskakująco smaczne.
To moje pożegnanie z dynią. Został mi jeszcze jeden butternut i chyba nie starczy mi odwagi, żeby się z nim pożegnać.

Dużo powodów do uśmiechu dzisiaj życzę i smacznego

wtorek, 26 lutego 2013

Sajgonki na parze czyli jedno z wcieleń mielonego




Co można zrobić z 20 dkg mielonego?
Zdziwilibyście się jak dużo jest możliwości. Dwadzieścia deko indyczego mielonego zajmuje niewiele miejsca i kiedy wylądowało na moim stole, nie wyglądało zbyt imponująco. Miał być obiad dla dwóch osób. Zaplanowałam faszerowaną paprykę.
Jako, że mięso ostatnio występuje u nas w ilościach śladowych, to 20 dkg nie wydawało mi się wielkością przesadzoną.  Do tego ugotowałam ryż i byłam gotowa do faszerowania. 
Ale papryczka była jedna. A ilość mieszanki ryżowo mięsnej urosła do rozmiarów zdecydowanie przekraczającej pojemność jednej papryki.
I tu okazało się jak wielki potencjał tkwi w mielonym. Co by tu jeszcze nafaszerować? Może dynię?
Z zeszłorocznych zbiorów zostały mi trzy sztuki, wyglądające coraz smętniej. Trudno mi było się z nimi rozstawać, bo mam świadomość, że to ostatnie.  Jednak pokusa była zbyt mocna. Jedna z nich została wykorzystana.
Reszta farszu została skojarzona z papierem ryżowym.


I tak, mając dość mizerną ilość mięsa zrobiłam przystawkę, czyli sajgonki na parze i danie główne w dwóch postaciach. Bazą był ryż z mielonym. Różnica tkwiła w dodatkach.
Może po kolei.

Baza do wszystkiego:

20 dkg mięsa mielonego indyczego
1 torebka ryżu, ugotowanego i wystudzonego
1 jajko
1 nieduża cebula, posiekana drobno
2 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
1 łyżeczka sosu sojowego
pół papryki czerwonej, pokrojonej w drobną kostkę
2 łyżki posiekanej natki pietruszki

Mieszamy wszystkie składniki i dzielimy mniej więcej na trzy części.

Tu kończy się wspólnota przepisów. Od tej chwili każda potrawa żyje własnym życiem. Spotkają się dopiero na stole.
Jako pierwsze wystąpią sajgonki.




Sajgonki na parze:

jedna część farszu
dwa plastry imbiru drobno pokrojone
1 łyżka sosu rybnego
kilka grzybków mun, namoczonych wcześniej i pokrojonych drobno
2 łyżki posiekanej kolendry
kilka (mnie wyszło 10) listków papieru ryżowego (tych mniejszych, 16 cm)

do maczania:

3 łyżki sosu sojowego jasnego
1 ząbek czosnku
2 łyżki wody
sok z połowy cytryny
pół łyżeczki posiekanej papryczki chili

Potrzebujemy również naczynia do gotowania na parze. Fantastyczny jest bambusowy garnek z przykrywką, ale może być po prostu sitko postawione na garnku z woda i miska do przykrycia.
Do zrobienia pary potrzebujemy oczywiście wody, ale dobrze, jeśli do tej wody coś dodamy. Aromat przenika wtedy do potrawy na sitku. Możemy dodać nieco imbiru, użyć rosołu, warzyw lub trawy cytrynowej czy liści kaffiru.
Bierzemy się do faszerowania papieru.
Do szerokiej miski lejemy gorącą wodę i wkładamy do niej na 20 sekund płatek ryżowy. Wyjmujemy go na ściereczkę a do miski wkładamy kolejny.
Nakładamy łyżeczkę farszu po jednej stronie placuszka ryżowego i zwijamy najpierw wzdłuż farszu a potem po bokach. Zwijamy jak paczuszkę. Z kolejną porcją postępujemy tak samo.
Kiedy otulimy w ten sposób resztę farszu, wkładamy sajgonki do naczynia na gotującej się wodzie. Pamiętajmy tylko by sajgonki się nie dotykały, bo mają skłonności do sklejania na amen. Naczynie przykrywamy i pozwalamy działać prawom fizyki.
Po 10  minutach sajgonki są gotowe. Posypujemy je kiełkami i podajemy z sosem sojowym.




Tym oto sposobem całkiem zgrabna przystawka nam wyszła.

Jutro pokaże wam dynię. A na razie zostawiam was, bo czas wziąć się do roboty.
Smacznego wtorku 

niedziela, 24 lutego 2013

Trudna sztuka wyboru i szarlotka z kremem waniliowym




Mam godzinę. A do zrobienia: upieczenie ciasta, odpisanie na dwa maile, odrobienie zadania domowego, wyprasowanie sterty rzeczy z tygodnia. Krótko mówiąc niemożliwe. Ale niemożliwe to moje drugie imię. Najważniejsze to zrobić plan.
Prasowanie? Jeśli czekało tydzień, może poczekać jeszcze jeden czy dwa dni.
Zadanie domowe? Hm… Jeszcze cały dzień przede mną. Na pewno w którymś momencie zrobię.
Maile? Ten punkt związany jest z ciastem. Musze wybrać takie, które pozwoli mi na mailową przerwę.
Kruche? Te lubię najbardziej. I ma potrzebną mi godzinę.



