poniedziałek, 29 lipca 2013

Podwójne wspomnienia i mrożona beza z kremem cytrynowym






Kiedy zaczniecie narzekać na upały,  przypomnijcie sobie, że dokładnie miesiąc temu lało a temperatura raczej sugerowała późną jesień niż optymistyczny początek lata.
Dokładnie miesiąc temu MMŻ obchodził urodziny. Zdjęcia bezy późno, bo późno ale w końcu dotarły.
Doszłam do wniosku, że dziś jest dobry dzień by nieco schłodzić atmosferę. Mrożona beza nadaje się do tego idealnie.

Cofnijmy się w czasie o miesiąc.

                               Jak widać na zdjęciu małe wpadki też się zdarzyły

Zakładanie narciarskich skarpetek na noc ostatniego dnia czerwca wydawało mi się grubą przesadą. Ale cóż, kiedy termometr za oknem pokazywał marne osiem stopni. Oglądam zdjęcia z zeszłego roku.
Koniec czerwca to urodziny MMŻ. Dokumentacja tarasowa nie kłamie. Rok temu mieliśmy na sobie niewiele. A o skarpetach, nawet zwykłych, nikt nawet nie pomyślał. Raczej w grę wchodziło rozbieranie a nie wkładanie.
Przeglądam zdjęcia i widzę, że na stole też nic gorącego. Same przekąski ale w ilościach hurtowych.
Tegoroczna impreza również zakładała zimny bufet i tort mrożony. Już widziałam dzban sangrii na stole.
A jak było?
Rano obudził nas deszcz walący o dach. Nie powiem, żeby to był dobry początek. W drodze na targ moje nadzieje na urodziny w plenerze topniały jak śnieg w marcu.
I nagle, kiedy już przeklęłam wszystkie pogodowe źródła, mamiące mnie obietnicami dzień wcześniej, zaświeciło słońce. O Matko i Córko! Może jeszcze nie wszystko stracone?
Ognisko mogę wykreślić. Nie słyszałam, żeby drzewo pławiące się od ponad miesiąca w wodzie miało jakiekolwiek wartości palne.
Może jednak wieczór nie odbędzie się przy piecu a na świeżym powietrzu? Nic nie kupiłam, tak byłam zajęta zaciskaniem kciuków i mamrotaniem zaklęć pogodowych.
W drodze powrotnej najpierw zaszło za chmury słońce, potem zawiało zimnem, potem zrobiło się ciemno a na koniec wszystko wróciło do normy. Tej deszczowej. Ogarnęła mnie rozpacz.
Czy miałam wyrzucić z listy wszystko co planowałam? Czy w czerwcu podaje się na imprezie zupę marchewkową? Ciepły bigos też chyba bardziej by pasował do aury niż carpaccio z łososia?
Cóż kiedy machina organizacyjna ruszyła już wcześniej.
Bezowy tort urodzinowy jest tradycją. MMŻ raczej stroni od słodyczy ale ten tort jest jego słabą stroną. W tym przypadku żadne tłumaczenia i wykręty nie mają racji bytu. MMŻ uwielbia ten tort i już.
Wykazując się ogromną dozą optymizmu, by nie powiedzieć naiwności, wymyśliłam sobie, że tym razem będzie to bezowy tort lodowy. Jak wymyśliłam tak zrobiłam.
Od piątku mieszkał sobie w lodówce.
Kiedy więc w sobotę powitały mnie rano werble deszczowe, mój tort był  ostatnim z deserów, na jaki miałabym ochotę. Wolałabym szarlotkę na ciepło.
Wszystko zapowiadało się nie takie, jakie miało być.
Nie wiem, czy to moje usilne prośby, czy pomyłka w prognozach ale koło południa pokazało się słońce. I to nie jakieś tam słoneczko, tylko pełnowymiarowe słońce na cały etat.
Urodziny można było zacząć.
W stosunku do zeszłego roku, szału temperaturowego nie było. Tym razem mieliśmy też tysiące nieproszonych, ale za to spragnionych gości w postaci komarów. Kto by się jednak przejmował takimi drobiazgami, skoro było i słońce, i pełny stół, i muzyka, i pyszne wino, i tańce na trawie. Nawet dotkliwy chłód, kiedy przypełzł wieczorem, został spacyfikowany ciepłymi kocami.
A beza okazała się boska. Czy latem czy zimą taki rodzaj ciasta jest spełnieniem marzeń.
Koniecznie wypróbujcie.

Dziś, kiedy temperatura zbliża nas do południa Włoch, można taką bezę wsunąć bez wyrzutów sumienia. Najlepiej by było, gdyby ktoś ją dla nas zrobił. 



Mrożona beza z kremem cytrynowym

białko z 6 jajek
1,5 szklanki drobnego cukru
1 łyżka mąki ziemniaczanej
1 łyżka soku z cytryny
szczypta soli

2 jajka
2 żółtka
70 g zimnego masła
Cukier
Sok z 3 cytryn
Skórka otarta z 2 cytryn
500 ml kremówki 36 %
2 garści owoców wszelakich

Piekarnik rozgrzewamy do 150 stopni. Ubijamy białka ze szczyptą soli na sztywno. Ciągle ubijając dodajemy po łyżce cukier aż piana będzie sztywna i błyszcząca. Czas na dodanie mąki ziemniaczanej a następnie soku z cytryny.
Na blaszce rysujemy okrąg o średnicy 23 cm i wykładamy ¼ masy bezowej.
Najtrudniej jest upchać 4 krążki bezowe w jednym piekarniku. Mój piekarnik jest kieszonkowy. Mogę w nim upiec jednocześnie dwie bezy. Cztery absolutnie nie wchodzą w grę. Biorąc pod uwagę, że pieczenie bezy trwa mniej więcej jedną dniówkę, to cały proces trzeba rozłożyć na dwa dni. Białka, cukier, mąkę i sok dzielimy wtedy na dwie części. Cała reszta pozostaje bez zmian.
Krążki pieczemy (a właściwie suszymy) w piekarniku przez 10 minut. Po tym czasie zmniejszamy temperaturę do 130 stopni i zostawiamy bezę na godzinę. Po wyłączeniu piekarnika pozostawiamy krążki bezowe do całkowitego wystygnięcia. A najlepiej na noc.
Kiedy już upieczecie wszystkie cztery krążki możecie się wziąć za krem. Jak zrobić lemon curd dowiecie się tutaj.
Ubijcie kremówkę i delikatnie połączcie z kremem cytrynowym. Zasada jest taka: do kremu dodajemy po łyżce ubitą kremówkę. Oba składniki powinny mieć tę samą temperaturę. Unikniecie dzięki temu nieprzyjemnych niespodzianek.
Krążki bezowe przekładamy kremem. Owijamy tort papierem do pieczenia lub obręczą do tortów. I wkładamy do zamrażarki na noc.
Kiedy nadejdzie pora zaprezentowania tortu światu, wyjmijcie go pół godziny wcześniej z zamrażarki.
Dekoracją było to, co rosło wtedy w sadzie: czereśnie, porzeczki i truskawki. Jagody kupiłam na targu.
Zanurzyłam nóż w gorącej wodzie i dalej już poszło jak z płatka.



