piątek, 28 lutego 2014

Ryba to nie ciasto czyli brownie z solą i batonikiem karmelowym

























Co wolicie? Rybę o smaku ciasta czy ciasto o smaku ryby?
Pewna mądra kobieta rozmawiając ze mną o wymarzonej kuchni, podzieliła się ze mną dobrą radą: w kuchni zamontuj sobie dwa piekarniki.
Ciekawe po co? Raczej nie piekę czterech ciast jednocześnie. Nie urządzam siedzonych przyjęć na dwa tuziny gości. Nie widziałam żadnego uzasadniania dla takiej fanaberii.
Do dzisiaj. Dziś jest ten dzień, w którym w duchu przyznałam jej rację.
Tak się złożyło, że w jednym czasie i w tym samym miejscu spotkały się ryba i ciasto.
Piekarnik mam jeden. Na dodatek kulawy. Nikt nie wie jaka temperatura w nim panuje i z której strony dziś będzie grzało. Dzięki niemu mogę bezustannie ćwiczyć cierpliwość, szlifować intuicję i
porażki kulinarne tłumaczyć szwankującym sprzętem.
Ale mam tylko jego i on musi mi wystarczyć (przynajmniej na razie).
Jak upiec jednocześnie rybę i ciasto? Co jest ważniejsze, obiad czy deser?
Musiałam mieć głupią minę stojąc przed tym bogu ducha winnym piekarnikiem. Co upiec najpierw? I czy to, co się upiecze zostawi swój ślad? I na jak długo?
Padło na rybę. W końcu piecze się krócej. Wątpliwości co do aromatu ciasta postanowiłam na razie ignorować.
Ryba się upiekła i jak to ryba pachniała w całym domu. Do ciepłego jeszcze piekarnika włożyłam blaszkę z ciastem i czekałam na efekty.
Braki z chemii i fizyki prześladują mnie całe życie. Tym razem również nie miałam bladego pojęcia jak wysoka temperatura działa w sferze aromatycznej. Wsadziłam nos w upieczoną foremkę i...nic.
Zero ryby. Tylko czekolada i słodycz.
Byłam nawet nieco rozczarowana. Takie doświadczenie nie zdarza mi się co dzień.
Ryba pozostała rybą a ciasto było ciastem. Może to i dobrze?























Brownie z solą i batonikiem karmelowym*

200 g masła
200 g czekolady 70%, połamanej na kawałki
125 g cukru pudru
4 jajka, rozbełtane
1 łyżeczka wanilii
125 g mąki, przesianej przez sito
1 łyżka kakao
1 łyżeczka gruboziarnistej soli
125 g batoników karmelowych (np. Marsów), pokrojonych na kawałki

Rozgrzewamy piec do 170 stopni. Blaszkę 20 na 17 cm wykładamy papierem do pieczenia.
Topimy masło na małym ogniu i do stopionego dodajemy połamaną czekoladę. Mieszamy do rozpuszczenia się czekolady. Studzimy. Ubijamy jajka z cukrem i wanilią. Do jajek wlewamy masę czekoladową. Dosypujemy mąkę i kakao. Na samym końcu dodajemy sól. Mieszamy i wylewamy masę na blaszkę. Rozrzucamy po wierzchu pokrojone batoniki i łyżką wciskamy je w ciasto.
Pieczemy brownie 25-30 minut.
Są pyszne z szklanką mleka lub gałką lodów bananowych.




*Jak widzicie cierpliwość nie jest moją domeną. Poprzednio pisałam, że w lutowym Delicious znalazłam ciastka. które mnie zachwyciły Zamiast batonów karmelowych zastosowano w nich coś, co nazywa się Rolos. Wytrzymałam tydzień kombinując jak te Rolosy zamienić. Nie wiem jak smakują te oryginalne, ale moje były bardzo dobre. Idealne do pogryzania w trakcie oglądania ulubionego filmu.


Smacznego

środa, 26 lutego 2014

Absolutny news





Muszę wam to pokazać.
To nie jest żadna fatamorgana. Ani zwid poranny. To nie jest happening ani fotomontaż.
To są najprawdziwsze pierwsze w tym roku "moiki" czyli kwiatuszki podbiału.
Witaj Wiosno!



Odchudzanie garów i kolorowy makaron z kozim serem i rozmarynem


























Ruszyła ofensywa odchudzania. Każde czasopismo czy program radiowy wytyka nam nasze krągłości. Dziś nawet radio Tok FM przypuściło atak na fałdki i zimowe zapasy sadełka. Czyli nie jest dobrze. Jak tak dalej pójdzie, to lada dzień zrzucimy zimowe skóry i błyśniemy w słoneczku ciałkiem. Czasami zbyt obfitym.
Rusza kampania wspomagaczy, odchudzaczy i suplementów. Apteki dwoją się i troją. Reklamy obiecują cuda.
Jestem weteranem jeżeli chodzi o odchudzanie. Odchudzałam się już tyle razy, że mogę śmiało powiedzieć, że wiem o czym mówię.
I po latach zmagań z samą sobą, doszłam do odkrywczego wniosku, że odchudzanie to nie kwestia ilości jedzenia czy kalorii. To kwestia myślenia. Jeżeli sama siebie nie przekonam, że kolejny batonik z nadzieniem pomarańczowym w żaden sposób nie poprawi mojej sytuacji, to ograniczanie porcji na talerzu czy skrupulatne liczenie zda się jak psu na budę.
Zawsze znajdę drogę do półki ze słodyczami. Zawsze znajdę usprawiedliwienie dla kolejnej porcji ciasta. Myślę, że każdy nałogowiec w podobny sposób wytłumaczy swoje powroty do nałogu.
Zasada jest jedna: jeżeli sama naprawdę nie jestem przekonana o konieczności wbicia się w rozmiar 36, to od razu mogę iść i zamówić sobie podwójną szarlotkę z lodami waniliowymi.
Zima jest łaskawa dla kształtów. Kurtki i swetry skutecznie maskują to i owo. Tylko czasami, zakładając jeansy, mruczę pod nosem, że znów się skurczyły.
Wtedy robię pierwszy krok ku poprawieniu sytuacji. Nie daje on żadnej gwarancji sukcesu ale lepsze to, niż pogodzenie się z sobą nieco większą.
Ogłaszam więc dla siebie program: „38” i biorę się za odchudzanie garów.
Zaczynam makaronem.