Szybciutka szarlotka z kremem waniliowym

Na ciasto:
forma o średnicy 17 cm
100 g masła
pół szklanki mąki
pół szklanki mielonych migdałów
1 żółtko
2 łyżki drobnego cukru
1 łyżka kwaśnej śmietany
Szczypta soli

Na jabłkowe nadzienie:
5 jabłek (idealne są renety)
5 łyżek cukru
1 łyżeczka soku z cytryny
skórka otarta z jednej cytryny

Na krem:
szklanka mleka
pół szklanki kremówki.
3 żółtka
1 łyżka mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka mąki pszennej
1 łyżeczka esencji waniliowej
3 łyżki cukru

Siekamy masło z pozostałymi składnikami. Nie lenimy się, bo masło musi pozostać zimne. Najlepiej powierzyć to zadanie mikserowi. On na pewno nie ma ciepłych rąk. Po minucie ciasto wyjmujemy z miksera, rozpłaszczamy  ręką (takie łatwiej potem rozwałkować) i wkładamy na godzinę do lodówki.
Część tej godziny wykorzystujemy na zrobienie nadzienia jabłkowego. Obieramy jabłka, kroimy na plastry i wrzucamy do garnka z nieprzywierającym dnem. Sypiemy cukier i cytrynowe dodatki. Na niezbyt dużym ogniu smażymy jabłka. Renety nie mają za dużo wody, więc po kwadransie powinny być już gotowe. Lubię, kiedy jabłka nie są jeszcze musem jabłkowym, więc pilnuję ich skrupulatnie.

Studzimy jabłka i bierzemy się za zrobienie kremu. 
Odlewamy ćwierć szklanki mleka. Miksujemy je z żółtkami i obiema mąkami. Robimy to starannie, żeby nie było grudek.
Resztę mleka z kremówką i cukrem zagotowujemy. Wlewamy mieszankę mleczno - jajeczną i energicznie  mieszamy. Co tu dużo mówić, robimy budyń po prostu. Niech nie będzie zbyt gęsty, bo trzeba go będzie rozprowadzić na jabłkach. Lekko go studzimy.



Zostało nam do wykorzystania około 35 minut, zanim wyjmiemy ciasto z lodówki. Ja grzecznie usiadłam do napisania maili. Nawet zerknęłam do książki z zadaniem. Kiedy przyjdzie czas na kawę, szarlotka będzie dokładnie na czas.
Kiedy już ciasto odstało swoje w chłodzie, włączamy piekarnik na 180 stopni.
Ciasto dzielimy na dwie części. Jedną rozwałkowujmy i wykładamy nią dno formy. Nakłuwamy widelcem i pieczemy 20-25 minut.
Potem je studzimy i wykładamy na nie podpieczone jabłka. Robimy to dokładnie, bo za chwilę wylejemy krem waniliowy. Każda dziurka, to dla niego droga ucieczki.
Na jabłka wylewamy krem waniliowy.
Rozwałkowujemy drugą część ciasta i przykrywamy krem. Robimy nożem kilka dziurek i wstawiamy do piekarnika na 35-40 minut.
Wyjmujemy, studzimy kwadrans i kroimy jeszcze ciepłe. Jeśli zostanie, to zimne, też jest pyszne.




Życzę wam smacznego i oby pośpiech was dziś nie dotyczył.

piątek, 22 lutego 2013

Magiczny sweter i srebrne śledzie






Piątek. Zimno. Patrzeć już nie mogę na swój różowy sweter. Cóż, kiedy życie bez niego byłoby zdecydowanie gorsze. A na pewno chłodniejsze. Są rzeczy, bez których nie wyobrażamy sobie życia. I wcale nie muszą to być diamenty, kawior czy co tygodniowa wizyta w kasynie.
Co najdziwniejsze, te niezbędne drobiazgi nie muszą grzeszyć urodą. Mój sweter jest tak brzydki, że nigdy w życiu nie pokazałbym go światu. Ale w momentach, kiedy wisi sobie smętnie w łazience, ja czekam z niecierpliwością na moment, kiedy się w nim zanurzę.
Tak, człowiek to dziwna istota. O gustach się nie dyskutuje. Ale ciekawie byłoby zajrzeć czasami do cudzych głów i znaleźć odpowiedź na pytanie „dlaczego”.
Niepozorność, przeciętność, nijakość.  Pewnie rzadko używacie tych słów. Ja też wolę słowa o zdecydowanie pozytywniejszym zabarwieniu.
Dziś omotałam się czarnym ponchem i myśli mam adekwatne w kolorze.
Czy gotowanie pomoże? A może mój sweter ma magiczne właściwości? Może ktoś wplótł w niego dobrą energię?
Mój sweter jest różowy. Łosoś jest różowy.
Nie mam łososia, a sweter czasowo bierze kąpiel.
Będąc w nastroju szaro czarnym kupiłam śledzie. Bez specjalnego planu. Wyglądały tak pięknie w swojej srebrno niebieskiej grupie. Kupiłam tylko pół kilograma  z nadzieją na przypływ optymizmu.
Tak to się skończyło:



Śledzie najprostsze:

pół kilograma świeżych  śledzi
sól do posypania śledzi
pół szklanki pszennej mąki
1/3 szklanki mąki z ciecierzycy
pół łyżeczki zmielonego kuminu
pół łyżeczki zmielonej kolendry
ćwierć łyżeczki chili
ćwierć łyżeczki kurkumy
ćwierć łyżeczki pieprzu
pół łyżeczki soli
olej do smażenia
limonka lub cytryna