Robiłam tę bezę dwa dni ale warto było.




Pięknego tygodnia, nieco wiatru i smacznego

niedziela, 28 lipca 2013

Lekcja latania i konfitura porzeczkowa z wanilią



Dookoła naszego domu rośnie sad. Nie wiem ile ma lat ale jest starszy ode mnie. A to już sztuka.
Drzewa są w nim poskręcane, pochylone i wykrzywione kilkudziesięcioma zimami, lodowatymi wiatrami i letnimi upałami. Nie wszystkie owocują. Część przeszła już na zasłużoną emeryturę. Stoją sobie w dobrze znanym od lat towarzystwie śliwy, grusze i jabłonie. Owocują nieliczne. Jabłka na jabłoniach są pięknie czerwone i zazwyczaj liczne, ale jeść je  mogą tylko dziki i sarny. Każda próba zmienienia ich w coś smacznego kończyła się fiaskiem. Kiedyś w przyszłości spróbuję z nich wycisnąć cydr. Na razie niech cieszą zimą zwierzęta.
Na pewno w sadzie nie rosną sosny. Na pewno? Skąd w takim razie dookoła śliwek taka obfitość szyszek? Czyżby szyszki na śliwie? Patrzę w górę i co widzę. Dziupla. Czyli mamy wiewiórkę.
Zrobiłam przegląd naszego sadowego dobytku. Owoców może nie będzie zbyt wiele, ale na pewno mamy w sadzie ptasie przedszkole. Naliczyłam kilkanaście dziur w drzewach. Nie wydawało mi się, że słyszałam wiosną dzięcioła. Kiedy zapuściłam się w czerwcu w ciemny kąt, jakieś pierzaste stworzenie oszalało na mój widok.  Wrzeszczało, krążąc nad moją głową, próbowało mnie zmusić do odwrotu.
Z dziupli dobiegał taki hałas, jakby ktoś ogłosił otwarcie stołówki. Bardzo byłam ciekawa, jaki to gość korzysta z naszego sadu. Po czerwonych główkach można się było dopatrzeć dzięciołków. Jak one wrzeszczały!
A potem rodzice zaczęli wyprowadzać swoje potomstwo na świat. Nie przejmując się obecnością kotów urządziły sobie pod naszym nosem pas startowy.
To trzeba było zobaczyć. Małe bez chwili spokoju darły się jak opętane. Potem zaczęły spadać na nasz trawnik. Wyglądało to tak. Uwaga! Leci! Rozbieg odbywał się poziomo, potem chyba sił lub odwagi nie starczało i mały pikował w kierunku ziemi. Nagle, jakimś cudownym wyczuciem podrywał się w górę i przecząc wszelkim prawom fizyki, wlatywał na pobliski modrzew. Siedział i darł się wniebogłosy.
Nasze koty  były zdegustowane. Obserwowały cały ten proces z dużym zainteresowaniem.  Ty on leci! Ale pionowo!? Spadnie? E.. nie spadł. O! następny. 
Trwało to kilka dni aż któregoś dnia przed domem zapanowała cisza. I jakoś tak smutno się zrobiło. Na szczęście na polanie pod lasem zaczęły się próbne loty ptasich drapieżników. Tu szkoła lotnictwa odbywała się w skupieniu i ciszy. Młody, nawet jeśli się odezwał, to zaraz został przed starszych przywołany do porządku. Ćwiczyć, ćwiczyć, nie gadać. Jak w pruskim wojsku. Patrzyłam na jego mozolne próby utrzymania równowagi mimo silnego wiatru. Mały męczył się, często lądował na gałęzi, ale nie było mowy o radosnej zabawie jak w przypadku dzięciołów. Góra, dół, góra, dół. Do skutku.
Dzisiaj całą trójką w płynnym szyku patrolują najbliższą okolicę. Wiem, że w czasie śniadania zobaczę je nad lasem.
Nie wszyscy radzą sobie tak sprawnie.
Najbardziej zdesperowanego młodziaka spotkałyśmy z Córką. Słychać go było z daleka. To znaczy, wtedy nie wiedziałyśmy, że to on. Coś piszczało ile sił w dziobie cienkim głosem. Jeśli nie chciało zwrócić na siebie uwagi , to wybrało złą metodę. Z niepokojem patrzyłyśmy w niebo z której strony nadleci niebezpieczeństwo. Na szczęście myszołowy popołudniami znikają.
Na przygiętej brzozie, na wysokości wzroku siedziało Coś. Umilkło kiedy się zbliżyłyśmy. Przez moment udawało, że jest kawałkiem drzewa. Ani drgnęło. Tylko jedno oko niespokojnie wpatrywało się w intruzów. Jednak potrzeba obwieszczenia światu swojego trudnego położenia była silniejsza od zdrowego rozsądku. Po minucie ciszy mały podjął swoje piski i skargi.
Nie będę opisywać jak wyglądał. Sami zobaczcie. Nawet ogona to to jeszcze nie miało.



