sobota, 29 listopada 2014

Domowa pułapka i rola palców w życiu czyli rewelacyjne żeberka na słodko

























Nie ma miejsca równie niebezpiecznego jak własny dom. Ilość ran, które stały się moim udziałem w miejscu najbardziej bezpiecznym jest niepoliczalna. Od obciętych palców począwszy na podbitym oku skończywszy.
Jednak najnowszy uszczerbek na zdrowiu jest najlepszy. Złamany palec u stopy. Tak, tak, nie żartuję.
I nie dość, że złamałam go sobie sama, to na dodatek stało się to w nocy. O żadnej przemocy nie mogło być mowy, bo nikogo oprócz mnie w domu nie było. Tylko ja, ciemność, droga do łóżka i łóżko. A między drogą a łóżkiem moja stopa. Szła sobie nieuzbrojona i ufna. Teren przecież był znany na pamięć. Żadnych niespodzianek czy nagle pojawiających się przedmiotów. Nawet koty wyjątkowo nie plątały się między nogami.
Jednak jeżeli ktoś jest zdolny podbić sobie oko ścianą, nigdy nie powinien tracić czujności.
A nuż okaże się, że nożyczki czyhają za krawędzią szuflady i są gotowe wyrwać ci serce?
Albo takie łóżko. Ile czasu musiało obmyślać plan zaatakowania mojej prawej stopy.
Stopa bez kapcia to proszenie się o kłopoty. Jakiś udział w tej zasadzce miała moja średnio obudzona świadomość. Wiadomo. Śpisz, wstajesz, idziesz do łazienki, wracasz. Do tego nie jest potrzebny certyfikat Mensy.
Jak się okazuje, czujność trzeba zachować zawsze. Nawet w czasie półsnu.
Zderzenie stopy z krawędzią łóżka było jak wybuch supernowej: oślepiające! Coś chrupnęło, świat rozbłysł jak choinka przed Rockefeller Center a potem całe moje „ja” skupiło się w jednym prawej stopy. Ale zabolało! Zapalenie światła pokazało, że nic mi nie odpadło i ciągle mam pięć palców.
Jako, że kontuzje zdarzają mi się częściej niż by wskazywały statystyki, postanowiłam fakt prawie urwanego palca zignorować. W końcu „prawie” robi wielką różnicę.
Podskoczyłam na jednej nodze po nurofen, potem pokicałam do łóżka i czekałam na rozwój wypadków. Nawet udało mi się zasnąć.
Rano światło dzienne pokazało, że: po pierwsze palec jest siny, po drugie wygląda jakby inaczej.
Wiem, że palec u stopy to nie głowa, ale ja lubię swoje stopy.
Trzecie, najgorsze było to, kiedy okazało się,że nawet taki mały palec jest potrzebny do chodzenia.
Jest zima. Sandały odpadają.
Palec jest unieruchomiony i zajmuje zdecydowanie więcej miejsca niż oferują jakiekolwiek moje buty. Dziś i jutro mogę siedzieć w domu. A potem?
Jak myślicie, czy do poniedziałku jest szansa na nowy lepszy palec?

Jedyną korzyścią z sytuacji są żeberka. Wszystko da się zrobić bez użycia nóg. Potrzebne są tylko ręce...i ktoś kto będzie wam podawał narzędzia kuchenne i składniki.
Zachowując szczególną czujność ( w końcu nie chciałabym stracić palca u ręki) zrobiłam genialne klejące żeberka.

Nie wiem czy lubicie grzańca. W jakiś niewyjaśniony sposób te żeberka kojarzą mi się z grzańcem. Są słodkie, aromatyczne, rozgrzewające i zawsze ma się ochotę na kolejną porcję.


























Klejące żeberka na słodko

około 30 cm kawałek żeberek (tylko z kością)
marynata:
5 łyżek jasnego sosu sojowego
3 łyżki octu ryżowego
3 łyżki soku pomarańczowego
4 łyżki sosu hoisin
3 ząbki czosnku, zmiażdżone
2 łyżki startego imbiru
5 łyżek płynnego miodu
1 łyżeczka cynamonu
ziarenka z jednej anyżowej gwiazdki
1 łyżka oleju sezamowego
1 czerwone chilli (drobno pokrojone)
3 łyżeczki przyprawy 5 smaków