Śledzie myjemy, osuszamy. Dzielimy na dwie części wzdłuż kręgosłupa i wyjmujemy go. To łatwa robota. Po przecięciu śledzia, wystarczy złapać za kręgosłup w okolicy ogona i pociągnąć.
Solimy ryby i odstawiamy na chwilkę. W sporej misce mieszamy obie mąki z przyprawami. Obtaczamy ryby w mące. Otrzepujemy nadmiar panierki. Rozgrzewamy raczej głęboki rondel z olejem do smażenia. Ryby powinny być w nim zanurzone. Kiedy olej jest gorący, wrzucamy kilka śledzi i smażymy po dwie minuty z każdej strony. Wyjmujmy usmażone ryby na papierowy ręcznik. Po chwili przekładamy rybki na talerz i podajemy z limonką lub cytryną i grubo zmielonym pieprzem.




Teraz idę odwiedzić mój sweter w łazience. Może już wysechł?

Kolorowego piątku wam życzę i bardzo smacznego.

wtorek, 19 lutego 2013

Marchewka z groszkiem czyli pochwała prostoty




Co prawda ktoś kiedyś powiedział, że kobieta nie powinna być zdziwiona, co najwyżej zdumiona, ale co mi tam.
Jestem zdziwiona, kiedy ktoś na swojej topowej liście kulinarnej umieszcza w pierwszej trójce takie oczywistości jak placki czy kapuśniak.
Jak to się mówi: najciemniej pod latarnią.
Pamiętacie jak w jednym z pierwszych odcinków Gotowych na wszystko, Brie podała na obiad ossobuco. Podała z dumą kulinarnego artysty. I co? Otóż rodzina zamiast spodziewanych słów uwielbienia, zatęskniła za hamburgerem. Żadnych ochów i achów. Oni nie chcieli cucina Italiana. Oni chcieli fast food!
Szukam i próbuję odtwarzać smaki z najróżniejszych zakątków świata, aż tu nagle przy kolejnej potrawie typu wołowina generała Jang, MMŻ mruczy z rozmarzeniem; „a zrobiłabyś kiedyś marchewkę z groszkiem?”
Ludzie, ja się tu wspinam na kulinarny Olimp, a ten chce marchewki z groszkiem! Zgroza!

Mam pewne opory przed podawaniem instrukcji, bo wydaje mi się, ze poczujecie się urażeni. Ale może trafi się ktoś, kto jeszcze nigdy nie robił tego dania. W połączeniu z ziemniakami puree i jajkiem sadzonym daje piękny przykład spokojnej i bezpiecznej klasyki. Trochę jak powrót do domu.
Może więc nie osądzicie mnie od czci i wiary. Voila!



Marchewka z groszkiem:

opakowanie mrożonej marchewki z groszkiem
2 łyżki mąki pszennej
pół łyżeczki pieprzu
pół warzywnej kostki rosołowej
woda

Marchewkę z groszkiem wsypujemy bez rozmrażania do garnka. Zalewamy wodą  tak, by warzywa były tylko przykryte. Dodajemy pół kostki rosołowej , przykrywamy i zagotowujemy. Gotujemy 5-7 minut. Szybciej zmięknie marchewka. Odlewamy połowę wody i na chwilę zdejmujemy garnek z ognia.
Do kubeczka wlewamy 1/3 szklanki zimnej wody. Wsypujemy mąkę i mieszamy. Ponownie stawiamy garnek z marchewką na ogniu i dolewamy zimną wodę z mąką. Najpierw połowę, bo nie wiem jaką gęstość marchewki z groszkiem lubicie. Jeśli raczej rzadką, to zagotujcie zawartość garnka i już. Jeśli lubicie to danie gęściejsze, to dolewajcie wody z mąką aż nie osiągniecie pożądanej gęstości. Jeszcze zagotowujemy całość i zdejmujemy z pieca. Na koniec sypiemy pieprz i mieszamy.



Danie na talerzu nie wygląda imponująco, ale można je nieco zdyscyplinować. Na przykład nałożyć je warstwami do wykrawaczy do ciastek: warstwa ziemniaków, marchewka z groszkiem i jajko sadzone. Wtedy prezentuje się nawet nieźle.



A jaki MMŻ był zadowolony. 

sobota, 16 lutego 2013

Kalmary po baskijsku jako sposób na chandrę



Jaka ponurość dzisiaj za oknem. Jemy śniadanie i ktoś pyta: nie wydaje wam się, że jest coraz ciemniej? A to dopiero poranek.
Czy gdzieś dzisiaj w naszym uroczym kraju zaświeciło słońce? Może ktoś podzieli się swoim szczęściem i chociaż opisze to rzadkie zjawisko.
W moim wazonie doszliśmy do ostatniego etapu rozwoju. Gałązka, którą przytargałam do domu  1 lutego, po kilkudniowej hibernacji, nieśmiało pozwoliła pęknąć pączkom. A w środku czekało delikatne zielone coś. Biorąc pod uwagę przygnębiającą aurę, brak światła, zmęczenie zimą, pojawienie się nawet takich maleństw nastraja optymistycznie. Teraz już wiem, jak zaprezentuje się tajemnicze drzewko, które mnie tak zaciekawiło. Na razie podzielę się z wami zdjęciem maleństwa, a wiosną pokażę drzewko w całej okazałości.




