piątek, 30 sierpnia 2013

Dobre rady i ognista harissa






Zapewne każdy ma zdanie na temat dobrych rad. Dobra rada nie ma dobrej prasy. Przecież każdy z nas i tak wie lepiej. Wciskanie dobrych rad jest podobne do oferowania trefnego towaru przez domokrążcę. Uśmiechamy się uprzejmie ale nogą przytrzymujemy drzwi, żeby intruz nie wtargnął na nasze terytorium.
Dostajemy dobre rady nie prosząc o  nie i rozdajemy dobre rady nieproszeni. Czy zdarzyło się wam prosić kogoś o radę? I czy kiedykolwiek zastosowaliście się do niej?
Bywają jednak sytuacje, w których przezorność podpowiadałaby zastanowienie się jej treścią, zanim np. wlejemy olej do pieca. Może prawdą okaże się przestroga, że czeka nas osmalenie sufitu?
Są rady uniwersalne w stylu: włóż szalik bo się przeziębisz. Są rady enigmatyczne: nie siedź na kamieniach, bo dostaniesz wilka. Są rady bezcenne: pieniądze szczęścia nie dają, ale ty to sprawdź. I są te z rodzaju beznadziejnych czyli: zostaw go, on nie jest ciebie wart.
Słyszeliście o nagrodach Darwina? Przyznanie nagrody Darwina jest ewidentnym dowodem na to, gdzie większość z nas ma dobre rady.
Przykład? Proszę bardzo. Nie odbezpieczaj granatu w samochodzie, w którym są zamknięte okna.
Albo: nie wchodź do klatki tygrysa, nawet jeśli chcesz mu zawiesić na szyi kwietną girlandę.
Kolejnym przykładem mogłoby być: nie oblizuj łyżki, którą przed chwilą mieszałeś karmel. Lub: nie drap się w oko, jeżeli minutę temu obierałaś chili.
Dwa ostatnie przykłady dotyczą samej piszącej. Moja dentystka zaniemówiła na widok mojej paszczy po bliskim kontakcie z wrzącym karmelem. Pomyśleć dorosła osoba, raczej odpowiedzialna i zrobiła sobie taką krzywdę. Sama i na długo.
Poparzone oko to sprawa najświeższa. Ten tydzień jest poświęcony papryce. Ale jeżeli duża i słodka jest uosobieniem niewinności to ta mała czerwona jest kwintesencją wredoty. Niby takie to małe, bezbronne. Po całej serii słoików ze słodką papryką, automatycznie zabrałam się za paprykę anorektyczkę. I dostałam po oczach. Rękawiczki wydawały mi się zbędną fanaberią. Jak żałowałam swojej beztroski. Poparzone ręce, poparzone oko, poparzony język. Odruch oblizywania palców jest silniejszy od instynktu przetrwania.
Pokonałam zołzę i załadowałam do harissy, ale co się nacierpiałam to moje.
Trzeba było słuchać dobrych rad i obierać chili w zbroi.
Jeżeli nie zniechęciły was moje bolesne doświadczenia weźcie się za pieczenie papryk, bo są warte zachodu. Nawet ta mała, wredna papryczka chili w końcu daje się ujarzmić.



Harissa wg Anthony’ego:

25 papryczek chili
6 ząbków czosnku
pół łyżeczki soli
1 łyżeczka mielonej kolendry
1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
3 liście mięty
kilka liści pietruszki
pół łyżeczki cukru
2 łyżki oliwy

Najpierw trzeba się zmierzyć z czerwoną zołzą. Pierwsze kroki są dziecinnie proste. Ładujemy delikwentkę na najwyższą półkę piekarnika. Włączamy górną grzałkę na 200 stopni i pieczemy 10 minut lub do sczernienia skórki. Odwracamy papryczki na drugi boczek i pieczemy następne 10 minut. Poczerniałe papryki zamykamy szczelnie w misce i po pół godzinie bierzemy się za rozbieranie jej ze skórki.
Skóra na paprykach jest twarda i jest jej trzy razy więcej niż upieczonego miąższu. 
UWAGA! Każda cześć tej niewinnej czerwieni może zabić. Nie lekceważcie maciupeńkich pesteczek czy bezbronnego ogonka. To diabły wcielone. Tylko rękawiczki i duża ostrożność uchronią was przed cierpieniem.
Zakładając, że cało i zdrowo przebrniecie przez ten etap (zapomniałam dodać, że psikanie i kaszel są jak najbardziej usprawiedliwione, bo w powietrzu unosi się kapsaicyna), cała reszta jest spacerem w parku.
Do blendera pakujemy wszystkie składniki i miksujemy na mniej lub bardziej gładką masę.





Dla tych, którzy lubią życie na krawędzi nie mam żadnych rad. Niech to co załadują do słoików dobrze im służy.
Tym , którzy są nieco bardziej ostrożni, proponuję dodać do miksowanego chili ze dwie słodkie grillowane papryki. Wtedy harissa nie będzie po otwarciu słoika wymagała koca gaśniczego.


Wiem, że to dziwne ale my z lubością cierpimy jedząc harissę w zupie harira lub smarując nią plastry sera. Spróbujcie, ale nie mówcie, że was nie ostrzegałam.

Smacznego?

czwartek, 29 sierpnia 2013

Racuszki jak u mamy i pobożne życzenia




Jestem już dużą dziewczynką. Sama sobie umiem zrobić śniadanie i zasznurować buty. Ale czasami chciałabym znów być dzieckiem. Wleźć mamie na kolana i wierzyć, że teraz świat nie ma do mnie dostępu. Albo schować się pod kołdrę, wierząc, że potwory z pod łóżka nie dotkną mojej stopy.
Dorosłość ma swoją cenę. Świetnie jest się napić wina i nie tłumaczyć się z późnego powrotu. Decyzje czy spędzić noc w domu czy może na ławce, musisz podjąć samodzielnie. Codziennie podejmujemy decyzje. Ważne, nieważne. Ale zawsze z konsekwencjami.
Dostajemy upragnioną dorosłość a z nią, w bonusie, niepewność, wątpliwości, wahania, rozterki.
Czasami świat, mimo lata wydaje się szary i przykurzony.
Wtedy dobrze by było schować się w szafie. Na chwilkę. Do czasu aż znów zaświeci słońce.
Skoro szafa zamknięta a mama daleko,  muszę znaleźć inny rodzaj terapii. W mieszanie, ważenie, ugniatanie, krojenie i wałkowanie wkładam wszystkie swoje niechciane emocje. Miażdżę wałkiem ciasteczka, ugniatam prasą ziemniaki, siekam na tarce ogórki i ubijam śmietanę. Jaka agresja! Ile w tym pasji!
A jakie pożyteczne i zadowalające tego skutki! Gdyby zawsze ludzkie frustracje prowadziły do takich budujących rezultatów. Kuchnia jest chyba jednym z nielicznych miejsc gdzie miażdżenie wychodzi na zdrowie a siekanie kończy się smakowicie.
Zamiast wymyślać więc rodzaje odwetu i formy zemsty wrócę do czasów, kiedy świat zdobywałam z łukiem w ręku, biegając po dachach. Wtedy po kolejnej bitwie stoczonej na podwórku, mama stawiała na stole talerz złocistych placuszków.
Świat odzyskiwał barwy a ja siły do kolejnych potyczek. Życie Winnetou nie było łatwe.