Postałyśmy, zrobiłyśmy zdjęcie i cichutko zostawiłyśmy malucha rodzicom. Wieczorem już go nie było.  A my  dzięki wszechwiedzącemu Internetowi zidentyfikowałyśmy maleństwo. Choć trudno w to uwierzyć, ten okruch był wilgą.
Życie jest niebezpieczne. Szczególnie kiedy zmysł  równowagi  zawodzi a do ziemi daleko.

Uczę się przyrody dookoła. W mieście rozpoznawałam wróble, sroki i sikorki. Za miastem widok bociana wprawiał mnie w euforię. Teraz macham do siadających na pobliskim bzie kulczyków czy pliszek.


Jeśli znudziły was moje ornitologiczne opisy, zapraszam was  do na śniadanie.
Jeszcze nie jest tak upalnie jak w południe  i można się rozkoszować kawą i kromką chleba z konfiturą.



 Konfitura z czarnej porzeczki z wanilią

1,5 kg czarnej porzeczki
1 kg cukru
1 strąk wanilii

Obieramy dokładnie porzeczki z szypułek i zasypujemy cukrem. Stawiamy na piecu i doprowadzamy do wrzenia. Nie zapomnijcie o mieszaniu. Aha, użyjcie garnka z naprawdę grubym dnem. Będziecie mieli gwarancję, że konfitura wam się nie przypali, nawet wtedy, kiedy waszą uwagę przyciągnie jakiś ptak za oknem.
Konfitura powinna godzinę postać na ogniu wesoło pyrkając. Po godzinie zdejmujemy ją z ognia, studzimy i przykrywamy folią spożywczą.
Następnego dnia ponownie stawiamy ją na piecu i dodajemy do niej całą laskę wanilii. Wanilię wcześniej kroimy na pół i nożem zeskrobujemy ziarenka. Mieszamy je z konfiturą. Strączki też dodajemy do konfitur.
Gotujemy porzeczki z wanilią na małym ogniu przez godzinę. Wyjmujemy strączki wanilii i gorącą konfiturą napełniamy pasteryzowane słoiki. Mocno zakręcamy i gotujemy 5 minut aby służyły nam zimą.

Dodanie wanilii do owoców jest nieprawdopodobnie trafionym pomysłem.  Lubię konfitury z zagadką. Mały dodatek w postaci wanilii, rozmarynu czy rumu sprawia, że poranna konfitura do śniadania nagle nabiera tajemniczego wymiaru.






Smacznego i ochłody  w ten upalny dzień

piątek, 26 lipca 2013

Nowe słowa i co z nich wynika czyli ciasto z frangipane i czarną porzeczką




Lubię poznawać nowe słowa. Są jak nowo poznani ludzie. Jedne zachwycają inne rozczarowują.
Są słowa, które brzmią szczególnie. Działają na wyobraźnię bardziej niż inne. Koronki, aksamit, satyna. Cynamon, kardamon, imbir. Ażur, stalowy, szmaragd.
Zamykam oczy i obrazy malują się same. Skojarzenia bywają zaskakujące.  
Mam ulubione słowa w obcych językach. Wydaje mi się, że precyzyjniej oddają zawartą w nich treść. Migotliwy po rosyjsku brzmi…cudownie. Apple jest po angielsku kwintesencją jabłka. Dolce po włosku brzmi tak słodko jak lody melonowe.
Czytanie słownika zawsze było moją ulubioną rozrywką. Czy to wyrazów obcych, czy bliskoznacznych, czy Mitów i tradycji.
W ostatnim numerze mojego ulubionego Delicious na okładce było zdjęcie ciasta z czereśniami i frangipane. Wszystko było super, ale co za czort ten frangipane. Nazwa sugeruje źródła francuskie. Słowo jest dźwięczne i zwiastujące coś chrupkiego. Sprawdźmy.

Wiśnie i czereśnie nie wchodziły w grę. Szpaki zjadły. Zostały czarne porzeczki. To ostatni dzwonek by z nich skorzystać, bo znakomitą większość użyłam do konfitury z wanilią.
Tak to wyglądało.



Ciasto francuskie z frangipane i czarną porzeczką

opakowanie ciasta francuskiego
forma do tart o średnicy 30 cm
2 szklanki czarnych porzeczek, bez szypułek

frangipane

185g płatków migdałowych
110g drobnego cukru
85g miękkiego masła
2 jajka
1 łyżka  likieru amaretto
3 łyżki konfitury porzeczkowej

Zaczynamy od rozgrzania piekarnika do 200 stopni.
Ciasto francuskie wyjmujemy z lodówki i zostawiamy na 15 minut. W tym czasie robimy tajemniczy frangipane.
Mielimy w mikserze migdały na mączkę i miksujemy z resztą składników. Formę do tart wykładamy ciastem francuskim. Prawdopodobnie będziecie musieli nieco to ciasto rozwałkować. Obcinamy odstające końcówki. Smarujemy ciasto konfiturą. Na nią wylewamy frangipane czyli pastę jajeczno migdałową. Na górę sypiemy porzeczki.
Wkładamy do piekarnika i pieczemy 20 minut.



Można jeść na ciepło z lodami lub na zimno w kleksem jogurtu.



Tajemnicze słowo zostało oswojone i przyswojone. Nawet gotowanie może być pouczające.
Cudownej soboty życzę i smacznych słów

czwartek, 25 lipca 2013

Pierogi z jagodami i malinami czyli trudny wybór




Nie ma nic lepszego po dniu spędzonym w mieście niż obiad czekający na tarasie. Wczoraj co prawda obiad nie czekał, ale wszystkie jego elementy były przygotowane. Ktoś nazbierał jagód, ktoś zerwał maliny. Potem ktoś zagniótł ciasto na pierogi a inny ktoś zamieszał ser. Razem oba ktosie nalepiły pierogów i podały na stół ze śmietaną.
Na taki obiad mogę poczekać.
Co jest lepsze: pierogi z jagodami czy naleśniki? To tak jak zapytać Jasia kogo bardziej kocha: mamę czy tatę. Wybór między jednym i drugim jest niemożliwy. Obie potrawy kocham namiętnie. Obie mogę jeść  we wszelakich kombinacjach. Na słodko i słono, w wersji zimowej i wiosennej.
Pomysł na pierogi z malinami i serem napatoczył się niespodziewanie, przy okazji lepienia tych z jagodami. Maliny stały w miseczce obok i wyglądały na zasmucone. Nieopodal czekał na swoją kolejkę ser. W planach było upieczenie placka drożdżowego z serem i jagodami. Maliny nie znalazły na razie swego miejsca w jadłospisie. I były smutne.
Skoro pakujemy do pierogów truskawki, to czemu nie maliny? Dla osłodzenia wnętrza, kleks twarogu z odrobiną miodu.
Jeśli lubicie kolory, to nie czekajcie. Pędźcie po jagody i maliny i róbcie pierogi. Z kwaśną śmietaną i odrobiną cukru na talerzu wyglądają jak czysty impresjonizm. 
A smakują tak, że zaczynasz rozumieć po co natura stworzyła las.