Jeśli tak jak ja narzekacie na niedobór słońca i kolorów, kupcie w kwiaciarni czy supermarkecie doniczkę z pączkującym krokusem czy hiacyntem. Nawet sobie  nie zdajecie sprawy jak budująco działa obcowanie z czymś co rośnie a nie jest ciastem drożdżowym (choć to też piękny widok). A nagrodą za cierpliwość jest odkrycie pewnego ranka, że to coś wam zakwitło.
Jeżeli do tego zaplanujecie sobie potrawę w energetycznym kolorze i smaku, to może jakoś uda się dotrwać do wiosny, nie korzystając z pomocy fachowca. Pomogą wam w tym kalmary po baskijsku.



Kalmary po baskijsku

500 g kalmarów
3 łyżki oliwy
1 cebula
3 ząbki czosnku
szklanka pomidorów (z puszki)
pół szklanki czerwonego wina
szklanka wody
świeży tymianek
sól wędzona
pieprz
1 łyżka zimnego masła

Rozmrożone kalmary dobrze osączamy i osuszamy papierowym ręcznikiem (to nieco ograniczy ich pryskające na wszystkie strony skłonności). Rozgrzewamy oliwę w rondlu i smażymy kalmary. Kiedy nieco zbrązowieją (po około 5 minutach) dodajemy do nich pokrojoną w kostkę cebulę i czosnek. Gdy zmiękną, wlewamy pomidory, wino i wodę. Dodajemy tymianek. Przykrywamy garnek i na malutkim ogniu gotujemy kalmary około 1,5 godziny. Mieszamy od czasu do czasu i sprawdzamy ich miękkość. W efekcie końcowym powinny być miękkie jak masełko, a sos powinien się znacznie zredukować.
Pod koniec gotowania dodajemy łyżeczkę soli. Jeśli macie sól wędzoną, to danie zyska na smaku. Jeśli nie, zwykła sól morska też się sprawdzi. Jeszcze odrobina pieprzu i jako ostatni akcent, po wyłączeniu ognia, dodajemy łyżkę zimnego masła. Mieszamy do jego rozpuszczenia. Wyjmujemy tymianek i możemy podawać kalmary na stół.


Wydawało mi się, że kalmary w tak nieskomplikowanym towarzystwie nie mogą niczym zaskoczyć. Nie wiem, czy to sól wędzona czy dodanie masła na koniec sprawiły, że danie jest wyśmienite. Koniecznie spróbujcie.



Pogodnej soboty i dużo optymizmu. No i smacznego.

czwartek, 14 lutego 2013

Drżące walentynkowe serca




Co zrobić z odkrytym nieoczekiwanie musem truskawkowym? Mroczna moja strona szybko podpowiedziała, że truskawkowa margarita będzie akurat. O, tak. Kusząca perspektywa. Lecz jest dopiero dziesiąta. Bar jeszcze zamknięty. Pora nastraja raczej na koktajl mleczny niż wysokoprocentowe atrakcje. 
Ale zaraz, zaraz. Czy to nie serduszkowa dyktatura stoi u drzwi?
Może poddać się fali i zaszaleć. Zamiast wciskać MMŻ do portfela kolejną laurkę, można by go  wypuścić  do pracy bez dyżurnego serduszka. Niech się zdziwi. Niech poczuje to lekkie ukłucie w okolicy żołądka. Czyżby zapomniała? Jak to możliwe?
Zamiast serduszka wciśniętego w laptopa, dostanie serduszko na tacy. A na dodatek w niewinnej bieli.
Ale nie byłabym sobą, gdybym nie poszła nieco pod prąd. Tło będzie mroczne. Przynajmniej to na zdjęciach.



Drżące walentynkowe serca:

Truskawkowe serduszka:
szklanka musu truskawkowego (jeśli nie macie, sama galaretka wystarczy)
szklanka wody
1 galaretka truskawkowa

Zagotowujemy mus z wodą i rozpuszczamy galaretkę. Wlewamy do foremek w kształcie serduszek lub do prostokątnej formy. Kiedy galaretka zastygnie wytniemy z niej serduszka (np. foremką do pierniczków).

Masa serowa:
400 g serka śmietankowego (np. Piątnica
pół szklanki mleka zgęszczonego słodzonego
200 ml kremówki
3 łyżki żelatyny
ćwierć szklanki mleka

Żelatynę zalewamy zimnym mlekiem. Kiedy spęcznieje, stawiamy ją na garnku z gotującą wodą, żeby się rozpuściła.
Miksujemy serek ze zgęszczonym mlekiem. Ubijamy śmietanę. Rozpuszczoną żelatynę wlewamy jeszcze ciepłą do masy serowej. Miksujemy. Na koniec dodajemy ubita śmietanę. Łączymy wszystko razem i przekładamy do foremek. W środek wciskamy truskawkowe serduszka. Odstawiamy do lodówki, żeby serniczki stężały.