Racuszki jak u mamy

2,5 szklanki mąki pszennej
1 jajko
3 łyżki cukru
pół litra kefiru
ćwierć łyżeczki soli
1 łyżeczka sody oczyszczonej lub proszku do pieczenia
olej lub do smażenia

Miksujemy wszystkie składniki  do uzyskania gładkiej masy o gęstości kwaśnej śmietany.  Na patelni rozgrzewamy olej i łyżką kładziemy porcje ciasta. Smażymy aż nie staną się złociste. Wtedy odwracamy je na drugą stronę.
Usmażone kładziemy na papierowy ręcznik. Posypujemy cukrem pudrem lub polewamy miodem lub syropem klonowym.
Do ciasta możemy dodać owoce. Jabłka są oczywistą oczywistością. Kroimy jabłko na plastry i wrzucamy do zamieszanego ciasta. Potem smażymy jak wyżej. Zamiast jabłek można dodać gruszki albo morele (to moja ulubiona wersja).



W każdym wypadku stojąc przed talerzem pachnących placuszków mam wrażenie deja vu. Gdzieś, kiedyś, ktoś…

Smacznego

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Coś wisi w powietrzu czyli grillowana papryka z kaparami i rodzynkami



Niby świeci słońce. Ale jakieś takie mało gorące. Niby wszystko dookoła jest zielone. Ale jakby żółcią podszyte.  Wiatr wieje zupełnie nie letni.
Nic na razie nie wskazuje na kategoryczne zmiany ale pod skórą czuję, że lato zaczyna nam machać ręką na pożegnanie. Owoce i warzywa na straganach zupełnie inne niż przed miesiącem.
Czekałam na renklody i czekałam. Odwiedzałam je codziennie pilnując, żeby mi je ptaszyska nie zjadły. I już po renklodach. Tydzień cieszyłam się ich słodyczą. Teraz pora na węgierki. Jest ich w tym roku tak dużo, że rozdaję je znajomym. Coś mi się wydaje, że szykuje się ciasto ze śliwkami.
Absolutnie mi w tym roku nie wyszły dynie. Odbieram to jako osobistą porażkę. Pierwszy raz nie udało mi się wyhodować ani jednej sztuki. Zupełnie jakby wiedziały, że ich obecność na grządce jest na kredyt.  Kto jest ciekawy rozwinięcia tematu niech zajrzy tutaj.
Pakowanie owoców i warzyw weszło w fazę szczytową. Ogórki pod postacią sałatki meksykańskiej już zajmują swoje miejsce na półce. Z ostatnim słoikiem zeszłorocznego sosu pomidorowego przytaszczyłam do kuchni skrzynię pomidorów. Adio pomidory!  (zeszłoroczne) Niech żyją pomidory! (tegoroczne). Teraz jest wasz czas.
A papryka? Całe siatki można kupić za grosze. Przy niewielkim wysiłku sos paprykowy czy grillowaną paprykę w oliwie możemy mieć na wyciągnięcie ręki.
Trzeba korzystać póki czas, bo ten mija za szybko. Ma w nosie nasze wahania i wątpliwości. Jest nieczuły na zły i dobry humor. Po pomidorach i papryce podzieli się z nami dyniami i gruszkami.
Potem ześle nam pierwsze przymrozki i szaliki. Na pewno niejednego z nas zaskoczy datą na kalendarzu. To znów jest październik!? Zapytamy zdumieni. 
Tak, tak, moi drodzy. Siedzę na tarasie. Jeszcze nie kulę się z zimna. Ale wiejący dziś porywczo wiatr mówi mi, że to tylko kwestia czasu.
Wracam do słonecznej i słodkiej papryki.




Grillowana papryka w oliwie:
wersja z kaparami i rodzynkami, na później:

6 papryk czerwonych lub żółtych
kilka ząbków czosnku
5 ziaren pieprzu
3 łyżeczki białego octu
2 łyżki kaparów
2 łyżki rodzynków
1 szklanka oliwy zmieszanej pół na pół z olejem roślinnym

Najważniejszą czynnością jest upieczenie papryki. Najbardziej ekonomiczne jest upieczenie jej na grillu. Pieczemy póki skórka nie sczernieje. Kiedy z każdej strony skórka jest przypalona, wkładamy paprykę (ostrożnie, bo gorąca) do miski i szczelnie przykrywamy. Zostawiamy na 20 minut. Sauna, która się wytworzy, sprawi, że skórka zejdzie z papryki jak płaszcz przeciwdeszczowy. Grill można zastąpić piekarnikiem. Wtedy rozgrzewamy górną grzałkę i wkładamy papryki. 
Czyścimy paprykę z nasion i kroimy na paski. Teraz możemy je wykorzystać jak nam się podoba.

Wkładamy upieczoną paprykę do słoika, przekładając warstwy czosnkiem, kaparami, ziarnami pieprzu i rodzynkami. Delikatnie solimy i posypujemy mielonym pieprzem. Skrapiamy warstwy octem.
Do garnka wlewamy oliwę z olejem i mocno podgrzewamy. Bądźcie czujni, nie zagotujcie oleju. Bardzo gorącym olejem zalewamy paprykę w słoiku. Mocno zakręcamy i odstawiamy do wystygnięcia. Potem stawiamy na półce w szafce i kiedy zawieje i zaśnieży wyjmujemy jak ciepły letni promyczek.


Grillowana papryka z kaparami, zieloną pietruszką i anchois, na teraz:

To właściwie jest sałatka z papryki. Przechowana przez noc w lodówce jest rewelacyjną częścią obiadu czy drugiego śniadania.
Jak w poprzednim przepisie najpierw grillujemy bądź opiekamy paprykę. Kiedy już leży przed nami  goła i wesoła, układamy ją w misce warstwami z:

garścią posiekanych kaparów
dwiema garściami posiekanej pietruszki
kilkoma posiekanymi  filetami anchois (nie są konieczne, bez nich sałatka też smakuje bosko)

Potrzebujemy też czosnku i oliwy. Czosnek obieramy i kroimy na plastry. Do rondla wlewamy oliwę i umieszczamy czosnek. Włączamy ogień i podgrzewamy oliwę do momentu aż czosnek nieco się zeszkli. Zdejmujemy rondel z ognia.
Warstwy papryki uzupełniamy czosnkiem, solą i pieprzem oraz posypujemy  pietruszką, kaparami i filetami. Na koniec zalewamy oliwą i i łyżką octu. Przykrywamy i odkładamy na noc do lodówki.
Następnego dnia paprykowa sałatka smakuje jak ósmy cud świata.



P.S.

Z pieczonej papryki zostaje sporo sosu. Nie wylewajcie go. Połączony z sosem pomidorowym i kilkoma paskami pieczonej papryki  da wam taka zupę, że jutro polecicie kupować następny worek papryki. 