Pappardelle z wstążkami marchewki i cukinii z kozim serem i rozmarynem:

1 cukinia
1 marchewka
4 ząbki czosnku
2 łyżeczki rozmarynu
100 g masła
100 g koziego sera (użyłam słonego bunca)
sól
pieprz
400 g makaronu pappardelle

W czasie kiedy gotujemy makaron, możemy zająć się warzywami.
Obraną marchewkę ścieramy obieraczką do warzyw na wąski paski. To samo robimy z cukinią.
Czosnek obieramy a rozmaryn siekamy na drobne kawałki.
Rozpuszczamy masło w rondlu i wrzucamy do niego czosnek, rozmaryn i marchewkę. Gotujemy w maśle 3 minuty i dodajemy paski cukinii. Trzymamy na ogniu jeszcze 3 minuty, solimy do smaku i zdejmujemy z pieca.
Ugotowany makaron odcedzamy i dodajemy do rondla z warzywami. Kruszymy ser kozi. Ważne by ser dodać do makaronu i warzyw kiedy wszystko jest bardzo gorące. Ser lekko się stopi (ale wciąż będzie w kawałkach) i sos nabierze kremowej konsystencji. Posypujemy świeżo zmielonym pieprzem i podajemy z sałatką z rukoli.






Smacznego a jutro upiekę pączki

sobota, 22 lutego 2014

Pierwsze dowody i ciasto z lekkim kremem kajmakowym i konfiturą z róży
























Nie wiem czy powinnam pokazywać te zdjęcia. Podobno jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale lepsza jedna niż żadna. Tydzień temu z osłupieniem wpatrywałam się w nieśmiałe pączki, które zdecydowanie postanowiły zagrać na nosie kalendarzowi. A wczoraj cała nieśmiałość zniknęła i krokusy się rozhulały na dobre. Zamiast jednej skupionej grupki, na skwerku pojawiły się ich dziesiątki. Jakby ta reszta czekała na reakcję świata. Skoro ci pierwsi przetrwali, to i my zdobędziemy się na odwagę i zakwitniemy. Ku mojej ogromnej radości.
Odwiedziłam przedwczoraj dom na końcu ale tam wiosny nie znalazłam. Za to w mieście, zupełnie otwarcie i bez skrępowania krokusy kwitną wiosennie.
W parku zaczęłam podejrzewać siebie o problemy ze wzrokiem. Na krzakach coś się zieleniło. I nie były to jakieś marne zapowiedzi zieleni. Rzeczywistość okazała się dużo bardziej optymistyczna. Zresztą, co ja tu będę opowiadać. Sami zobaczcie.




















Czy to znaczy, że najgorsze za nami? Czy to prawda, że zima już nas pożegnała? Koty są absolutnie pewne, że wiosna jest blisko. Potrzeba wyjścia na słońce i wyginania grzbietów jest widoczna jak dłoni. A ja im powtarzam, że już niedługo, jeszcze trochę i wszystkie ścieżki na łąkach znów będą należały do nich.
Krokusy są tego najlepszym dowodem.
Żeby było jeszcze lepiej upiekłam ciasto, które mimo że karmelowe, okazało się wcale nie ciężkie i tłuste. Po raz pierwszy zrobiłam krem kajmakowy nie z dodatkiem masła czy budyniu ale śmietany i żelatyny. I wyszło to ciastu na dobre. Z dodatkiem lekko kwaśnego dżemu stało się idelanym wiosennym deserem.
























Ciasto z lekkim kremem kajmakowym i konfiturą z róży

biszkopt:

3 jajka
3 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
1 łyżka kakao
3 łyżki cukru pudru

Ubijamy jajka z cukrem na puch. Mąki przesypujemy przez sito i delikatnie mieszamy z jajkami. Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Przygotowujemy blaszkę 20x18 (lub podobną) i wykładamy ją papierem do pieczenia.
Jedną trzecią ciasta przekładamy do osobnej miski i mieszamy z kakao. Z reszty masy pieczemy dwie blaszki jasnego ciasta.
W moim piekarniku mieści się tylko jedna blaszka, więc nakładałam ciasto cienką warstwą na blaszkę. Wyrównywałam powierzchnię ciasta i piekłam około 15 minut. Wyjmowałam blaszkę z piekarnika, a ciasto z blaszki. Studziłam blaszkę, znów wykładałam papierem i piekłam drugą warstwę jasnego ciasta. Na koniec to samo zrobiłam z ciemną częścią ciasta.
Po wystudzeniu, przewracałam ciasto na plecki czyli tak, że papier miałam z góry. Delikatnie odrywałam ciasto od papieru. Nie było z tym najmniejszego kłopotu.
Teraz czas na krem.

Krem:

200 g masy kajmakowej
200 g kremówki
3 łyżeczki żelatyny
dwie łyżki połamanego drobno karmelu
do przełożenia:
4 łyżki konfitury różanej lub z czarnej porzeczki


Śmietanę kremówkę ubijamy. Żelatynę zalewamy w małej miseczce 2 łyżkami wody a kiedy napęcznieje, stawiamy na garnku z gotującą się wodą Żelatyna musi się rozpuścić.
Krem kajmakowy (gotowy z puszki) ubijamy mikserem, żeby go nieco odprężyć. Potem dodajemy do niego porcjami śmietanę. Na koniec wlewamy żelatynę i szybciutko wszystko miksujemy.
Pierwszą, jasną część ciasta smarujemy konfiturą różaną a na nią wykładamy 1/3 kremu. Przykrywamy go ciemną warstwą ciasta i smarujemy 1/3 kremu. Przykrywamy drugą częścią jasnego ciasta i wykładamy resztę kremu. Wkładamy ciasto do lodówki na godzinkę.
Odkrawamy niezbyt efektowne boki (smakują równie dobrze jak cała reszta) i kroimy na kawałki.