Podniecających Walentynek i smacznego

wtorek, 12 lutego 2013

Ostry makaron z tuńczykiem czyli książki są super




Zapewne niektórym z was nieobcy jest niepokój, że jeszcze tylko 60 stron i nie będzie co czytać.
Na naszych szafkach nocnych stoją stosy książek. Po lewej panują trudne warunki wojenne przeplatane ironią Clarksona i okraszone mądrymi wywodami giełdowych guru. Po prawej losy śmieszne, dramatyczne i łzawe mieszają się z recepturami na truciznę doskonałą i mrokami skandynawskiej prowincji.
Sytuacja, że za chwilę nie będzie co czytać jest porównywalna w swojej grozie do informacji, że za trzy godziny skończy się na Ziemi tlen.
Jak tu żyć bez tlenu?
Jak żyć bez książek?
Biorąc pod uwagę, że 100 % naszych dobrych książkowych znajomych śpi snem zimowym na pewnym poddaszu, to łatwo zrozumieć, że uratować nas może tylko świeża książkowa krew.

Wyruszyliśmy na zakupy. Efekt to spory zapas kupiony za śmieszne pieniądze. Od Hellera za 3,99 do albumu Rolling Stone’sów za 29,99.
Pisałam kiedyś o wyprzedażach. Niech niebiosa błogosławią dobrym ludziom, którzy przeceniają sezonowo książki.
Z nieukrywaną satysfakcją zmierzyliśmy z MMŻ wzrokiem nasze dzisiejsze łupy.
Śmierć z książkowego głodu została odroczona. Uf.



Wśród stosu widocznego na zdjęciu jest malutka książeczka (cena to 6,99) BBC Pikantne dania. To z niej jest dzisiejsza propozycja.



Ostry makaron z tuńczykiem:

3 szklanki makaronu (w moim przypadku tagliatelle z chili)
garnek wody
1 łyżka soli
2 łyżki oliwy
1 cebula, pokrojona w kostkę
2 ząbki czosnku, pokrojone drobno
2 łyżki kaparów
1 malutka papryczka chili, drobno pokrojona
skórka otarta z jednej wyszorowanej cytryny
1 puszka tuńczyka w oleju
3 łyżki natki pietruszki, pokrojonej z grubsza
pieprz i sól

Stawiamy garnek na piecu i zagotowujemy wodę. Sypiemy sól. Wrzucamy makaron. Nie przykrywamy garnka, ale co jakiś czas mieszamy. Gotujemy makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu lub tak, jak lubimy.
W czasie kiedy makaron się gotuje, robimy sos. Na zimną oliwę sypiemy cebulę, czosnek i chili. Po pięciu minutach rozgrzewamy oliwę i szklimy cebulę i jej koleżanki. Dodajemy kapary i skórkę z cytryny. Na końcu wkładamy tuńczyka razem z oliwą. Odcedzamy makaron (nieco wody zostawiamy). Dokładamy makaron do sosu i mieszamy. Jeśli macie wrażenie, ze sosu jest mało, dolejcie nieco wody z gotowania makaronu.  Posypcie świeżo zmielonym pieprzem, solą do smaku i natką pietruszki.

Jeśli nie jesteście fanami ostrych doznań, użyjcie zamiast makaronu z chili, zwykłego makaronu. I nie dodawajcie chili. Założę się, że w tej, łagodnej wersji, też będzie pyszny.
I zrobienie tego dania trwa tyle, ile gotuje się makaron. Czyli w tygodniu pełnym pracy, danie idealne.



Smacznego

sobota, 9 lutego 2013

Ciasto żurawinowe z bezą czyli pochwała baroku




Baroku mi się zachciało. Po ponad miesiącu sałatek, korzonków, oglądaniu ciastek przez szybę, moja silna wola pękła jak bańka mydlana. Choć myślę, że jakaś nagroda za wytrwałość (dotychczasową) nam się należy.
Ciasto planowałam sobie w skrytości. Raz oczami wyobraźni widziałam tort nieprzyzwoicie czekoladowy. To znów jakieś tiramisu kawą pachnące. Resztki rozsądku podpowiadały, że może poprzestać na owocowym.
Koniec końców zdecydowałam się na ciasto serowe z frużeliną wiśniową i kruszonką. 
Pierwsze co uległo zmianie, to frużelina wiśniowa. Poświąteczne porządki ujawniły woreczek zamrożonej żurawiny. Od razu postanowiłam ją wykorzystać. Jest kwaśna, więc małe rozgrzeszenie moich skłonności do słodkości było jak znalazł. 
Kolejne znalezisko lodówkowe okazało się słoikiem białek. Żurawina i białka dobrze się komponują. To wytrawne, to słodkie. 
Brakowało jeszcze podstawy. Ciasto serowe średnio mi tu pasowało. Tym bardziej, że z bezą jest trochę roboty. Ciasto powinno być absolutnie niekłopotliwe. Czyli kruche.
Co wymyśliłam, to zrobiłam. Żeby było całkiem rozpustnie, przestrzeń po żurawinie a przed bezą wypełniłam bitą śmietaną. Ale tu już byłam rozważna. Nie użyłam cukru.
Ciasto wyszło imponujące. I wbrew oczekiwaniom wcale nie słodkie. Żurawina i bita śmietana doskonale ujarzmiły bezę. Kroiło się nieco karkołomnie, ale kto by tam zwracał uwagę na takie szczegóły.
Teraz planuję następną słodką rozpustę.