Smacznego 

sobota, 24 sierpnia 2013

Jak mnie zamurowało i ciasto czekoladowe z kremem malinowym


Mijający tydzień oprócz kociego zamętu i trudnych decyzji przyniósł mi też zupełnie niespodziewaną niespodziankę. Powiecie, że niespodzianka zawsze jest niespodziewana. Nie do końca. Przecież niespodzianka urodzinowa czy rocznicowa jest taką połową niespodzianki. Przynajmniej datę już znamy. Pozostaje jeszcze przedmiot bądź podmiot.
W moim przypadku niespodzianka była z gatunku totalnych. Przyszła od osoby, której poczynania śledzę od samego początku i aż mnie skręca z zazdrości na widok cudów, które wychodzą z pod jej ręki. Nie martwcie się o moje sumienie. Ta zazdrość jest z gatunku szczerze życzliwych.
Wracając do niespodzianki. Kartka samodzielnie zrobiona z przemiłym tekstem a do tego, zobaczcie sami, jaki piękny notatnik na przepisy. Na dodatek z moją ulubioną biedronką.




Aż mnie zamurowało. Ktoś włożył mnóstwo pracy i pomysłów dla tego cuda. Ktoś zrobił to specjalnie dla mnie. Na dodatek znamy się tylko ze swoich blogów. Jak tu nie być optymistą.
Droga sprawczyni niespodzianki. Publicznie chcę ci podziękować. Niech wszyscy, bywający u mnie w gościach, poznają twoje prace.Niech mają taką samą przyjemność z poznania kogoś takiego jak ty.
A tobie chcę zadedykować dzisiejsze ciasto. Jest bardzo smaczne i wydaje mi się, ze podobałoby ci się bardzo. Kto wie, może kiedyś upieczemy coś razem a przy okazji pokażesz mi jak posłuszne są ci nożyczki.
Oto ciasto dla Kasi.



Czekoladowe ciasto z kremem malinowym
(inspirację znalazłam tutaj)

5 jajek
¾  szklanki cukru
1,5 szklanki mąki pszennej
pół łyżeczki sody oczyszczonej
pół łyżeczki proszku do pieczenia
¾ tabliczki gorzkiej czekolady
¾ kostki masła
2 łyżki kakao
¾ szklanki kwaśnej śmietany
szczypta soli

krem malinowy:

pół kilograma malin
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej plus 2 łyżki wody
3 łyżeczki żelatyny plus 2 dwie łyżki wody
Pół szklanki cukru
250 g mascarpone
200 ml kremówki
Maliny do dekoracji. Jeżeli chcemy nimi zakryć całe ciasto, to musi ich być sporo czyli kolejne pół kilograma.





Pracę nad ciastem dzielimy na dwa etapy. Pierwszy to zrobienie kremu. Drugi to upieczenie ciasta.
Zacznijmy od kremu. Do rondla sypiemy maliny i cukier. Rozgniatamy maliny i podgrzewamy aż cukier się rozpuści.  Zagotowujemy sok i przecieramy przez sitko. Mnie osobiście pestki nie przeszkadzają ale gusta bywają różne. W kubku mieszamy mąkę ziemniaczaną z wodą i wlewamy do malinowego przecieru. Kiedy sok malinowy zgęstnieje, zdejmujemy go z ognia. W osobnej miseczce żelatynę zalewamy zimna wodą i zostawiamy do napęcznienia. Potem miseczkę stawiamy na garnuszku z gotującą się wodą. Żelatyna się rozpuści. Gorącą wlewamy do przecieru malinowego i dokładnie mieszamy. Studzimy i odkładamy do lodówki, żeby masa malinowa zgęstniała.
Pora na ciasto. To rodzaj wilgotnego murzynka, więc problemów z nim nie będzie.
Rozpuszczamy w garnuszku masło i zdejmujemy z ognia. Do gorącego masła wrzucamy połamaną czekoladę i mieszamy aż się rozpuści. Studzimy.
Ubijamy jajka z cukrem na puszysty krem. Wlewamy do niego wystudzoną czekoladę z masłem i ubijamy do połączenia się składników. Dodajemy kwaśną śmietanę. Pamiętajmy o tym, by składniki miały tę samą temperaturę.
Do osobnej miski przesiewamy mąkę z proszkiem do pieczenia, sodą i kakao. Wsypujemy mąkę do mieszanki jajecznej i mieszamy do uzyskania gładkiej masy.
Foremkę wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy ciasto. Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni przez 50 minut. Sprawdźcie pod koniec pieczenia drewnianym patyczkiem czy ciasto jest na pewno upieczone.
Ciasto studzimy i przekrawamy na pół. Najlepiej zrobić to następnego dnia.
Wracamy do kremu. Wyjmujemy z lodówki mus malinowy i miksujemy go mikserem. Osobno ubijamy kremówkę. Potem miksujemy mascarpone i łączymy z ubitą kremówką. Do musu malinowego dodajmy łyżkę śmietany z mascarpone. Mieszamy dokładnie aby obie części poznały się ze sobą. Potem dokładamy całą resztę malin.
Na dolną część ciasta wykładamy cały krem i przykrywamy drugą częścią ciasta. Dobrze jest skropić ciasto likierem malinowym ale nie jest to konieczne. Ciasto i tak jest wilgotne.
Lekko przyciskamy ciasto ręką, przykrywamy i schładzamy w lodówce godzinkę.
Po wyjęciu z lodówki możemy ciasto udekorować malinami. Aby nam maliny nie uciekały, możemy górę ciasta posmarować stopioną czekoladą lub podgrzaną konfiturą malinową.
Ciasto należy do tych z gatunku konkretnych. Nawet wielki miłośnik słodkich wypieków zadowoli się jednym kawałkiem. Ciasto jest mocno czekoladowe, sycące choć mało słodkie. A wygląda jak marzenie. Polecam.


Piękne, słoneczne zdjęcia zrobiła MidnightCookie


I życzę smacznego i pięknej niedzieli. 

środa, 21 sierpnia 2013

Co futro robi z człowiekiem i obiad awaryjny czyli naany z curry




Ile człowiek jeszcze się musi o sobie dowiedzieć!
Nigdy nie należałam do osób lubujących się w zdrobnieniach. Słysząc szczebiotanie do małego zbója w wózku: ti, ti, bobaśku. A cio bobasiek źlobił ze smoczusiem?, dostawałam mdłości. Mamusie wołające swoje pociechy: Kondzio! Sandrunia! powodowały, że ewakuowałam się na drugi koniec parku. Wszelkie tłumaczenia dzieciom zawiłości świata za pomocą infantylnego języka wywoływały wysypkę.
Niczego nie lubiłam zdrabniać. Foka nie była foczką, tylko foką, mleko było mlekiem a nie mleczusiem, a babcia babcią a nie babciunią. Twardo wymawiałam” r „ nie udając, że jako „l” jest lepiej przyswajalne. Dzieci miały ze mną ciężko. Za to problemy z wymową znałam tylko z teorii. Słowo „infantylne” zawsze było na mojej czarnej liście.
Wydawałoby się, że problemy ze zdziecinnieniem dopiero przede mną.
W życiu jak to w życiu, zdarzają się niespodzianki.
Ranek był piękny, rześki. Plan na dzień był następujący. Jedziemy z wizytą do Łodzi. Właściwie jedziemy aby dokonać wyboru. Trzy przepiękni przedstawiciele kociej arystokracji czekali na nas właśnie w Łodzi. Trzeba było tylko wybrać tego jedynego.
Byłyśmy przygotowane na mające nas spotkać niespodzianki, bo pod naszym dachem mieszka już od kilku lat jedna z uroczych kotek.
Imię zostało wybrane. Kot jeszcze na razie jest teoretyczny ale imię jak najbardziej realne.
Jak powiedziałam nic nie zapowiadało rewolucji uczuciowej. Całe 200 km piękną trasą Katowice Łódź przejechałyśmy dyskutując o przyszłości Unii Europejskiej i czy na wiosnę wrócą do mody getry.
Dwie dorosłe kobiety rozmawiające na dorosłe tematy.
To były ostatnie w tym dniu objawy zdrowego rozsądku. Potem nasze głowy zapełniły futerka, ogonki, pyszczki, prążki, kotki, koteczki, kociątka.


