Idę sobie w skupieniu korytarzem.
Niosę tackę z dopiero co uturlanymi czekoladkami. Jestem bardzo
skupiona, bo przydarzają mi się różne przygody typu zderzenie ze
ścianą lub nadepnięcie kota. Każda taka sytuacja kończy się
podbitym okiem lub potłuczoną zastawą. Dziś takie katastrofy są
absolutnie niedopuszczalne. Nie po to ślęczałam nad czekoladkami
dwa dni żeby teraz miało się wydarzyć coś nieprzewidzianego.
Koty zamknęłam w sypialni, MMŻ wysłałam do pracy. Sprawdziłam
trasę dwa razy. Nic nie leży na podłodze. Żadna pluszowa mysz,
żaden zaplątany kapeć. Jest bezpiecznie.
Niosę czekoladki i wdycham ich zapach.
Podobno działa kojąco. Lubię zapach czekolady choć w ograniczonej
ilości. Coś, co jest zjadalne i pachnie czekoladą jest OK.
Natomiast mydło, olejek, balsam do ciała aromatyzowane chemią
udającą czekoladę jest „be”.
Pokonuję dwa metry korytarza i
powinnam teraz skręcić w prawo. Tam jest miejsce docelowe dla moich
słodyczy. Póki nie zastygną, będą miały święty spokój.
Skręcam do pokoju i staję jak wryta.
Zamiast ciemnego prostokąta okna mam przed oczami kalejdoskop
niebieskich barw. Za moim oknem coś się wydarzyło w ciągu
ostatnich godzin. Jestem tak wstrząśnięta widokiem, że taca z
czekoladkami zamiast powędrować do swojego azylu, niebezpiecznie
zaczęła się od niego oddalać. To niebieskie coś przyciągnęło
mnie do okna.
Podchodzę bliżej i zagadka się
rozwiązuje. Jakiś bardzo niecierpliwy ktoś, nie mogąc się
doczekać świąt odpalił choinkę. Zawiesił na niej cały sklep
oświetleniowy i świeci ona jak stadion Ruchu na meczu z Górnikiem.
Czy ten ktoś ma kalendarz? A może to próba świateł? Nie, bo po
czterech godzinach choina ciągle świeci.
Czekoladki zsuwały się jedna po
drugiej z tacy. Kiedy czwarta wylądowała obok mojej stopy stało
się to co musiało się stać. Wlazłam w nie bosymi stopami. I
wtedy się ocknęłam. Krem czekoladowy do stóp? Niekoniecznie.
Dobrze, że w domu były tylko koty.
To, jak skomentowałam utratę czterech czekoladek pominę
milczeniem. Choć w porównaniu do podbitego ścianą oka, straty
były niewielkie.
Czekoladki z marcepanem i wiśnią
200 g deserowej czekolady (połączyłam
100 g mlecznej i 100 g gorzkiej)
200 g marcepanu
wiśnie suszone
gruby kawałek styropianu
garść wykałaczek
cukier puder do podsypania
Zaczynamy od wiśni. Do moich
czekoladek użyłam wiśni, które zostały z nalewki wiśniowej.
Jeżeli nie jesteście tak wstrzemięźliwi i już zjedliście swoje
zapasy owoców w likierze, to zamoczcie suszone wiśnie w rumie na 24
godziny.
Potem je odsączcie na sitku i już
możecie nimi wypełnić czekoladki.
Aby to zrobić postawcie garnek z wodą
na ogniu. Na garnku postawcie miskę (ale tak by dno miski nie
dotykało lustra wody w garnku). Wrzućcie do miski połamaną
czekoladę. Kiedy woda w garnku się zagotuje, wyłączcie ogień.
Czekolada roztopi się siłą rozpędu.
W czasie kiedy czekolada zmienia stan
skupienia możecie ulepić marcepanowe kulki. Na deskę sypiecie
nieco cukru pudru. Kładziecie marcepan i lekko oprószacie cukrem
pudrem. Wałkujecie na cienki placek, z którego wycinacie np.
kieliszkiem kółka. Niech będą takiej wielkości by zmieściły w
sobie jedną wiśnię. Sklejacie marcepanowe zawiniątko i formujecie
kulkę. Wbijacie w nią wykałaczkę i zanurzacie w płynnej
czekoladzie. Chwilkę trzymacie kulkę nad miską z czekoladą by jej
nadmiar spłynął. Wbijacie wykałaczkę z czekoladową kulką w
styropian (kiedyś użyłam do tego celu dyni) i zostawiacie w
spokoju aż zastygnie. Potem pozostaje już tylko zdjąć czekoladkę
z patyczka i włożyć do papilotek.
Jako nadzienie mogą wystąpić zamiast
wiśni rodzynki, śliwki, orzechy czy co kto lubi.
Smacznego przygotowywania prezentów
P.S.
A to sprawca wieczornego zamieszania.