Można zapakować do pudełka i wyruszyć na poszukiwanie zieleni. Nie powinno to trwać długo, bo skoro u mnie w przyrodzie coś drgnęło, to pewnie u was jest podobnie.


Dużo pięknych widoków i smacznego na niedzielę

piątek, 21 lutego 2014

Marokański chutney z suszonych moreli jako pierwszy




















Prezenty są super ale najlepsze są takie, które mają swoje konsekwencje. Ufundowanie komuś kursu prawa jazdy, bilet na przyszłoroczny koncert ulubionej kapeli czy prenumerata wymarzonego czasopisma są idealnymi pomysłami na prezent.
W przypadku tego ostatniego, prezent przychodzi pocztą, podzielony na dwanaście części. Dzięki temu zamiast jednego mam tuzin prezentów.
W połowie każdego miesiąca do mojej skrzynki wpada koperta z Delicious. Zanim dorobiłam się prenumeraty, kupowałam to czasopismo okazjonalnie. Dziś już ze spokojem czekam na następne numery. I w każdym znajdę coś, co potem gotuję w swojej kuchni. Czasami jest to jedna potrawa czasami dwie.
Tym razem, numer lutowy zjadłabym cały. Od okładki, na której pyszniły się brownie począwszy, a na rubryce z resztkami kuchennymi skończywszy.
Ciastka wymagały, niestety, składnika niedostępnego w mojej okolicy więc musiały poczekać ale chutney z moreli brzmiał mało skomplikowanie. Po drugie, dodano do niego przepis na wegetariański tagine. Zaznaczyłam do zrobienia wkrótce.
Na razie ograniczyłam się zrobieniem chutney'a. Suszone morele lubię pogryzać wieczorem lub dodać do racuszków. Chutney był czymś co wydawało mi się idealnym dodatkiem nie tylko do tagine ale i do serów czy wędlin na zimno.
Od postanowienia do zapakowania gotowego chutney'a do słoika upłynęło 38 minut.
Przeczucie mnie nie myliło. Przerobienie moreli w pikantny dżem było pomysłem fantastycznym.
Polecam.
























Marokański chutney z suszonych moreli
(wg lutowego Delicious)

do zrobienia około 400 g

225 pokrojonych w paseczki suszonych moreli
1 jabłko, starte drobno na tarce
1 cebula, drobno pokrojona
2-3 ząbki czosnku, drobno pokrojone
1 łyżka startego imbiru
1 mała papryczka chilli, drobno pokrojona
1 łyżka rodzynków
2 cynamonowe patyczki
skórka starta z jednej cytryny
150 ml białego octu winnego
130 g drobnego cukru
1 łyżka miodu
2-3 krople wody pomarańczowej (niekoniecznie)

Wszystkie składniki oprócz miodu i wody pomarańczowej umieszczamy w rondlu z nieprzywierającym dnem. Doprowadzamy wszystko do wrzenia, często mieszając. Przykrywamy rondel, zmniejszamy ogień i gotujemy 20 minut, mieszając od czasu do czasu. Dodajemy miód i wodę pomarańczową i znów gotujemy 15 minut aż mieszanka w garnku będzie gęstości dżemu.
Przekładamy chutney do słoika i po wystudzeniu przechowujemy w lodówce. Wytrzyma w chłodzie nawet trzy miesiące.
Jeżeli jeszcze nie próbowaliście sera z chutney'em, to czas najwyższy to nadrobić.





Smacznego

wtorek, 18 lutego 2014

Sposób na resztki czyli zupa nieco orientalna z kulkami mięsnymi
























Co robić z resztkami? Chorobliwie nie lubię wyrzucać jedzenia. Ale nie jestem też mistrzem w liczeniu. Często się przeliczam i wtedy stoję jak żona Lota nad miską wypełnioną po brzegi np kalafiorem.
Po pierwsze, będzie zupa. Po drugie, zupa będzie na dwa dni. Po trzecie zrobię curry z kalafiora.
Po czwarte, kalafiora ciągle nie ubywało. Czy to jakiś magiczny kalafior? Nie chciałabym teraz jeść go do końca tygodnia. Puree kalafiorowo ziemniaczane jest dobrym wyjściem ale lepszy jest kalafior zapiekany w sosie beszamelowym.
Po pięciu dniach zmagań z jednym kwiatkiem, nareszcie się go pozbyłam.
Sytuacje lubią się powtarzać i w tym tygodniu stanęłam oko w oko z mielonym. 30 deko mielonego
indyczego mięsa nie wygląda pokaźnie. Ale kiedy doda się do niego to czy tamto, nagle okazuje się, ze znów wsypa. Pierożki won ton zostały zjedzone a mięso zostało. Na dodatek już z przyprawami w postaci imbiru i sosu sojowego. To mi znacznie ograniczyło pole popisu. Przecież nie ulepię kolejnych pierogów!
Padło na zupę z klosikami i makaronem ryżowym. Pachniała olejem sezamowym i imbirem. A najważniejsze, że nic się nie zmarnowało.
























Zupa nieco orientalna z klopsikami mięsnymi

15, litra bulionu np. drobiowego
3 plastry imbiru
2 ząbki czosnku

garść ryżowego makaronu nitki
szklanka grzybów mun
1 łyżeczka oleju sezamowego

klopsiki:
20 dkg mielonego mięsa z indyka
1 ząbek czosnku, drobno posiekany
1 łyżka drobno posiekanego imbiru
3 łyżki posiekanej kolendry
2 łyżki sosu sojowego
1 łyżeczka posiekanego chilli (niekoniecznie)
1 cebulka szalotka, drobno pokrojona
1 jajko
1 łyżka mąki ziemniaczanej

Do bulionu wrzucamy imbir i czosnek i gotujemy na niedużym ogniu pół godziny. W tym czasie zalewamy suszone grzyby mun wodą. Po kwadransie gotujemy 30 minut i kroimy na paseczki (po ostudzeniu oczywiście).
Makaron nitki przyrządzamy zgodnie z instrukcją. Potnijcie je na sucho nożyczkami, bo potem ciężko się te włosy anielskie łowi w zupie. Bez śliniaka ani rusz.