Jak zdziecinniałe zapomniałyśmy ludzkiego języka. Przez 2 godziny bełkotałyśmy jakimś dziecięcym narzeczem. Gdyby ktoś wtedy poprosił o nazwisko prezydenta RP na bank nie przypomniałbym go sobie.
Pojechałyśmy wybrać jednego kota. Gdyby był tylko jeden, jest nadzieja, że sprawy przybrałyby bardziej ludzki obrót. Niestety, kotów, kotków, koteczków było dużo więcej. Jak poradzić sobie emocjonalnie z taką ilością przytulności, bezbronności, miękkości, uroku, nie głupiejąc doszczętnie?
Jeśli przez całe życie unikałam z powodzeniem przesładzania języka, to nadrobiłam to w kilkadziesiąt minut. I wcale nie było mi wstyd.
W drodze powrotnej nietrudno zgadnąć, co było tematem wiodącym. Koty. A widziałaś jak…?
A pamiętasz jaki ten miał…? A kiedy ten…
Język już wrócił do normy ale emocje pozostały. Czy wybrałyśmy kotka? Nie było łatwo, bo jak wybrać tego jedynego najpiękniejszego spośród kilku najpiękniejszych? Wybór należał do Oli. To z nią mały futrzak poleci za wodę.
Wróciłyśmy do domu i stwierdziłam, że Lolo jest cieplejsze od Orlando a Citek brzmi o wiele bardziej uroczo niż Duende.  Nasze domowe koty też wydawały się być zadowolone z takiego obrotu spraw.
Czy zmieniłam zdanie na temat zdrobnień? Nie do końca. Doszłam do wniosku, że wszystko zależy od okoliczności.
Dobrze jest czasami powiedzieć do Kazimierza Kaziu. Ja niestety mam imię absolutnie nie zdrabnialne.  Może stąd niechęć do zdrabniania.



Po powrocie czekało nas curry i naany. Zapobiegliwie przygotowałyśmy sobie obiad wcześniej. I całe szczęście bo korek w Tuszynie był jak najedzony wąż, długi i mało mobilny.

Chlebki naan:

1,5 szklanki mąki
1 łyżeczka suchych drożdży
pół szklanki letniej wody
pół łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżka oleju
2 łyżki  jogurtu
2 łyżki mleka
1 łyżka cukru
pół łyżeczki czarnuszki
pół łyżeczki  ziaren kolendry
ćwierć łyżeczki soli

Najpierw w misce mieszamy drożdże, cukier i łyżkę ciepłej wody. Odstawiamy na 5 minut. W drugiej misce mieszamy ze sobą przesianą mąkę, proszek do pieczenia.
Dodajemy olej, jogurt, mleko i zaczyn drożdżowy. Mieszamy i wyrabiamy ciasto przez 5 minut. Przykrywamy i odstawiamy na 10 minut. Po tym czasie dodajemy sól, czarnuszkę i kolendrę i wyrabiamy jeszcze 5-7 minut. Znów przykrywamy i odstawiamy w ciepłe miejsce aż podwoi swoją objętość. Dzielimy ciasto na 4 kawałki i rozwałkowujemy je na podłużne, cienkie placki.
Rozgrzewamy patelnię i dodajemy łyżeczkę oleju. Kładziemy chlebek na gorącą patelnię i pieczemy aż się pojawią brązowe plamki. Chlebek powinien nabrać powietrza, jakby go coś od spodu nadmuchało.
Potem odwracamy placek na drugą stronę i znów pieczemy do pojawienia się brązowych plamek. Pieczenie jednego placka trwa nie dłużej niż 3 minuty.
Podajemy gorące a najlepiej polane stopionym ghee.



Curry warzywne:

1 łyżka żółtego curry
kilka różyczek kalafiora
1 cebula
1 marchewka
garść zielonej fasolki
garść groszku cukrowego
200 ml mleczka kokosowego
2 łyżki sosu sojowego
1 łyżka oleju

Curry to najłatwiejsza potrawa na świecie. 
Najpierw kroimy cebulę w piórka a marchewkę w słupki. Rozgrzewamy patelnię z łyżką oleju i kładziemy na nią łyżkę pasty curry. Przysmażamy kilka sekund. Wrzucamy cebulę i marchewkę. Smażymy 5 minut. Dodajemy kalafior i pokrojoną fasolkę. Wlewamy mleczko i sos sojowy i zagotowujemy. Gotujemy na niedużym ogniu aż kalafior i fasolką zmiękną. Dorzucamy groszek cukrowy i zdejmujemy z ognia.
Podajemy z naami.



Smacznego 

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Chleb na co dzień i różne punkty widzenia.



Jest rzeczą ludzką oceniać innych swoją miarką. No, ale jaką inną ich oceniać, skoro patrzymy na świat nie cudzymi, ale swoimi oczami. Wynika z tego cała masa zabawnych, niezręcznych czy zaskakujących sytuacji.
Jeśli słucham namiętnie Wagnera, to wydaje mi się, że cały świat nuci pod nosem Tannhauser'a. Jeżeli lubię muffiny, to zakładam, że do popołudniowej kawy każdy je przegryza. Jeżeli piekę chleb, to jestem przekonana, że w każdym domu roznosi się zapach świeżo upieczonego bochenka. Jeżeli mam maturę, to żyję w przekonaniu, że mój rozmówca ma ją również i wie kim był Dante.
Czytam Murakamiego i jestem pewna, że spodobałby się każdemu. Błąd. Nie muszę daleko szukać, by dowiedzieć się, że czytanie Murakamiego to strata czasu.
Wizyta u znajomych uświadamia mi, że własny chleb jest tylko teorią.
Może jestem naiwna (niektóre źródła twierdzą, że na sto procent) ale żyję w przekonaniu, że jest inaczej. Nie ogłaszałam własnoręcznego wypieku chleba, bo wydawało mi się, że jest to tak samo oczywiste jak zarabianie na chleb. Byłam pewna, że wszyscy pieką chleb. Znowu błąd. Mówić i wiedzieć nie znaczy robić. Stąd biorą się zdumione miny znajomych, kiedy lądują na stole kromki chleba. 
Bo oni też oceniają świat według siebie. Jak ja.
Wszystkich zachęcam do eksperymentów z mąką i drożdżami czy zakwasem. To naprawdę nie jest skomplikowane. Gdybym mogła, piekłabym chleb codziennie.
Zazwyczaj po upieczeniu bochenka, kroję go na kromki i zamrażam. Jemy go ponad tydzień i bardzo ubolewam nad tym, że zakwas w lodówce się nudzi. Wakacje to moment zintensyfikowania prac piekarniczych. Upieczenie dwóch bochenków w tygodniu wprawia mnie w dobry nastrój. A upieczenie dwóch chlebów jednego dnia jest radością wielką.
Najdłużej eksperymentowałam z chlebem, który jest tak zwykły, że praktycznie się go nie zauważa.
Mówi się, że chleb potrzebuje czasu. Że my przecież nie mamy czasu. W taki sam sposób tłumaczymy się, że nie czytamy książek, bo  nie mamy czasu. Totalna bzdura.