ciasto żurawinowe z bezą:

kruchy spód:
100g zimnego masła
1 żółtko
szklanka mąki
2 łyżki drobnego cukru
1 łyżka zimnej kwaśniej śmietany
szczypta soli
Szybciutko zagniatamy wszystkie składniki, rozpłaszczamy ręką, wkładamy do foliowego woreczka i chowamy do lodówki na godzinę. Po godzinie rozwałkowujemy ciasto, wykładamy nim foremkę do tart i nakłuwamy ciasto widelcem. Piec nagrzewamy do 180 stopni i pieczemy kruchy spód  25-30 minut, lub do momentu aż ciasto będzie złotego koloru.

warstwa żurawinowa:
250g żurawiny (np. mrożonej)
pół szklanki czerwonego wina
1 łyżeczka cynamonu
8 łyżek cukru
200 ml wody
1 budyń waniliowy
Żurawinę wrzucamy do rondla i podgrzewamy (bez rozmrażania) na małym ogniu. Kiedy puści sok, wsypujemy cukier. Mieszamy do rozpuszczenia się cukru. Lekko rozgniatamy owoce. Dodajemy wino i cynamon. Gotujemy na małym ogniu przez 10 minut. Następnie do 200 ml wody lub soku żurawinowego wsypujemy budyń i mieszamy. Tą mieszankę wlewamy do żurawiny. Mieszamy i zagotowujmy tak jak budyń. Zdejmujemy z ognia i studzimy.

warstwa śmietanowa:
(tę część robimy na końcu, kiedy wszystkie pozostałe są już gotowe)
200ml śmietany kremówki
1 opakowanie fixa do śmietany
Ubijamy śmietanę z fixem. Wkładamy do lodówki przykrytą.

beza:
140 g białek (czyli po ludzku mówiąc 4 białka)
230 g drobnego cukru
1 łyżka mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka octu
szczypta soli

Białka wyjmujemy z lodówki. Te w temperaturze pokojowej łatwiej się ubiją. Kiedy są już sztywne, dosypujemy po łyżce cukier. Trochę to trwa ale w tym wypadku cierpliwość popłaca. Kiedy już cały cukier wylądował w białkach, powinniśmy mieć przed sobą sztywny biały ocean. Teraz do miksowanych białek wsypujemy mąkę i wlewamy ocet. Krótko miksujemy i wykładamy bezową masę na blaszkę, wyłożoną papierem do pieczenia.
Odrysujcie sobie formę z kruchego ciasta. Obie części będą idealnie do siebie pasować, gdy przyjdzie czas składania.
Piekarnik nagrzewamy do 150 stopni i suszymy bezę 1,5 godziny. Zostawcie ją w spokoju a po wyłączeniu piekarnika uchylcie drzwi i pozwólcie jej wystygnąć. Najlepiej na noc.

Kiedy już wszystkie części mamy gotowe, możemy je zgrabnie poukładać czyli:
kruche ciasto + masa żurawinowa + ubita śmietana + beza




W swojej arogancji postanowiłam wypełnić kratki na bezie (aż się o to prosiły) ajerkoniakiem. Nie był to najlepszy pomysł. Nie polecam go wam.
Ale cała reszta wyszła bezbłędnie. Ani odrobiny mdłej słodkości. Żurawina świetnie zrównoważyła słodycz bezy. Ciasto na pewno do powtórzenia przeze mnie. Polecam


I życzę pięknej soboty i jeszcze piękniejszej niedzieli

piątek, 8 lutego 2013

Sałatka w stylu lat 70 tych i co ma z nią wspólnego Hu leta lof




Jedziemy sobie przez naszą wieś ukochaną. Radyjko gra, my rozgadani, widoczki, jak okiem sięgnąć, kojące.
I nagle, MMŻ  nostalgicznie: O, hu leta lof!!!”.
Dzieci nasze zastrzygły uszami: ojciec przemówił językami, albo zepsuł mu się translator.
Tu nastąpiła dalsza część przytaczanej historii:” myśleliśmy, że taki ma tytuł ta piosenka”. Spieszę wyjaśnić, że w radio brzmiała poczciwa  Whole Lotta Love Led Zeppelin.
Dzieci wierzgnęły z radości nogami i ocknęły się dopiero po kilku minutach z szalonego śmiechu.
No, cóż, tak wtedy szkoła uczyła angielskiego.
Dzisiaj, choć lata świetlne upłynęły od tamtych czasów, to i tak uparcie, i z sentymentem wracamy do przekręconej nazwy tego utworu. Zresztą, historia musiała być sugestywna, skoro inaczej w naszej rodzinie na Whole Lotta Love się nie mówi. Bez względu na różnice pokoleń.

Skąd taka opowieść? Otóż stąd, że sałatka, o której chcę opowiedzieć ma w sobie klimat lat 70 tych. Wędzona makrela, buraki były dostępne bez ograniczeń. Żadne rarytasy, po prostu siermiężna rzeczywistość. I do głowy by mi nie wpadło, że po latach taki mariaż może dać efekt niebywały. To tak jak po latach muzycznych eksperymentów odkryć na nowo Hu leta lof.
Z pełną odpowiedzialnością polecam zarówno sałatkę jak i Led Zeppelin (oczywiście tym, którzy jeszcze nie poznali).