Pierogi z jagodami i malinami

(bez jajek)
2 szklanki mąki
szczypta soli
2 łyżki oleju
¾ szklanki gorącej wody
szklanka jagód
miseczka malin
100 g twarogu
1 łyżka miodu

Zagniatamy ciasto. Najpierw widelcem, żeby nie poparzyć sobie palców. Potem bierzemy sprawy w swoje ręce i wyrabiamy gładkie ciasto. Rozwałkowujemy je i wycinamy szklanką krążki. Na środek każdego z nich nakładamy pół łyżeczki twarogu i jedną malinę. Sklejamy pieroga i odkładamy na talerz posypany mąką. W wersji jagodowej zamiast malin i sera używamy kilku jagód. Też sklejamy i odkładamy.
W garnku zagotowujemy wodę z odrobiną soli. Na gotującą się wodę wrzucamy pierogi. Kiedy wypłyną na wierzch są gotowe. Wyławiamy je, dzielimy na sprawiedliwe porcje i podajemy ze śmietaną i cukrem.


Resztę owoców zmieszałam z jogurtem i miodem. Jutro zjemy je na śniadanie.




Smacznego i udanego dnia

wtorek, 23 lipca 2013

Burgery z bobu czyli ćwiczymy pamięć





Muzyka i gwiazdy to najlepsi pośrednicy wspomnień. Taką myśl wieki temu wpisała do pamiętnika moja szkolna przyjaciółka.

Kiedy ma się lat naście, ta szufladka wspomnień jest pustawa. Inaczej sprawa ma się  po latach. C’est la Vie Emerson Lake i Palmer, usłyszane nieoczekiwanie wywołało prawdziwą rzekę łez.  MMŻ aż zatrzymał samochód, biegnąc mi na pomoc.  A to po prostu wróciło wspomnienie głupich zdarzeń, kiedy byłam nieco innym człowiekiem. A Dom zachodzącego słońca? Wakacje w górach, gwiazdy, radio tranzystorowe i moja pierwsza wakacyjna miłość.
We Will Rock You Queen’ów zagrzewało nas do matury. Nic nie dodawało takiego kopa jak głośne słuchanie tego kawałka.
A Bowie i Jagger z ich tańcem na ulicy? Pamiętam jak pachniała moja córka, kiedy ją zobaczyłam po raz pierwszy.
Konkwista do Raju Jona i Vangelisa to chowająca się pod stołem Daria. Pamięta do dziś, jak bardzo przerażała ją ta muzyka.
Korn i … to wspomnienie ogromnego smutku z powodu …śmierci.
Heat of the Moment Asia. MMŻ był  bliski popełnienia zbrodni. Z oczekiwanego mocnego brzmienia fani  JohnaWettona  dostali dobrą knajpianą muzyczkę. Ale był skandal.
A Floydów The Wall. Hm… to przyjemne wspomnienie. Nie opowiem wam o nim.
Mogłabym tak wyliczać jeszcze przez kilka godzin. Każdy z nas ma te najukochańsze, najpiękniejsze i najlepsze muzyczne wspomnienia.
Jeśli kiedyś w przyszłości czekają mnie kłopoty z pamięcią, to mam nadzieję, że muzyka mi wtedy pomoże.

Dziś dodatkiem do kartki z muzycznego pamiętnika będzie zielony, jak moja pierwsza wakacyjna miłość, strączek bobu. Było lato, góry, miska zielonych fasolek, mój ukochany obok i muzyka Animals House of the Rising Sun .



Zielone burgery z bobu z tzatzikami:

1 kilogram bobu, ugotowanego i obranego z łupinek*
1 cebula, pokrojona w kostkę
1 - 2 ząbki czosnku, drobno posiekany
2 łyżki płatków migdałowych
2 łyżki zielonej pietruszki, pokrojona drobno
1 łyżka mięty, pocięta 
1 łyżka kuminu
pół łyżeczki chili
1 łyżeczka soli
pół łyżeczki pieprzu
szklanka startego cheddara lub innego sera
4 łyżki mąki lub tartej bułki
jajko

Przepis jest krótki. Wszystkie składniki pakujemy do miksera i miksujemy kilka sekund. Lubię gdy bób nie jest totalną miazgą więc miksuję go krótko. Można go tylko rozgnieść widelcem, a resztę składników drobno pokroić i dodać do bobu. Formujemy małe kotleciki (wielkości rozgniecionej moreli) i obtaczamy w tartej bułce. Przykrywamy folią i wkładamy do lodówki na godzinę.
Rozgrzewamy olej na patelni i smażymy burgery. Nie zniechęcajcie się jeśli pierwsza porcja się rozpadnie. To znaczy, że musicie dodać do burgerów łyżkę mąki i jeszcze raz wymieszać, i uformować kuleczki. Wszystkie kotlety z roślin strączkowych mogą sprawiać kłopoty. Czy z ciecierzycy,  czy z fasoli czy z bobu są dość kapryśne. Dodanie do nich mąki z cieciorki, pszennej czy tartej bułki zazwyczaj załatwia sprawę. 
Usmażone kotleciki odkładamy na papier, żeby odsączyć nadmiar oleju i zajmujemy się sosem jogurtowym.
*
Ugotowany bób trudno wziąć do ręki. Trzeba go przelać zimną wodą, odsączyć i wyłuskać. Tylko na ciepło da się to zrobić z łatwością. Im bardziej bób stygnie, tym bardziej się przykleja do łupinek. 