Zróbmy prosty rachunek. Załóżmy, że idziemy do pracy na ósmą. Dzień wcześniej zagniatamy chleb i wstawiamy go do lodówki.
Wracamy z pracy w okolicach 17. Wyjmujemy chleb z lodówki i zostawiamy w spokoju przez pół godziny. Potem składamy jak kopertę, przykrywamy i zostawiamy w cieple na godzinę. Później znów składamy i formujemy na kształt bochenka. Niech się podwoi. To zajmie mu do dwóch godzin.
W tak zwanym międzyczasie chleb jest absolutnie nie absorbujący. On sobie rośnie, a my zajmujemy się „ważnymi” sprawami.
Podsumujmy czas: pół godziny + godzina + 2 godziny = 3 godziny.
Do tego dodajemy godzinę na pieczenie. Wychodzi nam 4 godziny. Dodając te cztery godziny do godziny siedemnastej okazuje się, że jest dopiero dwudziesta pierwsza. Czyli cały wieczór przed nami.
Spróbujcie choć raz. Nie tłumaczcie się brakiem czasu. Nie trzeba dogłębnych analiz, żeby dojść do wniosku, że to tylko mydlenie oczu.
Zacznijcie od takiego chleba na jutrzejsze śniadanie.


Chleb na co dzień

460 g mąki pszennej chlebowej
60 g mąki żytniej razowej
170 g zakwasu żytniego
260 g wody
10 g soli
ewentualnie płaska łyżeczka suchych drożdży jeśli boicie się, że nie urośnie
1 płaska łyżeczka czarnuszki lub maku

Zaczniemy od zakwasu. Wyhodowanie słoiczka nie jest zadaniem niewykonalnym. Nie mam pojęcia na jakim etapie pieczenia chleba jesteście ale zaręczam, że zawsze warto próbować.
Mąkę żytnią razową możną kupić dziś bez problemu.  Potem potrzebujemy tylko słoika i letniej przegotowanej wody. I kilku dni cierpliwości. Na końcu tego oczekiwania jest piękny pachnący bochenek.

Zakwas żytni:

Dzień pierwszy:
1 szklanka mąki żytniej razowej
1 szklanka wody letniej przegotowanej lub źródlanej
Wymieszać w słoiku, przykryć i zostawić w cieple na 24 godziny. Użyjcie większego słoika, bo zakwas urośnie.

Dzień drugi:
Dodać pół szklanki mąki i pół szklanki wody. Wymieszać i znów zostawić w spokoju i cieple na dobę.

Dzień trzeci: 
Trzeciego dnia połowę zakwasu włóżcie do innego słoika i obdarujcie nim kogoś bliskiego. Niech też zacznie hodować zakwas.  Do pozostałej połowy dodajcie pół szklanki mąki i pół szklanki wody. Zostawcie na 24 godziny. To samo niech zrobi wasz obdarowany zakwasem znajomy.

Dzień czwarty:
Zakwas jest gotowy. Użyjcie odpowiedniej ilości do upieczenia chleba a resztę schowajcie przykryte w lodówce.

Raz zrobiony zakwas, regularnie używany, będzie wam służył latami. Mój ma 2 i pół roku. I ma się świetnie.
Potem przed każdym użyciem zakwasu będziecie musieli go dokarmić.  Jeżeli planujecie wyrobić ciasto chlebowe wieczorem, rano wyjmujecie go z lodówki i dodajecie trzy łyżki mąki i trzy łyżki wody.
Wymieszajcie i zostawiacie w spokoju do wieczora. Niezużytą część zakwasu znów odłóżcie do lodówki.




Chleb: 

Do miski sypiemy przesianą mąkę pszenną. Dodajemy mąkę żytnią i zakwas. Mieszamy, dolewając wodę. Wyrabiamy do połączenia się składników. Odstawiamy na 10 minut. Potem wyrabiamy 5 minut pod koniec dosypując sól i czarnuszkę. Wyrabiamy kolejne 10 minut, formujemy kulę i wkładamy do miski wysmarowanej olejem.
Teraz mamy dwie opcje.
Pierwsza to ciasto robione na już a druga to ciasto na jutro. W drugiej wersji przykryte ciasto wkładamy do lodówki na noc. Kiedy nadejdzie jego czas, wyjmujemy je z chłodu i pozwalamy mu osiągnąć temperaturę pokojową. To trwa około pół godziny. Potem ciasto składamy i zostawiamy w spokoju na godzinę. Po godzinie znów je składamy i formujemy bochenek. Umieszczamy go na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Przykrywamy i czekamy aż podwoi swoją objętość czyli około 2 godzin. Potem pieczemy. Najpierw 10 minut w temperaturze 230 stopni potem 35 minut w 210 stopniach. Upieczony chleb wyjmujemy i smarujemy wierzch zimną wodą, żeby ładnie błyszczał.

Pierwsza opcja jest identyczna z drugą, wyjąwszy moment leżakowania ciasta w lodówce. Czyli zagniecione ciasto wkładamy do miski i przykrywamy. Po godzinie składamy jak kopertę i formujemy bochenek. Kiedy urośnie, pieczemy.



Kiedy raz spróbujecie, zastanowicie się dlaczego tak późno. Ale późno jest zawsze lepsze niż nigdy.



Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkiego najsmaczniejszego.