W misce mieszamy wszystkie składniki na klopsiki. Wilgotnymi rękami formujemy kulki wielkości
orzecha włoskiego, układając je na desce .
Przecedzamy bulion. Do lekko „mrugającego” wkładamy ostrożnie kulki mięsne i nieco podwyższamy temperaturę. Ale tylko do zagotowania się zupy. Wtedy ogień zmniejszamy, by nam kulki nie uciekły. Gotujemy je około 10 minut. Na koniec wlewamy olej sezamowy. Mieszamy i próbujemy, czy wszystko jest jak trzeba. Do miseczek wkładamy ugotowane grzyby i makaron. Zalewamy bulionem z kulkami mięsnymi.
Potem tylko jemy.





Smacznego  

niedziela, 16 lutego 2014

Morskie opowieści i ośmiorniczki na czerwono





















- Co pani z „tego” zrobi?
„To” było 800 gramowym woreczkiem małych ośmiorniczek. Cieszyłam się jak dziecko, bo rzadko udaje mi się je kupić.
Otwarłam buzię, żeby odpowiedzieć pani wybierającej obok kostki mintaja i zobaczyłam wyraźny niesmak i niedowierzanie na jej twarzy: jak ktoś może dobrowolnie jeść „to”?
Jej pytanie było czysto retoryczne. Ona nie chciała usłyszeć odpowiedzi. Ona wiedziała, że „to” jest świństwem, którego przyzwoici ludzie nie biorą do ust. Zresztą, nie czekała na moją odpowiedź. Zamanifestowała po prostu swoje zdanie.
Pomaszerowałam z woreczkiem do kasy a tam kolejna zdziwiona. Tym razem sympatycznie.
-A co pani z „tym” zrobi?
Oczekiwanie na jej twarzy zachęciło mnie do zwierzeń. Ja się rozpędzałam w opowiadaniu a pani kasjerka z uprzejmym uśmiechem słuchała. Potem stwierdziła, że jakoś chyba nie miałaby odwagi. Teraz ja się zdziwiłam. Jakiej odwagi? Co ma wspólnego z przyrządzaniem owoców morza odwaga. I przypomniała mi się historia naszego znajomego.
Swego czasu żeglowaliśmy po Morzu Śródziemnym. Któregoś ranka kupiliśmy na targu rybnym wiadro tego, co złowili w nocy rybacy. Było nas dziesięć sztuk, więc jedzenia musiało być dużo. W tym wiadrze był tak zwany żywiec, czyli wszystkiego po trochu. I krewetki i małe rybki i jakieś krabiki.
Podniecenie załogi było nieopisane. Z olbrzymią ilością pietruszki, czosnku i oliwy nasz kucharz wyczarował nam ucztę bogów. Do tego buła, słońce i dookoła woda. Skupiliśmy się wokół michy wielkości wanny i pilnowali sąsiada, żeby za dużo nie zjadł. Liczyliśmy każdą krewetkę, żeby było sprawiedliwie. I nie zauważyliśmy, że jest nas o jednego żarłoka mniej niż zazwyczaj. Jeden z nas zamiast skupić się na pilnowaniu swojego przydziału, siedział na dziobie, ostentacyjnie odwrócony plecami.
Dlaczego?
Nikt się co prawda nie zmartwił, bo to zawsze jedna gęba mniej do morskich wspaniałości, ale zerkaliśmy w jego stronę z lekkim niepokojem. A nuż jakiś kryzys go dopadł i rzuci się w błękitne odmęty. Na dodatek kolega nasz zzieleniał lekko i toczył wokół nieco błędnym okiem. Po skonsumowaniu gara, wylizaniu resztek i palców postanowiliśmy zaspokoić ciekawość.
Odpowiedz była prosta: jak wy „to” możecie jeść?!
Płakaliśmy z radości. Co ktoś, nie lubiący owoców morza, robi na środku Morza Śródziemnego?
No cóż. Zostawiliśmy mu cały zapas pasztetu podlaskiego. Przecież nie jesteśmy bez serca.























pyszne ośmiorniczki na czerwono:

800 g ośmiorniczek
2 szalotki
3 ząbki czosnku
1 liść laurowy
1 łyżeczka ziaren kolendry
skórka z jednej cytryny
1 szklanka puree z pomidorów
100 ml wytrawnego czerwonego wina
pęczek pietruszki, posiekany

Smażymy cebulę i czosnek. Dorzucamy liść, kolendrę i ośmiorniczki. Wlewamy wino, pomidory i bulion, dodajemy skórkę z cytryny oraz połowę pęczka pietruszki. Przykrywamy garnek i na małym ogniu gotujemy ośmiorniczki około 1,5 godziny. Im mniejsze są ośmiorniczki tym krócej się gotują. Najlepszą metodą jest próbowanie. Ośmiorniczki powinny być miękkie jak masło.
Kiedy osiągną ten stan, zdejmujemy pokrywkę i odparowujemy sos. Powinien być gęsty.
Wykładamy danie na talerz, posypujemy pietruszką.


























Żadnego strachu, niepewności czy rozczarowania nie przewiduję. Sama radość i sama przyjemność na talerzu.



Smacznego

czwartek, 13 lutego 2014

Deser zupełnie bez okazji czyli jak mus to mus

























Chciałam w tym roku zbagatelizować jutrzejszy dzień. Jakieś Walentynki nie będą mi przecież wyznaczać momentu, kiedy mam kupować serduszka i obmyślać podniecającą kolację. Cały rok jest równie dobry na dowody miłości. I wcale nie muszą być w czerwonym kolorze. Śledzie jako dowód miłości mają się całkiem dobrze.
Ale z drugiej strony, może znajdą się tacy, którzy potrzebują bodźca, by swojej wybrance lub wybrankowi choć raz w roku zamanifestować swój afekt. W ten dzień można sobie pozwolić na więcej bez narażania na szwank swojej męskiej dumy czy kobiecej wrażliwości.
- Kochasz mnie Kiciu?
- Mmm.
- Ale na pewno?
- Mmm.
- Powiedz, że jestem twoim słoneczkiem.
- Aha.