Tzatziki:

1 ogórek
ćwierć łyżeczki soli
1 kubek jogurtu greckiego (340 g)
pieprz
1 łyżeczka pokrojonej drobno mięty
1 łyżka oliwy

Ogórek obieramy i ścieramy na tarce. Posypujemy solą i mieszamy. Po 10 minutach odsączamy ogórek na sicie. Mieszamy z jogurtem i przyprawami. Mieszamy. Polewamy oliwą i podajemy z burgerami. 


Korzystajcie, bo bób  bywa, nie jest. Potem zostanie tylko wspomnienie.
Smacznego i dobrego tygodnia

sobota, 20 lipca 2013

Ciasto drożdżowe z morelami i pastą pistacjową czyli jak wypowiedziałam wojnę


Żyjąc w pięknych okolicznościach przyrody trzeba się liczyć z tym, że przyroda się z tobą nie liczy.
Nagle pewnego ranka budzisz się a po twojej kołdrze spokojnie spacerują dwa krocionogi. Lub ni z tego ni z owego, taras opanowały ślimaki.
Wiadomo, że o roślinki na grządkach odbywa się regularna wojna. Albo my, albo oni.
Klęski przychodzą cyklicznie raz jako pędraki, raz pod postacią gąsienic lub czerwcowych kowalików. Plagi egipskiej tylko brakuje.
Jedynie mszyce są odporne na mody, pogodę i moje wysiłki. Są zawsze.
Jeśli toleruję obecność obcych w ogródku, to dom uważam za moją twierdzę. I tak ma pozostać.
Ale nawet gdybym spisała tę zasadę złotą czcionką na posrebrzanym papierze, to będzie to porozumienie jednostronne. Ja swoje, a przyroda swoje.
Dzisiejszego poranka, kiedy zaspane oczęta namierzyły w końcu okulary, ku memu oburzeniu okazało się, że zaczęła się inwazja. Bez wstępów, zapowiedzi, napiętej sytuacji. Kładłam się spać otulona pokojem i poczuciem bezpieczeństwa. A pod osłoną nocy wróg rozstawiał swoją ruchliwą armię po kątach. Zajmował strategiczne punkty kuchni. Opanował zaplecze i wyszedł na pierwszą linię frontu czyli na stół.
Gatunek ludzki zareagował przewidywalnie. Najpierw były okrzyki i machanie rękami. Po kilku minutach chaotycznego miotania się po kuchni i niekontrolowanych zderzeniach, sięgnęliśmy po broń chemiczną. Odtrąbiliśmy zwycięstwo. Mrówki zniknęły jak lotna brygada. Jak się okazało, dwie godziny później, tylko z naszych oczu.
Wczoraj upiekłam moją pierwszą w życiu blachę drożdżowego ciasta. Nie wyszło może pięknie, ale było absolutnie smaczne. Z morelami i pastą pistacjową*.
Leżało sobie w blaszce jak w łóżeczku, przykryte pergaminem.
Tam właśnie znalazłam całą mrówczą armię.
Właściwie im się nie dziwię. Ciasto było przepięknie wyrośnięte, muślinowe. Morele dojrzałe i wypełnione pastą pistacjową. Czegóż chcieć więcej?
Poświeciłam ciasto by pozbyć się wroga. Blaszka powędrowała razem ze swoimi zdobywcami w pole.
Dobrze, że wczoraj nie mogąc się powstrzymać, spróbowałam kawałek. Przynajmniej wiem jak smakowało.
Całe szczęście, że na krzakach wiszą czarne porzeczki. Trzeba zabrać się za upieczenie ciasta.
Ale kolejne ciasto ustawię na zaminowanej ziemi i otoczę zasiekami . Żadna mrówka się nie przedrze.



Ciasto drożdżowe z morelami i pastą pistacjową* (lub marcepanem)
na blaszkę o rozmiarach 30 x 25

pół szklanki mleka
pół szklanki cukru
pół kostki masła
2 jajka
25 dkg świeżych drożdży
3 szklanki maki pszennej
1 kg moreli
200 g pasty pistacjowej lub marcepanu
szczypta soli

Do sporej miski wsypujemy przesianą mąkę ze szczyptą soli. Robimy wgłębienie i kruszymy do niego drożdże z 2 łyżkami cukru. Podgrzewamy mleko. Powinno być letnie. Wlewamy 2 łyżki na drożdże z cukrem. Przysypujemy mąką i przykrywamy miskę. Zostawiamy na 15 minut. W tym czasie podgrzewamy resztę mleka z resztą cukru i masłem. Niech się rozpuszczą. Potem studzimy płyn do temperatury pokojowej i wbijamy jajka. Mieszamy aby uzyskać jednolitą masę. Wszystko wlewamy do miski z mąką i podrośniętymi  drożdżami. Mieszamy a potem wyrabiamy na gładkie ciasto.
Jeśli będzie się kleić do rąk, podsypujemy nieco mąką, ale powinno być raczej luźne.
Zostawiamy w misce do wyrośnięcia czyli około godziny.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia.
Ciasto wyjmujemy z miski i delikatnie rozciągamy do wielkości blaszki. 
Morele dzielimy na połówki. Na tarce ścieramy pastę pistacjową lub marcepan i układamy na nim połówki moreli, skórką do dołu. Do każdej moreli wkładamy kawałek pasty. Odstawiamy ciasto na pół godziny żeby jeszcze nieco podrosło.
Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni .
Do gorącego pieca kładziemy ciasto i pieczemy 40 minut.


Tutaj muszę się do czegoś przyznać.  Nie przewidziałam, że ciasto w piekarniku tak urośnie. Morele się rozjechały i byłam rozczarowana widokiem.
Za to po ukrojeniu pierwszego kawałka okazało się, że to najlepsze ciasto drożdżowe jakie jadłam do tej pory. Ze szklanką mleka było nieziemskie.
Mrówki miały chyba podobne zdanie.



* pastę pistacjową przywiozłam z Sycylii. Ma soczysty zielony kolor i smakuje pistacjami. Robi się ją jak marcepan. W cieście można ją nim zastąpić.