Przepis bierze udział w akcji "Na Zakwasie i na Drożdżach"

sobota, 17 sierpnia 2013

Lawendowe ciasto z karmelizowanymi morelami czyli co moja głowa robi nocą



Budzę się w środku nocy. Nieprzytomnie próbuję sobie przypomnieć co mnie obudziło. W ciemnościach mojego półprzytomnego umysłu błyskają pojedyncze wskazówki. Pomarańczowy, ściana, batonik. Myśli, choć ospale, idą ich śladem.
Leżę i wiem, że nastąpi przerwa w spaniu. Myśli zaczną się podkradać najpierw pojedynczo i ostrożnie a potem rozszalałą bandą.
Nocą stają się bardziej śmiałe. Jakby światło dnia i moja przytomność umysłu stanowiły skuteczną zaporę. Nocą trudniej nałożyć im kaganiec i zapędzić do ciemnych kątów. Niektóre nigdy nie powinny oglądać światła dziennego.  Czy nocą zamki w myślowych klatkach pozostają niedomknięte i myśli wykorzystują to niedopatrzenie na wymknięcie się po cichu?
Czy może strażnik zasnął i w głowie odbywa się bal na całego.
Leżę i im głębiej w tę moją głowę zaglądam, tym bardziej obudzona jestem.
A gdyby? A co? Jeżeli…? Kto? Może by..? Kiedy? Muszę… Powinnam… To przypomina karuzelę, w której ktoś uszkodził hamulce.
Otwieram oczy i widzę w mroku sprzęty sypialni. Skoro je widzę, to znaczy, że czas płynie i za chwilę wstanie dzień. Świt nabiera rozpędu.
Nie patrzę na zegarek, żeby samej siebie nie przestraszyć. Przecież chcę zasnąć. Wyłączyć ten rozgardiasz.  Wrzasnąć do  własnej głowy: CISZA!
Próbuję skierować myśli do wyjścia. Może jakaś wyliczanka spłucze je jak woda z prysznica. Potrzebna mi jest przynęta. Pomarańczowy, batonik, ściana. Od tego się zaczęło. Wracam do snucia pomarańczowych scenariuszów opierając o ścianę słusznych rozmiarów batonik…
Zasypiam.
Jakie to szczęście, że jest sobota. Zamiast dochodzić do przytomności nad czwartą kawą, mogę się położyć na trawie i patrzeć na chmury. Wszystko mogę. Nic nie muszę.




Ciasto lawendowe z karmelizowanymi morelami:

W wazonie stały trzy badylki lawendy. Uschły już a ja pokruszyłam je do ciasta kruchego. Nie spodziewałam się, że łyżeczka suszonej lawendy nada smaku tarcie.

Ciasto kruche lawendowe:

2 szklanki  mąki pszennej
200 g zimnego masła
2 żółtka
2 łyżki kwaśnej śmietany
2 łyżki cukru pudru
1 łyżeczka suszonej lawendy
szczypta soli

oraz:

kilka łyżek konfitury morelowej
250 g mascarpone
2 łyżki cukru pudru

1 kilogram moreli
5 łyżek cukru
2 łyżki wody

Szybko siekamy a potem zagniatamy składniki na ciasto. Formujemy kulę, spłaszczamy ją i wkładamy w worku do lodówki na godzinę. Potem rozwałkowujemy ciasto i wykładamy  nim formę do tarty. Przykrywamy papierem, obciążamy np. fasolą i pieczemy 10 minut w 180 stopniach.
Po 10 minutach zdejmujemy papier i dopiekamy ciasto kolejne 10 minut.
Karmelizujemy morele. Dzielimy owoce na pół. Na patelnię sypiemy cukier i dwie łyżki wody. Rozpuszczamy cukier i czekamy aż zacznie się złocić. Wrzucamy morele i obracamy patelnią, żeby morele całe zanurzyć w karmelu. Gotujemy 5 minut morele i zdejmujemy z ognia. Studzimy.
Serek mascarpone miksujemy z cukrem pudrem. Na upieczonym cieście rozsmarowujemy konfiturę morelową. Na nią kładziemy warstwę zmiksowanego mascarpone. Na górę wykładamy morele.
Ciasto schładzamy w lodówce (przykryte) i podajemy na podwieczorek w taką sobotę jak dzisiaj.






Smacznego 

czwartek, 15 sierpnia 2013

Musaka, horiatika i macedonia czyli dzień grecki



Znów wolne. Czy tylko mnie się wydaje czy tych wolnych dni jest tak dużo? Czy to coś zmienia, że jest dzień wolny? Sądząc po wczorajszych zakupach chyba tak. Ilości chleba skłaniały do zastanowienia nad menu świątecznym.
Nieco mnie zdumiały te bochenki pakowane do wózków, bo przecież po czwartku nastąpi jak najbardziej normalny piątek. Czy ludzie zjedzą te chleby czy może nakarmią nimi kosze na śmieci?
Wczorajsze zakupy nie bardzo mnie dotyczyły, bo w moim koszyku były bakłażan, pomidory i ser.
Moje plany obiadowe były zbyt zachęcające, żebym się głębiej zastanawiała nad cudzym menu.
Jednak refleksja mnie naszła i chyba do tematu wrócę.
Niebieskie niebo, białe chmury, totalne słońce. Wszystko kieruje myśli w stronę śródziemnomorskich klimatów.
MMŻ pyta co dziś będzie na obiad. Musaka, horiatika i macedonia odpowiadam.
Wakacje na wyspach greckich raczej mi w tym roku nie grożą, ale co mi szkodzi wyczarować namiastkę tych smaków na swoim tarasie.
Goście się zapowiedzieli ,więc zamiast opowiadać wam o smakach Folegandros i Milos pójdę wykombinować zupę. Bo cała reszta czeka już w gotowości.
Dziś dzień grecki. Zapraszam.



Musaka:

pół kilograma mięsa mielonego (np. indyczego)
1 cebula
3 ząbki czosnku
1 łyżeczka oregano
1 łyżeczka cynamonu
pół łyżeczki kminu rzymskiego
1,5 szklanki pomidorów w sosie (pelatti)
sól
pieprz
1 łyżka oliwy do smażenia

Oraz:
3 bakłażany
2 łyżki oliwy do smarowania bakłażanów
sól

Sos beszamelowy:

1 szklanka mleka
1 łyżka masła
1 łyżka mąki
sól
pieprz
gałka muszkatołowa
1 szklanka tartego żółtego sera (np. cheddara)
1 żółtko