Sałatka z buraków i wędzonej ryby
pomysł znalazłam tutaj:
(dwie osoby najedzą się po uszy)

2 buraki
1 makrela lub pstrąg wędzony
dwie garści rukoli
garść kiełków z rzodkiewki

Marynata do buraków:
3 łyżki oliwy
2 łyżki octu balsamicznego
szczypta soli
1 łyżeczka cukru

Marynata do ryby:
2 łyżki chrzanu
sok z połowy cytryny
4 łyżki oliwy
szczypta soli
pieprz

Dressing:
pół kubeczka jogurtu
3 łyżki chrzanu
szczypta soli
skórka otarta z połowy cytryny
i ewentualnie marynata, która została z ryby

Żeby zjeść sałatkę, trzeba dzień wcześniej zamarynować buraki.
Ryba nie jest tak wymagająca. Zrobiłam dwie wersje czyli z zamarynowaną rybą i rybą bez marynowania. W końcowym efekcie nie odczuliśmy różnicy.

Wracając do buraków, należy je obrać ze skóry i bardzo cieniutko pokroić na plasterki. W pudełku (zamykanym) musimy zmieszać składniki marynaty. Do niej wkładamy plastry buraków, zamykamy pudełko i energicznie mieszamy. Wkładamy pudełko do lodówki na kilkanaście godzin. Od czasu do czasu potrząśnijmy pudełkiem, żeby wszystkie buraki były potraktowane sprawiedliwie marynatą.
Moje plastry marynowały się 24 godziny. To właściwie jedyna praca, jaką trzeba wykonać przy tej sałatce.
Kiedy następnego dnia przystąpiłam do organoleptycznego testu buraków, moje oszołomienie nie miało granic. Wiecie jak smakuje surowy burak? Ziemisto, mdło, piwnicznie. To, co wyjęłam z marynaty miało tyle z nim wspólnego, co surowy ziemniak z frytką. Było fantastyczne.

W drugim pudełku mieszamy składniki marynaty i do niej wkładamy kawałki obranej ze skóry i ości ryby.
Następnego dnia wyjmujemy obie marynaty z lodówki i przygotowujemy sałatkę.
Na talerzu układamy starannie buraki. Na nich kładziemy kopczyk rukoli. Na wierzchu ląduje ryba a na samym szczycie kępka kiełków.

Teraz dressing.
Oryginalny przepis sugerował użycie marynaty z ryby. Ale mojej było tyle co kot napłakał. A my lubimy mokre sałatki.
Zmieszałam, więc, jogurt z chrzanem, odrobiną soli i skórką z cytryny. Posypałam świeżo zmielonym pieprzem i podałam na stół.
Było rewelacyjne.

A wiecie co zjadłam na lunch dzisiaj? Kanapkę z resztą buraka i ryby z sosem chrzanowym.  Też świetnie smakowało. Słuchając Roberta Planta.


Smacznego

wtorek, 5 lutego 2013

Krewetki w prażonym pieprzu syczuańskim czyli znów Walentynki




Zaczęło się. Czerwono, różowo, słodko, misiowato, landrynkowo. Karnawał dostał przyśpieszenia. Tłusty czwartek już z niektórych kuchni pachnie smalcem i konfiturą z róży. Jeszcze się nie otrząśniemy z ostatniego weekendu karnawału, a już śledzia trzeba będzie powiesić pod lampą. Potem chwila memento mori, by w czwartek pogrążyć się złocie, słodkości i czerwieni. Już mnie zęby bolą.

Zrobiłam dziś wycieczkę do stoiska z prasą. Przejrzałam skrupulatnie każde kulinarne czasopismo. Ojejku! Pączki, desery z wylewającą się czekoladą i serca, serca, serca. Na słodko. Na słono. Z ryżu, kurczaka i brokułów. Luty to nieustający festiwal kardiologiczny. Choć element zwierzęcy w postaci pluszowych niedźwiedzi też jest przytłaczający.
I choć każda zapytana przedstawicielka mojej płci na pytanie o walentynki odpowiada lekceważąco: „komercja”, to biada mężczyźnie, który potraktowałby jej słowa poważnie. Ale my jesteśmy nieodgadnione. Jakie nieprzewidywalne! No, sfinksy po prostu. Tu twarde baby, rozstawiające chłopów po katach i oczekujące równego  (czytaj męskiego) traktowania. Tu znów lilie wątłe, oczekujące noszenia na rękach i pisania poematów.

Nikt, moi panowie, nie obiecywał, że będzie łatwo. Czas zrobić plan (najlepiej w czerwonym kolorze) i może upiec jakieś bezowe serduszko. Bo Ona na sto procent uszczęśliwi was słodkim (niekoniecznie smakowo) prezentem.
Ale potem już cisza i spokój przez najbliższe…..21 dni. Bo oto nadchodzi Dzień Kobiet. Którego też „nie lubimy”. Ha, ha, ha.

Mój wkład walentynkowy będzie adekwatny w kolorze. Słodko będzie gdzie indziej. Kuchnia walentynkowa ma być pikantna. 




krewetki z prażonym pieprzem syczuańskim
(na 2 porcje)

 pół kilograma surowych krewetki ( jeśli są zamrożone, to trzeba je rozmrozić)
3 ząbki czosnku
1 chili
1 łyżka pieprzu syczuańskiego (uprażonego na suchej patelni i zmielonego)
sok z połowy limonki
2 łyżki oliwy
sól, pieprz
cebula dymka
sos
wywar z pancerzyków zredukowany do połowy szklanki
tłuszcz po usmażeniu krewetek
50 ml wermutu
szczypta soli
2 łyżki zimnego masła

Krewetki obieramy z pancerzyków. Absolutnie ich nie wyrzucamy. One są podstawą zrobienia sosu.
Pancerzyki zalewamy wodą i gotujemy na małym ogniu 10 minut. Potem przecedzamy wywar. Pancerzyki wyrzucamy a wywar odparowujemy do objętości połowy szklanki.
Obrane krewetki przykrywamy i odstawiamy na bok.