Smacznego i świętego spokoju na niedzielę życzę

czwartek, 18 lipca 2013

Z okazji trzeba korzystać czyli konfitura z czerwonej porzeczki




Ani się człowiek obejrzy, a coś mu umknie. Raz bywają to filmy w kinie. Cieszę się na premierę a potem okazuje się, że zwlekałam tak długo, że film odszedł już do historii.
Innym razem ostrzę sobie zęby na sezonowe  wyprzedaże. Upatrzę sobie jakąś szmatkę i obiecuję kupić gdy cena będzie niższa. Potem marudzę, że jeszcze za drogo i się przyczajam. Aż w końcu rzeczywistość wylewa mi wiadro zimnej wody na głowę i pewnego dnia zamiast upatrzonej sukienki wita mnie napis „nowa kolekcja”. Wyciąganie wniosków z takich sytuacji nie jest moją mocną stroną. Historia powtarza się co roku.
Na szczęście jest kilka dziedzin, w których jestem bardziej czujna. Obniżka księgarska wyostrza mi zmysły. Napis „kup książkę, a drugą weźmiesz za złotówkę” jak nic zostanie przeze mnie  zauważony. I jak nic, zakupów nie będę odkładała na później. Tu, niestety tkwi haczyk, bo okazuję się być osobą o wyjątkowo słabej woli. Oparcie się książkowym zakupom jest ponad moje siły.
Ale z dwojga złego wolę żałować niekupionej sukienki niż niekupionej książki.
Drugim polem, na którym staram się trzymać rękę na pulsie są sezonowe produkty. Przespanie szparagów, czy truskawek jest równie przerażające jak nie skorzystanie z księgarskich wyprzedaży.
Niestety, tu też zdarzają mi się wpadki. W zeszłym roku ani się obejrzałam a na naszych krzewach porzeczkowych zostały tylko bujne liście.  Jacyś skrzydlaci najeźdźcy dokonali czystki o świcie. Kiedy ja rano wkroczyłam do akcji z miską, po porzeczkach został tylko nędzny ślad w postaci upuszczonych pojedynczych owoców.
W tym roku postanowiłam nie dopuścić do tej takiej zbrodni i pilnowałam porzeczek jak Wanda cnoty.
Udało się. Konfitura z czerwonych porzeczek stała się faktem. Nie dość, że nie przegapiłam zbiorów, to na dodatek zdążyłam przed agresorem.





Konfitura z czerwonej porzeczki:
(zmieściła się do 4 dżemowych słoiczków)

700 g czerwonej porzeczki bez szypułek
1 limonka
500 g cukru
3 łyżki syropu kokosowego

Zagotowałam cukier z wodą. Na wrzący syrop cukrowy wrzuciłam porzeczki i smażyłam godzinę. Dodałam sok z limonki, otartą skórkę i syrop kokosowy. Zamieszałam i zdjęłam z ognia. Wystudziłam i przykryłam folią spożywczą. Następnego dnia smażyłam konfiturę pół godziny i gorącą nałożyłam do pasteryzowanych słoików. Zakręciłam  i odstawiłam odwróconą do góry nogami by wystygła.
Następnego dnia zrobiłam próbę śniadaniową. Z  małymi bułeczkami, które zrobiłam z resztek ciasta na pizzę, smakowały bardzo wakacyjnie.





Smacznych śniadań, obiadów i kolacji

wtorek, 16 lipca 2013

Biała pizza z ziemniakami i cukinią czyli nie wierzcie numerkom




Rok temu tkwiłam w amoku pakowania kartonów. Pot lał się z czoła, ręce bolały od dźwigania, nogi miałam pocięte podajnikiem do taśmy klejącej a książek wciąż nie ubywało.
Na lipcowym etapie przeprowadzki wydawało mi się, że koniec nie nastąpi nigdy.
Minął rok a kartony stoją karnie tam gdzie je postawiłam. 
Jakaś siła wyższa podszepnęła mi wtedy, żeby je numerować a spis umieszczać w komputerze z opisem, co jest w środku.  Czyli numer 247 to moje stare zeszyty a 274 szklanki do piwa. Perfekcyjnie.
Niestety licho nie spało, kiedy ja w natchnieniu opisywałam kartony.

Pewnego chłodnego dnia MMŻ wyraził chęć napasienia wzroku swoją samochodową kolekcją. Ja, pusząc się jak paw w zalotach, z pewną miną i pomocą komputerowej listy, zanurkowałam w kartony.  Poszukiwania nie powinny być trudne. Modele zajmują numery od 150 do 199. Czyli każdy karton w tym przedziale jest trafiony. 
Otwarłam pierwszy karton a tam…książki. Konsternacja. Jak to możliwe? Drugi? To samo. Spociłam się nie tylko z emocji. Kartony stoją jak popadnie. Tu żadnego klucza nie stosowałam. Biorąc pod uwagę, że w grudniu szukałam spodni narciarskich i nart, w marcu bryczesów i toczka a w maju letnich sukienek i strojów kąpielowych, można sobie wyobrazić ile trzeba kilogramów przerzucić, żeby znaleźć odpowiedni numerek.
A tu taka wpadka! Trzeci karton nareszcie spełnił moje oczekiwania. Kolejne dwa również.
Niestety, ten sukces nie rozwiał moich wątpliwości. Gdzieś te zagubione modele muszą być. I w ilu jeszcze przypadkach rzeczywistość będzie się rozmijała z teorią.

Dziś próbowaliśmy z MMŻ znaleźć jego koszule z krótkim rękawem. Bezskutecznie. Prawo Murphiego mówi, że na sto procent znajdą się przy okazji ubierania choinki.
Zaraz, zaraz, czy ja pamiętam gdzie upchałam bombki?

Wracając do kartonu numer 150. Leżały w nim książki a wśród nich jedna z moich ulubionych*. Przepadła w zeszłym roku i już się z nią pożegnałam.  To znalezisko nieco mi osłodziło rozczarowanie samą sobą i błędami w nadawaniu numerków.
Zaraz ją wykorzystałam do zrobienia czegoś jadalnego, co poradzi sobie bez klasyfikacji.