Jak widzicie, wyjątkowo rozwinięty dialog miłosny.
I nagle, ten wylewny rozmówca czy rozmówczyni dostaje po głowie czerwoną kartką. Dosłownie. Chyba, że nie robi zakupów, nie czyta prasy, nie przegląda Internetu. Słowem, żyje życiem pustelniczym w głębokich Bieszczadach. W każdym innym przypadku nie ma rady. Nie ukryje się przed czerwienią.
Za mną było podobnie. Bagatelizowanie Walentynek dobrze mi szło. Omijałam wzrokiem stoiska z miśkami trzymającymi serca. Nie wzruszały mnie kartki z napisami „na zawsze twoja” czy „jesteś moim kotkiem”. Stoiska z czekoladą omijałam szerokim łukiem, więc tu nie było problemu.
Nie podejrzewałam, że pułapka czai się w moim własnym domu. Do dzisiejszego ranka wszystko miałam pod kontrolą. Żadnych przygotowań, zero wymyślnych planów kolacyjnych i przezroczystych szlafroczków. I wtedy otwarłam zamrażarkę.
Jakoś tak się składa, że od mojej lodówki wiele dziwnych sytuacji bierze początek. Czegoś w niej szukam, co innego znajduję.
Szukając czerwonego wina do ośmiorniczek, wygrzebałam woreczek zeszłorocznych truskawek. Jakiego koloru są truskawki? …. No, właśnie. Tego koloru. I już nie było odwrotu. Gdzieś tam, kwiliło we mnie poczucie winy, że nie dotrzymuję słowa danego samej sobie, ale reszta mnie już układała plan deseru truskawkowego.
I tak to się kończyło. Miało nie być dyktatury walentynek a jest jak zawsze. Mogę się jedynie usprawiedliwić, że po pierwsze w miłości trudno o zdrowy rozsądek, a po drugie cel uświęca środki.




Mus truskawkowy

Półtorej szklanki rozmrożonych truskawek
200 ml kremówki
otarta skórka z limonki
4 łyżki cukru pudru
4 łyżki żelatyny
2 łyżeczki grenadyny lub syropu z granatów, który doda koloru anemicznym truskawom

3 ciasteczka oreo
1 łyżka stopionego masła

dwie foremki o średnicy: 12 cm i 8 cm

Pierwszym punktem jest rozmrożenie truskawek. Kiedy mamy go już odhaczony, możemy zamoczyć żelatynę w trzech łyżkach zimnej wody. Kiedy napęcznieje, stawiamy ją na garnku z wrzącą wodą by się rozpuściła.
Kiedy truskawki się rozmrażają, a żelatyna pęcznieje, kruszymy w blenderze ciastka i mieszamy ze stopionym masłem. Wykładamy okruszkami formę i kładziemy do lodówki.
Ubijamy kremówkę. Miksujemy blenderem truskawki z cukrem pudrem i grenadyną. Dorzucamy startą skórkę z limonki. Odlewamy 1/3 szklanki musu truskawkowego. Do reszty truskawek wlewamy płynną żelatynę, odlewając do miseczki jedną łyżeczkę. Będzie potrzebna do pozostawionej 1/3 musu.
Delikatnie łączymy kremówkę z musem truskawkowym i napełniamy nim obie formy. Odstawiamy do lodówki aż się ładnie zetnie. Kiedy mus się zetnie wyjmujemy go z foremek, pomagając sobie ciepłym nożem i kładziemy mniejszą część musu na większą.  
Ostatnim zadaniem jest polanie deseru sosem truskawkowym. Do pozostałej 1/3 części zmiksowanych truskawek wlewamy odłożoną łyżkę żelatyny (jeśli stężała, znów podgrzewamy ją na garnku z wodą) i polewamy deser. Trzymamy w lodówce do momentu konsumpcji.




Smacznego i wielu emocji jutro

wtorek, 11 lutego 2014

Genderowe przyszywanie guzików i boczek po tajsku z sałatką ogórkową




Usłyszałam ostatnio jak ktoś się skarżył na obrywające się guziki.
Guziki w nowym płaszczu czy kurtce trzymają się mocno do momentu, aż nie założysz ich pierwszy raz. Zakładasz płaszcz, minuty lecą. Chwytasz za klamkę i nagle słyszysz ten charakterystyczny dźwięk podskakującego w przedpokoju przedmiotu. I wiesz, że masz dwa wyjścia. Albo wracasz, przyszywasz złośliwca i w rezultacie jesteś spóźniona(y), albo zrzucasz z siebie nowe okrycie, rezygnując z zrobienia wrażenia na świecie i zakładasz płaszcz, z którym miałaś nadzieję już nigdy się nie spotkać. W tym przypadku też jesteś spóźniona(y).
Co jest z tymi guzikami, że czekają na moment najmniej dla nas odpowiedni?
Ten, kto się skarżył na odpadające guziki, zakończył swoje westchnienie dość zaskakującym stwierdzeniem. Szkoda, że w szkole nie uczą przyszywać guzików.
Ha, w szkole nie uczą wielu rzeczy, które przydałyby się w życiu. Ani razu nie skorzystałam w życiu z dwumianu kwadratowego, ale za to guzików przyszyłam kilka setek.
Nie przypominam sobie zastosowania w praktyce umiejętności skrzyżowania muszki owocówki z inną muszką owocówką ale zrobienie miesięcznego bilansu domowego budżetu zdarza mi się co najmniej 12 razy w roku.
Wytłumaczenie, że jeśli będę czegoś potrzebować, to sobie to znajdę, jest mało satysfakcjonujące.
Wyobraźcie sobie ile czasu się marnuje z powodu źle przyszytych guzików.
Ja jestem jeszcze w tej pięknej sytuacji, że mnie w szkole uczyli i dwumianu kwadratowego i przyszywania guzików. Tak samo można było dostać dwóje za nieznajomość genotypu muszki owocówki jak i źle podłączony kontakt. I nie było podziału w stylu: chłopcy konstruują lampę a dziewczynki pieką ciasto. Nic z tego. Zwolennicy genederu byliby zadowoleni.
Dało się połączyć to co niezbędne z tym, co niepotrzebne (w moim mniemaniu oczywiście). Aby nie było wątpliwości, mam na myśli swoją szkołę podstawową. Zwykłą podstawówkę a nie pensję dla grzecznych panienek. Nawet wierszy nas uczyli na pamięć. I łaciny kazali się uczyć. Ale oprócz tych fanaberii były też zajęcia bardzo praktycznego podejścia do życia. Komu to przeszkadzało?
Teraz na nic nie ma czasu. No tak, jeśli się weźmie pod uwagę ile czasu zajmuje przyszywanie guzików.....to na całą resztę czasu może zabraknąć.