Czosnek obieramy i kroimy na kawałki. Chili siekamy drobno. Na patelnię wlewamy oliwę i do zimnej wrzucamy czosnek, chili i pieprz syczuański. Podgrzewamy na małym ogniu aż oliwa nabierze aromatu. Czyli około 10 minut. Potem zwiększamy ogień i na gorącą oliwę wkładamy krewetki. Smażymy aż nabiorą różowo pomarańczowego koloru. Sypiemy szczyptę soli i wlewamy sok z połowy limonki. Wyjmujemy krewetki do miseczki a na patelnię wlewamy kieliszek wermutu. Odparowujemy alkohol i wlewamy wywar z krewetek. Zagotowujemy i dodajemy zimne masło. Sos dzięki temu będzie miał delikatną, aksamitną konsystencję. Polewamy krewetki i podajemy posypane dymką. 
Chlebki nan czy focaccia są tutaj idealnym dopełnieniem. Sos pięknie się wchłania. 



Smacznego i nie dajcie się zwariować



sobota, 2 lutego 2013

Co powiedział Goethe i ciasto z musem ananasowym







Dziś będzie krótko, bo sobota to dzień bardziej święty od niedzieli. Najbardziej mnie w niej cieszy, że po niej jest jeszcze jeden wolny dzień.
Każdy strząsa z siebie krople minionego tygodnia i pławi się w błogości całych dwóch dni weekendu.
Może jakieś kino? „Drogówka”? Nie wiem czy jestem gotowa na nowy film Smarzowskiego. Każdy poprzedni długo trawiłam. A „Różę” schowałam głęboko w pamięci i czasami urządzam sobie seanse psychoterapeutyczne z podłożem historycznym.
Fantastycznie jest obcować z ludźmi, posiadającymi pasję. Smarzowski na pewno ją ma.

Wczoraj słuchałam dwóch szaleńców dyskutujących o muzyce. To się nazywa ożywiona rozmowa. Nie dość, że znaleźli wspólne pasje, to odkopali wspólne znajomości.

Pewien mój znajomy kocha Goethego. Każde spotkanie z nim, to cytat lub anegdota. A stwierdzenie, że poezja najpiękniej brzmi w języku niemieckim, wcale nie brzmi w jego wykonaniu obrazoburczo. To się nazywa miłość.

Goethe powiedział, że każdego dnia „powinniśmy choć raz posłuchać dobrej muzyki, popatrzeć na piękny obraz, poczytać dobrą książkę i porozmawiać z mądrym człowiekiem”.
Ja dodałabym jeszcze, że powinniśmy zjeść coś dobrego. 


Ciasto z musem ananasowym

ciasto

3 jajka
3 łyżki drobnego cukru
3 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
pół szklanki konfitury cytrynowej lub dżemu ananasowego

Oddzielamy białka od żółtek. Białka ubijamy na pianę i dosypujemy po łyżce cukru. Ubijamy na sztywno. Dodajemy po żółtku, ubijając. Obie mąki mieszamy z proszkiem do pieczenia i po troszku mieszamy (delikatnie, łyżką!) z masą jajeczną. Blachę wykładamy papierem do pieczenia i wylewamy ciasto. Wyrównujemy powierzchnię i pieczemy 25 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni. Studzimy upieczone ciasto.

mus ananasowy

puszka ananasów
1 galaretka cytrynowa
1 łyżka żelatyny
400 ml kremówki

warstwa śmietanowa

200 kremówki + 1 łyżka żelatyny + 2 łyżki cukru pudru
2 łyżki polewy czekoladowej

Żelatynę rozpuszczamy w 2 łyżkach wrzątku. Ubijamy śmietanę. Dosypujemy cukier. Łyżkę śmietany łączymy z żelatyną (nie musi być zimna). Potem wlewamy  do ubitej śmietany. Miksujemy.

Odsączamy na sitku ananasy z puszki. Sok zagotowujemy. Powinna go być szklanka. Jeśli jest mniej, dolejcie wody. Do zagotowanego soku wsypujemy galaretkę i łyżkę żelatyny. Mieszamy aby się dokładnie rozpuściły. Niech teraz wystygnie a my ubijamy kremówkę. Kiedy galaretka jest zimna, włóżmy ją na kwadrans do lodówki. Nieco zgęstnieje, ale nie stanie się jeszcze ciałem stałym. Zimną galaretkę łączymy mikserem z wcześniej ubitą śmietaną.  Krążki ananasa kroimy drobniutko i dodajemy do masy śmietanowej.
Dżem lub konfiturę podgrzewamy. Ciepłą konfiturą smarujemy ciasto. Na nią wykładamy mus ananasowy. Wyrównujemy i odstawiamy w chłodne miejsce na kilkanaście minut.
Kiedy wszystko pięknie stężeje, robimy pazurki z czekolady. Lub nie. Jak kto chce.





Ja, mus ananasowy przykryłam warstwą ubitej śmietany. I dopiero wtedy udekorowałam czekoladowymi pazurkami. 

Smacznego i soboty pełnej pasji.