Zaczynamy od bakłażanów. Kroimy je na plastry centymetrowej grubości i solimy. Odstawiamy na pół godziny, po czym spłukujemy wodą i osuszamy papierowymi ręcznikami. Smarujemy po obu stronach oliwą i smażymy na suchej patelni aż nie zbrązowieją. Gotowe odkładamy na bok.
Pora na mięso. Rozgrzewamy na patelni olej i kładziemy pokrojoną w kostkę cebulę i czosnek. Nie brązowimy tylko szklimy. Do nich dodajemy mielone mięso. Mieszamy, żeby całe mięso miało kontakt z dnem patelni. Sypiemy oregano, cynamon, kmin, sól, pieprz. Kiedy mięso zacznie brązowieć wlewamy pomidory i dokładnie mieszamy. Zmniejszamy ogień i lekko dusimy sos przez pół godziny.
Sos powinien być dobrze zagęszczony. Jeśli na dnie zbiera się płyn, pogotujcie sos jeszcze parę minut.
Potem sos studzimy i bierzemy się za sos beszamelowy. Będzie on pełnił rolę spoiwa w musace.
Na patelnię kładziemy masło i topimy je. Na gorące masło sypiemy mąkę i mieszamy, żeby się pozbyć grudek. Lekko złocimy mąkę. Uważajcie, żeby jej nie przypalić, bo będzie gorzka.
Zdejmujemy patelnię z ognia i lejemy mleko, energicznie mieszając trzepaczką. Jeśli sos jest za gęsty, dolejcie mleka. Stawiamy sos na małym ogniu i mieszamy aż się zagotuje. W tym czasie sos gęstnieje. W efekcie końcowym powinien być na tyle gęsty, żeby okleić drewnianą łyżkę. Za rzadki sos możecie podgotować a za gęsty rozrzedzić mlekiem. Kiedy osiągniemy efekt zadowalający, zdejmujemy sos z ognia i dosmakowujemy solą, pieprzem i gałką muszkatołową. Do gorącego sosu wtrzepujemy żółtko i wsypujemy starty ser. Mieszamy.
Pora na ułożenie warstw musaki w naczyniu.
Dowolne naczynie do zapiekania smarujemy łyżką sosu beszamelowego. Na nim układamy warstwę upieczonych bakłażanów. Na nie kładziemy szczodrze sos mięsny. Polewamy go cienką warstwą sosu beszamelowego. Przykrywamy resztą bakłażanów (ja robię to na zakładkę) i polewamy resztą sosu beszamelowego.
Wkładamy naczynie do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 45 minut. Górna część naszej zapiekanki powinna się pięknie na brzegach przypiec na brązowo.
O wydrapanie brzegów najzacieklej wszyscy walczymy.
Upieczoną musakę dobrze jest zostawić w spokoju do wystygnięcia.  Wtedy następuje idealna integracja składników.  Potem można ją podgrzać i pokroić na porcje. Przyznam szczerze, że najlepiej smakuje na drugi dzień.



Do  niej idealnie pasuje horiatika czyli prosta sałatka z ogórka, pomidora, papryki, cebuli, oliwek i fety. Do tego kilka kropli dobrej oliwy i trochę octu i już mamy wyspy greckie .



Horiatika:

1 zielona papryka
1 duży pomidor
1 ogórek
1 cebula
garść oliwek
feta
 Sos:
1 ząbek czosnku
2 łyżki octu białego
6 łyżek oliwy
pół łyżeczki oregano
sól
pieprz

Na zakończenie, żeby pozostać w temacie, podajemy deser stary jak Bałkany czyli Macedonię.


 Macedonia:

dwie szklanki kulek z arbuza
1 szklanka jagód lub borówek amerykańskich
pół szklanki malin
pół szklanki pokrojonych moreli
4 listki mięty
2 łyżeczki  cukru pudru
1 łyżeczka soku z cytryny
2 łyżeczki likieru amaretto lub waszego ulubionego

Mieszamy wszystkie składniki, posypujemy cukrem, polewamy ulubionym likierem, dodajemy posiekaną miętę i mieszamy. Wkładamy na pół godziny do lodówki.



Częstując się tym bałkańskim posiłkiem prawie słyszymy cykady na Cykladach. I widzimy jak gwiazdy spadają.




Przepięknego lenistwa i smacznego

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Królestwo za krowę i mroczne ciasto jagodowe





Mroczne myśli mnie naszły. Żeby było śmieszniej mrok związany jest z bielą.
Mleka mi się zachciało. Takiego od krowy. Zamarzył mi się twaróg własnej produkcji. Maślanka z czasów mojego dzieciństwa, którą można było kroić nożem.
Konia z rzędem temu, kto zna jakąś krowę.
Wydawałoby się, że mieszkam w miejscu, gdzie mleko leje się strumieniami. Wieś z dala od miasta, łąki dookoła, jakieś gospodarstwa też się trafiają. Nic bardziej mylnego.
Moi zaprzyjaźnieni rolnicy, jedyni w mojej osadzie i  mieszkający tu od pokoleń poradzili mi, żebym pojechała do miasta. Tam są takie budki, w których podstawia się butelkę i już. Radość moja nie miała granic. Wolałabym mleko pozyskiwane metodą bardziej tradycyjną czyli wiadro, wymiona, krowa.
Znajomi nie znali w okolicy nikogo, kto trzymałby w obejściu coś więcej oprócz psa, kota i kur.
Tego się mogłam spodziewać. Przecież wędruję przez okoliczne pola i lasy i krowa jest tu równie często spotykana jak velociraptor.
Widząc moje zatroskanie, niezastąpiony MMŻ postanowił mi ulżyć w cierpieniu i zorganizował wycieczkę w krainę swojego dzieciństwa. Okolice były sielskie, dostatnie w trawę i bydło. Zwróćcie uwagę na czas przeszły. Były.
Pojechaliśmy na spotkanie z przeszłością i nadzieją na krowie mleko.
Pierwsze spostrzeżenia były następujące. Okolica znana ale jakaś mniejsza. Wszystko jest bliżej niż kiedyś. Pola, owszem, są. Łąki jak najbardziej obecne. Krowy ani śladu.
Przejeżdżasz prawie 300 kilometrów i nie spotykasz ani jednej krowy! Zaczynam się niepokoić czym jest to białe z kartonu, które pijemy  na śniadanie.
Ostatnią nadzieją była wizyta rodzinna. Oni zawsze mieli krowę. Bez krowy rolnik nie jest rolnikiem.
Na prośbę pokazania lodówki rodzina zareagowała zdziwieniem. Podejrzewam, że nasze dziwactwo zostało potraktowane jako miejska fanaberia.
Moje podejrzenia zmieniły się w pewność. Nikt nie wie gdzie się podziały krowy. W lodówce rolniczej rodziny, która krowy miała zawsze (to słowa MMŻ) na półce stało Łaciate. Koniec.
Czas pojechać na targ i kupić jakieś bydlątko, które da mi mleko. W innym wypadku z marzeniem o domowym twarożku będę się musiała pożegnać.
Na mroczne myśli najlepsze jest mroczne ciasto. Skoro nie może być biało, to nich będzie mrocznie.


Mroczne ciasto jagodowe
forma okrągła o średnicy 20 cm

Ciasto:

4  jajka
3/4 szklanki mleka
3/4 szklanki oleju 
1 szklanka cukru
1,5 szklanki mąki pszennej
6 łyżek kakao
1 płaska łyżeczki sody oczyszczonej
1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia

Nie będziemy potrzebowali miksera. Wystarczy nam rózga lub mątewka. Do tego dwie miski. Jedna na suche składniki, druga na mokre.
Mieszamy wszystko co mokre, do połączenia się składników. Z suchymi robimy to samo, pamiętając o przesianiu mąki przez sito.
Wsypujemy suchą mieszankę do mokrej i mieszamy na gładką masę.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Okrągłą formę wykładamy papierem do pieczenia (tylko spód) i wlewamy ciasto. Pieczemy około godziny. Sprawdzamy pod koniec pieczenia drewnianym patyczkiem czy ciasto jest suche. Jeśli patyczek wyjmujemy upaprany czekoladowym ciastem, musimy je dopiec 5-7 minut.
Upieczone ciasto wyjmujemy i studzimy. Po wystudzeniu kroimy na trzy części. Pagórek, który urośnie na cieście, odkrawamy i zjadamy na stojąco z kapką dżemu jagodowego.
Bierzemy się za krem jagodowy.