Wszystkie te rozważania dopadły mnie w trakcie masowania boczku. Dobrze, że zapachy roznoszące się w trakcie pieczenia przegoniły większość guzikowych wątpliwości.



















Boczek po tajsku

kawałek boczku ze skórką
marynata:

1 łyżka ziaren kolendry
1 łyżeczka pieprzu
1 łyżka posiekanego imbiru
2 posiekane ząbki czosnku
1 papryczka chilli
2 łyżki sosu sojowego
1 łyżka oleju sezamowego
1 łyżka cukru palmowego lub cukru brązowego
ziarenka z jednej gwiazdki anyżu
olej do smażenia

oraz

2 duże cebule
1 papryka czerwona
sok z 3 pomarańczy

Wszystkie składniki marynaty miksujemy razem. Boczek myjemy i osuszamy dokładnie. Teraz musimy naciąć skórę na boczku. Moje noże nie dały sobie z nim rady. To tak, jakbym próbowała pociąć podeszwy moich kaloszy. W domu walał się nóż do tapet i on został użyty do tej czynności.
Boczek nacieramy marynatą, przykrywamy i zostawiamy w chłodnym miejscu do następnego dnia.
Potem rozgrzewamy olej na patelni i smażymy boczek z każdej strony aż lekko zbrązowieje.
Potem rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Boczek przekładamy do naczynia żaroodpornego, obkładamy pokrojoną w ćwiartki cebulą i kawałkami papryki. Wlewamy sok z pomarańczy i pieczemy 20 minut. Skórką do góry. Potem zmniejszamy temperaturę do 160 stopni i przykrywamy mięso folią aluminiową. Pieczmy około 1,5 godziny. Na kwadrans przed wyłączeniem piekarnika, zdejmujemy folię z naczynia.
Sprawdzamy czy boczek jest miękki i wyjmujemy go z pieca.  Kroimy na kawałki, polewamy sosem z pieczenia i podajemy z sałatką z zielonego ogórka.


Sałatka z zielonego ogórka

1 ogórek
1 łyżeczka cukru
1 łyżeczka soli
2 ząbki czosnku
2 łyżeczki imbiru
2 łyżki sosu sojowego
Pół łyżeczki oleju sezamowego
2 łyżki cebuli dymki
1 łyżeczka orzeszków ziemnych

Ogórek obieramy i kroimy wzdłuż na pół. Łyżeczką wybieramy nasionka i kroimy na półkrążki. Zasypujemy solą i cukrem. Mieszamy, przykrywamy i wstawiamy na pół godziny do lodówki.
W tym czasie przygotowujemy dressing. Czosnek i imbir obieramy i kroimy na drobną kostkę. Zalewamy sosem sojowym i olejem sezamowym. Po pół godzinie wyjmujemy ogórki z lodówki i odsączamy dokładnie. Następnie zalewamy dressingiem i mieszamy. Posypujemy dymką i orzechami. 




Smacznego

sobota, 8 lutego 2014

Plotki z terenu i tarta z kremem pomarańczowym

























Plus jedenaście i piękne słońce to wystarczające powody by się oderwać nie tylko od komputera, czytania, gotowania, pieczenia, prasowania ale też od gadania i marudzenia. Trzeba wyjść i sprawdzić na własnej skórze, czy słońce za oknem nie jest efektem przedawkowania piątku lub innych omamów wzrokowych.
Ktoś mi wczoraj powiedział, że widziano już pierwszego bociana. Mam nadzieję, że to nieprawda, bo rzut oka na kalendarz studzi mój entuzjazm. I skąd ten bocian wiedział ze dwa miesiące temu jaka będzie u nas pogoda 4 lutego? Może nasi górale i rzesze meteorologów powinni baczniej przyglądać się bocianom. Może one wiedzą więcej? Na razie trzymam kciuki za tego, który już przyleciał. Oby instynkt go nie oszukał.
Ciasto weekendowe mam już gotowe, mogę sprawdzić co w powietrzu pachnie. Szkoda tracić czas na pisanie. Kto wie jak długo słońce będzie łaskawe.




Tarta z kremem pomarańczowym


100 g gorzkiej czekolady
50 g kremówki
Stopić czekoladę z kremówką i posmarować wnętrze upieczonej tarty.

Krem pomarańczowy:

sok z 2 pomarańczy
otarta skórka z 1 pomarańczy
200 ml kremówki
3 jajka
pół szklanki cukru pudru
3 łyżki likieru pomarańczowego
3 łyżki żelatyny

Mocno podgrzewamy sok pomarańczowy z otartą skórką. Żelatynę zalewamy trzema łyżkami soku by napęczniała. Potem stawiamy miseczkę z żelatyną na garnku z wodą by się rozpuściła. Rozpuszczoną żelatynę wlewamy do gorącego soku.
Żółtka ubijamy z połową cukru pudru na jasny krem. Do żółtek wlewamy wąską strużką ciągle gorący sok pomarańczowy z żelatyną. Mieszamy. Wlewamy likier.
Ubijamy białka i na koniec dodajemy do nich resztę cukru pudru. Ubijamy kremówkę.
Masę jajeczną łączymy z ubitymi białkami. Najlepiej użyć do tego przedsięwzięcia drewnianej chochli. Najpierw 1 łyżkę ubitych białek dodajemy do masy i mieszamy do połączenia. Potem partiami dodajemy resztę. Ostatnim składnikiem jest ubita śmietana. Dodajemy ją w podobny sposób jak białka.
Krem wykładamy na tartę wysmarowaną wcześniej czekoladą. Ten zabieg uchroni tartę przed namoczeniem się kremem. Ciasto ciągle będzie kruche, a krem delikatny. To świetny kontrast.