Biała pizza bez wyrastania:

ciasto:

3 szklanki mąki pszennej
¾ szklanki ciepłego mleka
Pół łyżeczki soli
Pół łyżeczki cukru
30 g świeżych drożdży
1 jajko

dodatki do białej pizzy:

karmelizowana cebula
ugotowany i pokrojony w plastry ziemniak
cukinia pokrojona w plastry i podsmażona lub zgrillowana
plastry koziego sera
plastry niebieskiego sera
do posypania np. rozmaryn

W misce sypiemy kopczyk z mąki. W nim robimy dołek, do którego kruszymy drożdże. Sypiemy cukier i wlewamy 1/3 szklanki mleka. Lekko mieszamy. Przykrywamy miskę i zostawiamy w spokoju na 15 minut. W tym czasie do reszty mleka dodajemy sól i jajko. Roztrzepujemy i po kwadransie wlewamy do miski z mąką i drożdżami.
Wyrabiamy mikserem lub ręcznie przez 10 minut i wałkujemy na płasko. Jeśli ciasto się klei, podsypujemy (oszczędnie) mąką.
Nie czekamy aż urośnie. Dzielimy ciasto na tyle placków ile sobie zaplanowaliśmy i wkładamy je do rozgrzanego do 200 stopni piekarnika na 10 minut.
Wyjmujemy z pieca, smarujemy czym chcemy i znów umieszczamy w piekarniku do czasu aż sery nam się stopią.



Sypiemy na górę rozmaryn, robimy sałatkę z sałatki i zielonej cebulki i jesteśmy wyluzowani, zrelaksowani a numerki mogą sobie stanąć na główkach. Bez nas.



Jeżeli zostanie wam ciasto, włóżcie je do woreczka i schowajcie w lodówce. Jutro materiał na małe bułeczki podawane z konfiturą porzeczkową będzie mieli jak znalazł. Wystarczy je podzielić na kawałki i poczekać ze 20 minut. Potem tylko pieczemy je w 180 stopniach przez 10 minut. Posmarujcie je jajkiem i posypcie sezamem lub makiem, a otrzymacie nie tylko smaczny ale i ładny materiał na 
śniadanie.



* ta cudem odzyskana książka to River Cottage Veg everyday Hugh Fearnley'a Whittingstall'a




Smacznego i dużo dobrego humoru 

sobota, 13 lipca 2013

Plan awaryjny czyli kruche ciasto z białym kremem i owocowym wieńcem



To nie były udane ciastka. Płaskie, klejące, smutne. Ogólnie do niczego.
I wcale nie pocieszała mnie myśl, że bezy nawet jak się nie udają, są dobre. Moje przeczyły tej optymistycznej teorii.
W słoiku nazbierało mi się z tuzin białek. Najpierw robiłam lody, potem  trafiły się tarteletki  i tak słoik mi prawie kipiał. Powiecie, że mogłam zamrozić. Teoretycznie tak, ale w mojej zamrażarce jedno piętro zajmowała sorbetiera, drugie pudełka z moimi lodowymi eksperymentami, trzecie mrożone truskawki i zeszłoroczne grzyby a na czwartej moja mama schowała 18(!!!) kawałków mięsa na rosół.
Być może istnieje jakieś uzasadnienie tej pasji ale nie jest mi znane. Mama jest z pokolenia, któremu wszystkiego brakowało, więc omijam tę szufladę bez mrugnięcia okiem.

Jednak problem braku miejsca i zagospodarowania białek ciągle nie znalazł rozwiązania.
Po głębokim zastanowieniu z połowy zawartości słoika upiekłam więc bezy. Zamarzyły mi się bezowe pudełka, w których schowałabym gałkę lodów malinowych. I przykryłabym je daszkiem z białej czekolady.

Od pierwszego momentu wszystko było nie tak. Czekolada za nic w świecie nie dawała się ściągnąć z papieru. O wykrojeniu z niej kwadratów  nie miałam co marzyć. Potem okazało się, że rękaw cukierniczy nie przyjechał ze mną. Poszłam na kompromis sama ze sobą.  Zadowoliłam się bezowymi krążkami.
A one? Najpierw optymistycznie urosły, potem tragicznie opadły i już się nie podniosły. Na koniec zrobiły się klejące. Katastrofa.

Zamiast wyciągnąć wnioski ja brnęłam dalej. Z drugiej połowy słoika postanowiłam upiec angel cake.
Kiedy wyjęłam bezy z piekarnika myślałam, że już gorzej być nie może w dziedzinie cukiernictwa. Oj, może. I to jak.
Moje szyfonowe ciasto z białek było tak pokraczne, że zamiast się wkurzyć, dostałam ataku śmiechu.
Po upieczeniu zajmowało w formie mniej miejsca niż przed upieczeniem. Twarde, suche i niejadalne. To tyle jeśli chodzi o spożytkowanie białek.
Mam nadzieję, że kury sąsiada nie są wybredne.

Zostałam więc z pustym słoikiem po białkach i bez ciasta na niedzielę.


O 22 wyjęłam z lodówki masło i zagniotłam kulę kruchego, które zawsze się udaje.
Eksperymenty z angel cake zostawiam sobie na kiedy indziej. Tym bardziej, że zaczęłam nową kolekcję białek.



Kruche ciasto z białym kremem i owocowym wieńcem

Nie będę niczego już wypróbowywać. Zdam się na doświadczenie i dobre wspomnienia. To kruche ciasto sprawdza się w wersji słodkiej, słonej, tarleletkowej i tartowej.  Jest świetną bazą kruchych ciastek.
Co tu dużo gadać, nigdy mnie nie zawiodło. W przeciwieństwie do białek.

1 kostka  zimnego masła
2 żółtka
2 łyżki zimnej kwaśnej śmietany
2 szklanki mąki
2 łyżki cukru pudru

Szybko zagniatamy kulę z podanych składników. Rozpłaszczamy i wkładamy do worka foliowego i chłodzimy godzinę w lodówce.
Po godzinie rozwałkowujemy ciasto i wykładamy nim formę do pieczenia tart. Nakłuwamy widelcem i znów chłodzimy pół godziny.

Z ilości składników zawsze zostaje mi nieco ciasta. Nie lubię kiedy tarta jest gruba więc pozostałą odrobinę ciasta wykorzystuję do upieczenia 2,3 foremek tarteletek. Jeżeli nie wykorzystam ich od razu, to po upieczeniu mogą kilka dni poleżeć w pudełku.