Krem jagodowy:

2 szklanki jagód
3 łyżeczki żelatyny 
pół szklanki cukru
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej rozpuszczone w 1 łyżce wody
250 g mascarpone
200 ml kremówki
4 łyżki cukru pudru
Oraz
200 ml kremówki do posmarowania boków.

Żelatynę wsypujemy do miseczki i zalewamy trzema łyżkami zimnej wody. Kiedy napęcznieje, stawiamy miseczkę na garnuszku z gotującą się wodą. Żelatyna się rozpuści.

Do rondelka wsypujemy jagody i cukier. Musimy rozgnieść nieco jagody, żeby nam się cukier nie przypalił. Zagotowujemy jagody z cukrem i wlewamy mąkę ziemniaczaną, wymieszaną z odrobiną wody.
Zdejmujemy jagody z ognia i wlewamy rozpuszczoną żelatynę. Mieszamy i wystudzimy

Ubijamy kremówkę i dodajemy cukier. Osobno ubijamy mascarpone i dodajemy po łyżce ubitą śmietanę. Na koniec dodajemy też porcjami jagody. Pamiętajcie aby wszystkie trzy części czyli śmietana, mascarpone i jagody miały tę samą temperaturę.
Wracamy do ciasta. Pierwszą warstwę skrapiamy ulubionym likierem (u mnie z czarnej porzeczki) i smarujemy obficie kremem. Przykrywamy drugą warstwą ciasta i powtarzamy skrapianie i smarowanie kremem. Następnie kładziemy trzeci krążek ciasta. Lekko dociskamy i chowamy do lodówki na kilka godzin.
Kiedy ciasto stężeje, smarujemy boki bitą śmietaną. By nie było tak mrocznie jak się wydawało na początku. W końcu wszystko się zaczęło od bieli.






Pozdrawiam serdecznie i smacznego tygodnia życzę

piątek, 9 sierpnia 2013

Mini tarty na upał i energia kosmiczna.



Nie mam zamiaru namawiać nikogo do stania przy piecu. Czynności podtrzymujące funkcje życiowe  są priorytetowe i cała reszta musi zostać ograniczona do minimum. Teraz najważniejsze jest schładzanie i jeśli za długo postoję nad garnkiem, to może się okazać, że na np. mruganie nie zostanie już energii. Chłodzenie całego systemu pochłania większość zapasów i cała reszta może się udać na urlop. Ten, kto umie w takich warunkach ugotować trzydaniowy obiad zasługuje w moich oczach na zaproszenie do, co najmniej, Pytania na śniadanie. Coś mi mówi, że tajemnicze czerpanie energii z kosmosu odbywa się właśnie przy takiej pogodzie.
Ruszamy się (ślamazarnie), oddychamy (z trudem), pracujemy (z niechęcią), gotujemy (z rozpaczą w oku).
Niewiele jemy i patrzymy w niebo. A jednak dajemy radę. Czyli nie z kuchni czerpiemy siły, żeby zmagać się z samym sobą. Czyli jednak energia kosmiczna nas napędza. Tylko nie próbujcie tego, kiedy wszystko w pogodzie wróci do normy.
Żywienie się praną czy światłem słonecznym dobrze wychodzi tylko roślinom, natchnionym i bateriom słonecznym.
Nam potrzeba czegoś więcej.
Co jednak począć, kiedy każdy ruch jest okupiony nadludzkim wysiłkiem? Noga jest za ciężka, żeby ją przemieścić. Druga, zresztą, również. Ręce próbują oderwać się od całości. Trzymanie ich blisko ciała może spowodować natychmiastowe odparzenia. Włosy pełnią funkcję futra i gdyby nie resztki zdrowego rozsądku i zwykła kobieca próżność, to już dawno użyłabym nożyczek.
A jednak jeść trzeba. Może mniej, ale jednak.
Jest kilka wyjść. Przetrwać ten przedsionek piekła wspomagając lokalną gastronomię. Oczywiście tylko tę klimatyzowaną.
Można też ograniczyć się do spożywania wyłącznie kanapek.  Jeżeli macie zasobną lodówkę i nieco wyobraźni, jest szansa, że wyjdziecie z tego doświadczenia z zestawem nowych receptur na zastosowanie dżemu z sardynkami w oleju.
I jest trzecia opcja, ograniczyć męki do minimum, nie rezygnując z przyjemności jedzenia. Malutki palniczek, wentylator w kuchni i krótki przepis powinny wystarczyć. Dajcie sobie spokój ze zrazami, gulaszami czy smażeniem frytek. Na samą myśl o takich torturach jestem bliska omdlenia.
Sałatka, makaron, coś nadające się do piekarnika to punkty do rozpatrzenia. Nawet risotto w upale wywołuje uczucie paniki.
Ja przejrzałam resztki lodówkowe i stwierdziłam, że tarteletki  z niespodzianką muszą wystarczyć.
Znalazłam usmażone pieczarki (pozostałość po tortillach), szpinak z czosnkiem (resztka po makaronie z łososiem) i grillowane bakłażany (bo je kocham).
Kruche ciasto kupicie w sklepie. Niech was nie nękają wyrzuty sumienia. Od czasu do czasu trzeba być dla siebie pobłażliwym.
Wkładacie do foremek ciasto i napełniacie według swoich upodobań.





Wersja szpinakowa:

szpinak
1 łyżka masła
1 ząbek czosnku
1 łyżka śmietany
pół łyżki mąki
sól, pieprz
jakiś zielony ser np. Lazur

Opakowanie szpinaku wrzucacie na patelnię z łyżką masła i smażycie minutę. Czosnek przeciskacie przez praskę i dodajecie do szpinaku. Po kolejnej minucie dorzucacie śmietanę i mąkę. Mieszacie do zagotowania i studzicie. Wszystko trwa 3 minuty.
Wystudzonym  farszem wypełniacie foremki z kruchym ciastem. Na górę sypiecie łyżkę sera.


Wersja pieczarkowa:

2 garści grzybów
1 cebulka
1 łyżka oliwy
zielona pietruszka
sól, pieprz
nieco startego cheddara

Pieczarki kroicie i wrzucacie na patelnię z olejem i drobno pokrojoną cebulą. Smażycie 3 minuty i dodajecie pietruszkę, sól i pieprz. Trzymacie na piecu jeszcze minutę a potem schładzacie. Czas: 4 minuty.
Nakładacie grzyby do foremek i posypujecie tartym cheddarem.


Wersja bakłażanowa:

1 bakłażan
1 łyżka oliwy
3 listki mięty
sól, pieprz
ser typu feta

Bakłażana kroicie na cienkie plastry. Nie ma znaczenia czy wzdłuż czy wszerz. Solicie i smarujecie oliwą. Rozgrzewacie patelnię i smażycie plastry aż nieco zbrązowieją. Czas: 5 minut.
Studzicie i nakładacie do foremek. Posypujecie fetą zmieszaną z posiekaną miętą.
Rozgrzewacie piekarnik do 180 stopni i pieczecie tarteletki 10 minut.

Wyjmujecie schłodzone (koniecznie!!) białe wino i jecie zagryzając pomidorkiem.

                               To moja ulubiona forma spędzania upalnego dnia.


Smacznego i nieco rzeźkiego powiewu.