Wypełnioną kremem tartę przykrywamy i wstawiamy do lodówki na godzinkę. Potem posypujemy ją tartą czekoladą.
Zauważyłam, że wiórki czekoladowe wychodzą ładniejsze kiedy czekolada nie jest zimna. Używam do ścierania obieraczki do warzyw.

Połączenie czekolady i pomarańczy choć już u mnie występowało, to za każdym razem sprawia mi dużo radości. Ciasto jest połączeniem słodkiego kremu i wytrawnej czekolady, kruchości ciasta i puszystości kremu. „Absolutna doskonałość” jak powiedział MMŻ.
Polecam, bo pomarańcze przeżywają teraz swój najlepszy okres. A czekolada jest wieczna.
Tym filozoficznym stwierdzeniem żegnam się dzisiaj.

I nich smaki będą z wami.



czwartek, 6 lutego 2014

Skrzydełka po koreańsku czyli książki mają się dobrze

























Jeżdżąc tu i tam zazwyczaj nie omijam księgarń. Nie ma znaczenia czy jadę do sąsiedniego miasta czy sąsiedniego kraju. Pewne jest, że znajdę jakaś księgarnię i w niej utonę. Nudzą mnie sklepy z ciuchami, omdlewam w supermarketach. Łażenie między półkami z książkami jest rodzajem uzależnienia. I chociaż większość książek dociera do nas za pomocą kuriera, bo nadążający za techniką MMŻ zamawia je w Internecie, to nic mi nie sprawia takiej przyjemności jak wsadzenie nosa w książkę zdjętą dopiero co z półki.
Często bywa tak, że nadmiar dobra wszelkiego czyli książek, które chciałabym mieć, przerasta mnie do tego stopnia, że wychodzę z księgarni z pustymi rękami. A czasami tylko ograniczenia bagażowe sprowadzają mnie na drogę rozsądku.
Mówi się, że czytelnictwo zamiera, że czas papierowej książki powoli mija. Nasz ostatni pobyt w Dublinie wprawił mnie z zachwyt. Bynajmniej nie ze względu na ilość literatury (nie zdawałam sobie sprawy ilu znakomitych pisarzy i poetów było Irlandczykami), ale z powodu tłoku w księgarniach. Biorąc pod uwagę, że największa zajmowała 3 piętra, to napełnienie jej sporym tłumem powinno wzbudzić szacunek.
Dział kulinarny zajmował w tej księgarni połowę piętra. Sporego piętra. Czego tam nie było? Kogo tam nie było? Sądząc po miejscu umieszczenia poszczególnych pozycji można było wywnioskować kto jest na fali wznoszącej a kto jest passe (na marginesie zdradzę, że Gordon Ramsey był na najniższej półce).
Podział na kuchnie świata podniósł mi temperaturę o kilka stopni. Na dział ciastkarsko cukierniczy nawet nie spojrzałam, bo policzyłam sobie, że potrzebuję co najmniej tygodnia, żeby przejrzeć same kuchnie Azji.
A potem musiałam dokonać wyboru. Kuchnia libańska czy koreańska? A może nowy Rick Stein lub Vintage Tea Party?
Wybrałam książkę po okładce i tytule. Coś co nazywa się Trawa cytrynowa i imbir nie może być rozczarowujące.
























Chyba nigdy niczego nie wygrałam na loterii. Gry losowe powinnam omijać z daleka, bo zawsze trafiam w nietrafione. Takie szczęście na odwrót. Jednak w przypadku tej książki trafiłam w dziesiątkę. Jest piękna, jest fascynująca, jest nieskomplikowana.
Z niej pochodzi przepis na podwójnie smażone koreańskie skrzydełka.


Koreańskie smażone skrzydełka

3/4 szklanki mąki pszennej plus 2 łyżki
3 łyżki mąki kukurydzianej
200 ml wody
pół łyżeczki soli
4 łyżki sosu sojowego jasnego
1 łyżka cukru
2 łyżki miodu
1 łyżka oleju sezamowego
4 ząbki czosnku drobno posiekane
1 łyżka drobno pokrojonego imbiru
2 łyżki ziaren sezamu lub orzeszków ziemnych
1 kilogram skrzydełek z kurczaka
olej do smażenia

Zaczynamy od zmieszania obu rodzajów mąki (z mąki pszennej odsypujemy do osobnej miski 2 łyżki) i soli w głębokiej misce. Dolewamy wodę, mieszamy i odstawiamy.
W małym rondelku mieszamy sos sojowy, cukier, miód, olej sezamowy, czosnek, imbir i 1 łyżkę wody. Doprowadzamy do wrzenia i na małym ogniu gotujemy 10 minut do momentu zagęszczenia się sosu. Zdejmujemy z ognia i odstawiamy na bok.
Na suchej patelni prażymy nasiona sezamu lub orzeszki. Pilnujemy patelni, bo zmiany na niej następują błyskawicznie. Kiedy nasionka zmienią kolor na złoty, zdejmujemy je z patelni.

Na głębszej patelni lub garnku do smażenia rozgrzewamy olej do 180 stopni. Jego temperaturę można sprawdzić wrzucając kawałek chleba. Jeśli zaczyna od razu skwierczeć i po około 15 sekundach jest brązowy, to znaczy, że olej jest dostatecznie gorący.

Umyte i osuszone skrzydełka dzielimy ostrym nożem na dwie części. Ta najmniejsza końcówka może wylądować w rosole. My użyjemy dwóch pozostałych, na których można ząb zawiesić.
Obtaczamy skrzydełka w 2 łyżkach pozostawionej mąki. Strząsamy nadmiar mąki i zanurzamy kawałki kurczaka w cieście. Ostrożnie zanurzamy skrzydełka w gorącym oleju.
Nie kładźcie zbyt wielu porcji naraz. Obniży się temperatura oleju i ciasto zacznie go wchłaniać. Lepiej żeby skrzydełka miały luz i stałą temperaturę smażenia. Smażymy każdą partię 10-15 minut dopóki nie nabiorą złoto brązowego koloru. Wyjmujemy skrzydełka z oleju na papierowe ręczniki. Zostawiamy je w spokoju na 5 minut.