Schłodzone kruche ciasto wkładamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni i pieczemy 25 minut.
Dobrze jest obciążyć ciasto fasolą lub soczewicą. Kładziemy wtedy na surowe ciasto płat papieru do pieczenia i sypiemy na dno ziarna. One nie pozwolą ciastu nadmiernie urosnąć. Papier z ziarnami zdejmujemy z ciasta na 10 minut przed końcem pieczenia.
Upieczone ciasto wyjmujemy z pieca i czekamy aż ostygnie.

Do zrobienia białego kremu potrzebujemy:

200 ml kremówki
250 g mascarpone
2 łyżek likieru np. pomarańczowego (niekoniecznie)
kilku łyżek dżemu lub konfitury malinowej

Konfiturą malinową smaruję powierzchnię ciasta. Dzięki temu nie namoknie i dłużej będzie kruche.
Ubijamy śmietanę a potem mascarpone z cukrem pudrem i likierem. Do ubitego sera dodajemy łyżkę śmietany i mieszamy. Potem po trochu dodajemy, delikatnie mieszając, resztę śmietany.
Pokrywamy kremem warstwę malinowej konfitury. Teraz czas na owoce. W moim cieście przeważają maliny. Równie dobrze możecie użyć porzeczek, moreli czy wiśni.
Dobrze jest wtedy do kremu dolać likieru podobnego w smaku i posmarować ciasto odpowiednią konfiturą.




Jak się okazuje plan awaryjny trzeba mieć. 
Jednak sprawa białkowa jeszcze wróci. Jedno niepowodzenie to jeszcze nie klęska.


I tym postanowieniem was żegnam i życzę smacznego i może więcej słońca.

piątek, 12 lipca 2013

Jaka piękna para: bakłażan i quinoa czyli zachęta do stawiania pytań.




Co działa na nas inspirująco? Co powoduje, że ciągle nam się chce? Wszystko jedno czy przeczytać kolejną książkę, czy dowiedzieć się gdzie leży np Folegandros, czy zgłębić tajemnicę błękitnych stref.
Wydawałoby się, że oprócz własnego nosa i portfela nie widzimy już nic więcej.  Można tak pomyśleć. I po części jest to prawda. Ale niektórym oprócz tlenu i miski z zupą do życia jest potrzebne coś jeszcze. Nie zawsze ta potrzeba jest zrozumiała dla innych. Po co zadawać sobie, a co gorsza innym , niekończące się pytania?
Czy zadawanie pytań świadczy o naszej niewiedzy? Można tak  sądzić. Ale z drugiej strony czy zadawanie pytań nie jest najprostszym sposobem poznania. Czy znajdując odpowiedź nie prowokujemy kolejnych pytań?
Ile razy szukając w słowniku konkretnego słowa na „h” zabłądziliście w okolice „r”?
Ile razy prosząc ciocię Wikipedię o odpowiedź, zaraz ruszaliście dalej, zachęceni nowością nabytej wiedzy? 
Dużo pytań oznacza dużo odpowiedzi. Dużo odpowiedzi oznacza kolejną porcję pytań.
Podobno tych ciekawych, tych, którzy pytają, jest mniejszość. Jeżeli to prawda, to powinni być otoczeni opieką. Powinno się nad nimi rozciągnąć parasol, żeby zawsze im się chciało i żeby swoim „chciejstwem” i ciekawością zarażali innych.

Coś mnie dzisiaj na rozmyślania wzięło. A skąd te rozmyślania? Co wam mówi skrót TED? Jeszcze nic?
Najwyższy czas to zmienić. I zacząć zadawać pytania.

Guinoa  jest słowem, które pojawiło się w moim słowniku niedawno a w mojej kuchni 10 dni temu.
Pytanie brzmiało: co mogę z nią zrobić?
Odpowiedź brzmi: nadziewanego bakłażana.




bakłażan i quinoa

2 bakłażany
1 cebula
1 ząbek czosnku
pół szklanki komosy ryżowej czyli quinoa
szklanka wody
szczypta soli
dwa plastry koziego sera
garść liści bazylii
pieprz
ćwierć łyżeczki kminu rzymskiego
2 łyżki oliwy





Umytego bakłażana kroimy wzdłuż na dwie połowy. Nacinamy je w kratkę, posypujemy solą i skrapiamy oliwą. Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i pieczemy obie połówki bakłażana przez 35 minut. Po tym czasie powinny być miękkie. Wyjmujemy je z pieca i studzimy.
W czasie gdy bakłażan nam się piecze, bierzemy się za quinoa. Przepłukujemy ją zimną wodą i odcedzamy. W garnku gotujemy szklankę wody ze szczyptą soli i wrzucamy kaszkę. Dalej idzie jak z gotowaniem ryżu. Po 20 minutach gotowania quinoa powinna być miękka i z ogonkiem. Jeśli w czasie gotowania zacznie w garnku brakować wody, to nieco dolejcie. Nie będziecie mieć problemów z gotowaniem tej kaszy. Skoro ja sobie poradziłam, to zrobi to każdy.
Ugotowaną kaszę studzimy.

Wracamy do bakłażana.
Wystudzone połówki wydrążamy np. łyżeczką, ale tak by nie uszkodzić dna.  To co wydrążyliśmy kroimy na drobną kostkę.
Cebulę i czosnek obieramy i smażymy na łyżce oliwy. Dodajemy do nich pokrojone środki z bakłażana.
Smażymy 5 minut, dodając zmielony kmin rzymski i pieprz.
Zdejmujemy z ognia , studzimy i mieszamy z ugotowaną kaszą. Dodajemy jeszcze porwane liście bazylii i pokrojony w kostkę ser. Mieszamy i faszerujemy połówki bakłażana.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i pieczemy bakłażanowe łódeczki 20 minut. Na ostatnie 5 minut przekładamy blaszkę jak najbliżej górnej grzałki, żeby danie nabrało złotego koloru.


Podajemy z kleksem jogurtu zmieszanego z liśćmi mięty. 




Smacznego i jak najwięcej pytań.