Po pięciu minutach następuje przełomowy moment dla skrzydełek.

Ponownie rozgrzewamy olej do 180 stopni (najpewniej nie zdążył całkowicie ostygnąć). Wrzucamy partiami skrzydełka do gorącego oleju. Każdą partię smażymy 2 minuty i wyjmujemy kawałki kurczaka na papierowe ręczniki.
Do dużej miski wlewamy sojową marynatę. Wrzucamy skrzydełka. Energicznie podrzucamy by wszystkie otuliły się smakowitym sosem. Dorzucamy sezam lub orzeszki i jeszcze raz podrzucamy.
Wykładamy skrzydełka na talerz i posypujemy posiekaną zieloną cebulką.


Wierzcie mi, że po zjedzeniu ostatniego żałowaliśmy, że jedzenie trwało tak krótko.  



Smacznego

wtorek, 4 lutego 2014

Moja prywatna agitacja i makaron Pad Thai



Zawsze zastanawiam się jak zachęcić kogoś do sięgnięcia po egzotyczne smaki. Pomijam doświadczonych wyjadaczy, bo oni żadnych porad ani zachęt nie potrzebują.
Podejrzewam, że zerknięcie na spis składników do takiego na przekład makaronu Pad Thai może na pierwszy rzut oka zniechęcić. Tyle składników! Gdzie je kupić? Co zrobić z resztą? I czy będzie mi to smakować?
Najłatwiej jest odpowiedzieć na ostatnie pytanie. Jeśli nie spróbujecie, nie będziecie wiedzieli. Odpowiedzi na resztę wątpliwości też nie są skomplikowane.
Na początku każdego początku jest niepewność. Ale zaprawiona ciekawością. Nie wierzę, że osoby odwiedzające kulinarne blogi podchodzą do kuchennych akrobacji tylko teoretycznie.
Podam przekład.
Czytam, że w skład sosu pomidorowego chodzi anyż. Sama robię sos pomidorowy od lat. Ale szczytem moich szaleństw jest dodanie bazylii czy oregano. Dodanie anyżu uruchamia moją wyobraźnię. Kuchnia to nie strefa wojny. Można sobie pozwolić na nonszalancję. Dodamy anyżu i zobaczymy co z tego wyniknie. Otóż ta decyzja zmieniła mój sos pomidorowy na zawsze. Powiem więcej, kolejnym krokiem był eksperyment z wanilią.
Może więc warto czasami zejść ze znanej ścieżki i zaryzykować. Choć słowo „ryzyko” jest użyte bardzo na wyrost.
Po co ja to wszystko piszę? Ponieważ makaron Pad Thai jest tak dobry, że próbuję każdego namówić na zrobienie go we własnej kuchni.
Jeśli ktoś ma wątpliwości gdzie kupi składniki, to każdy supermarket zrealizuje waszą listę zakupową. W dziele „kuchnie świata” znajdziecie wszystko. A jeżeli na zdobędziecie np. makaronu soba, to spokojnie użyjcie innych nitek. Nie startujecie w konkursie MasterChef. Nikt was nie będzie oceniał.
Co począć zresztą sosów? Większość sosów używanych w kuchniach Azji może sobie postać na półce i poczekać na kolejny wasz krok. Może do kurczaka użyjecie sosu sojowego i zrobicie wersję teriyaki? Lub znudzi wam się mizeria z ogórka i zamiast śmietany dodacie do niego sosu rybnego. Możliwości jest ocean. Tylko trzeba do niego wejść. Potem będzie tylko przyjemniej i smakowiciej.





Pad Thai w stylu Phuket

2 łyżki oleju arachidowego
2 łyżki orzeszków ziemnych
kostka tofu pokrojonego na paseczki
3 ząbki czosnku, pokrojonego drobno
1 szalotka pokrojona w piórka
250 g obgotowanych krewetek
1 szklanka ugotowanych różyczek z brokuła
połowa czerwonej papryki pokrojona na kawałki
3 łyżki sosu rybnego
1 łyżka ciemnego sosu sojowego
2 łyżki loku z limonki
2 łyżeczki cukru palmowego lub jasnego cukru brązowego
300 g ugotowanego makaronu soba (może być też szeroki ryżowy)
1 szklanka kiełków sojowych
zielona cebulka, pocięta
liście świeżej kolendry

Rozgrzewamy patelnię i zanim wlejemy olej, na suchej patelni prażymy orzeszki ziemne aż staną się złote. Pilnujemy ich jak oka w głowie, bo chwila zamyślenia i orzeszki będzie można wyrzucić. Uprażone orzeszki przekładamy do blendera i mielimy na mniejsze kawałki (ja robię to w moździerzu, mam większą kontrolę nad wielkością kawałków).
Na patelnię wlewamy olej. Smażymy plastry tofu aż do zbrązowienia. Odkładamy usmażone tofu i na rozgrzanym oleju smażymy cebulę, paprykę, czosnek. Kiedy warzywa będą lekko podsmażone dodajemy krewetki i smażymy jeszcze minutę.
W miseczce mieszamy sos rybny, sojowy, sok z limonki, cukier. Wlewamy na patelnię z krewetkami. Mieszamy, zagotowujemy.
Ugotowany makaron dodajemy na patelnię z krewetkami. Dobrze mieszamy aby makaron wymieszał się z sosem. Dodajemy kiełki i kawałki ugotowanego brokuła. Smażymy kolejną minutę. Dorzucamy tofu.
Przekładamy makaron do miski i posypujemy kolendrą, cebulką i uprażonymi orzeszkami ziemnymi.


W Phukecie taki makaron podaje się zazwyczaj na jajecznym omlecie.  




Smacznego