Mieszamy składniki marynaty ze sobą. Żeberka myjemy, osuszamy i kroimy na paski. Każdy pasek to jedna kostka.
Wkładamy żeberka do miski z marynatą i dobrze je obtaczamy. Przykrywamy miskę szczelnie i stawiamy do lodówki na 24 godziny.
Następnego dnia wyjmujemy miskę z mięsem z lodówki i rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni.
Kiedy żeberka będą miały temperaturę pokojową, przykrywamy je folią i wkładamy do piekarnika na godzinę.
Po godzinie zdejmujemy folię i pieczemy żeberka jeszcze pół godziny, starając się co jakiś czas obracać je tak, by z każdej strony były pokryte sosem.
Upieczone żeberka można po lekkim wystudzeniu obrać z kości. Nie czekajcie z tym do całkowitego wystudzenia, bo z doświadczenia wiem, że łatwiej oddzielić mięso od kości gdy całość jest jeszcze ciepła.
A najlepiej nie obierać ich wcale. Nie ma nic lepszego jak wzięcie lepkich kawałków do ręki a potem oblizywanie palców. Oczywiście nie polecam tej metody, gdy podejmujecie kolacją szefa czy premiera. Ale w domowych warunkach oblizywanie palców jest nawet wskazane.
Polecam.




I znów wróciłam do palców:)


























Smacznego i bądźcie czujni.  

wtorek, 25 listopada 2014

Błędy młodości i wegetariańskie makhanawala

























Coś mi ostatnio dni uciekają. Piszę mało, gotuję średnio ale za to zagadnienia gramatyczne wszelakiej maści zajmują moje myśli. Rozpatrywanie niezliczonej ilości możliwości zrobienia błędu przy budowaniu zdań mnie pochłania.
Nic się nie martwcie. To nie profesor Miodek ukrył się pod nazwą Limonka. Do profesora jest mi równie daleko jak na Madagaskar. Moje problemy są przyziemne i wynikają z zaniedbań młodości.
Skupienie się na jednej rzeczy zawsze odbywa się ze stratą dla innych.
Jak widać na przestrzeni ostatnich tygodni nawet ciasta robię na skróty. Byle szybciej i mniej kłopotliwie.
A przed nami....wszyscy wiemy co przed nami. Już dziś markety katują nas „Last Christmas”. MMŻ w zeszłym roku stwierdził, że to jest pierwszy powód, dla którego byłby w stanie uciec od świąt gdzie pieprz rośnie. Ta piosenka jest jak zagłaskanie kotka na śmierć. Stach pomyśleć, że przed nami jeszcze cztery tygodnie tych samych zestawów muzycznych. Aż ciarki przechodzą.

Wracając do moich językowych problemów muszę przyznać, że człowiek w życiu popełnia całą masę głupstw. Szkoda, że dobrych rad nie brałam na poważnie. Gdybym była kiedyś bardziej rozważna niż romantyczna, dziś nie tylko wiedziałabym czemu woda w oceanie jest słona ale znałabym definicję słowa „ kwark” (nie ma nic wspólnego z wytapianiem słoniny) i bez problemów uprawiałbym konwersację z Juanem na zmianę z Johnem.
Niestety, „mądr Polak po szkodzie”. Teraz staram się nadrobić błędy młodości ale możliwości nie zawsze nadążają za chęciami.
Jadę samochodem i powtarzam lekcje. Budzę się i układam w myślach pytania. Wyciągam mleko z lodówki i odpowiadam sobie na pytania.
Dziś bliska byłam pójścia na wagary. Nic z tego nie wyszło bo okazało się, że z latami umocniło się i okrzepło moje poczucie obowiązku. Powlokłam swoje szare (a właściwie zzieleniałe) komórki na rzeź wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Niby nie było źle, ale najtrudniej jest zadowolić samego siebie. A do tego jeszcze daleka droga.

Na pokrzepienie serc, ponurą aurę i upiorne świąteczne piosenki trzeba znaleźć antidotum. Co powiecie na wino grzane z laską cynamonu, miodem i goździkami? Albo gorącą czekoladę z anyżem i dużą kroplą rumu?
Nic z tego. Żadnych używek. Umysł ma być świeży jak stokrotka o świcie.
Nie mam nic przeciwko temu, ale nie dziś.
Dziś jeszcze mam co nieco do przejrzenia. Curry musi wystarczyć.




wegetariańskie makhanawala 
wg Rick Stein's" India"

Pyszne kremowe curry, które ma swój rodowód na Goa. Rodzaj użytych warzyw nie ma znaczenia. Bakłażan, kalafior, ziemniaki, bataty, marchewka, fasolka, cukinia - każde będzie odpowiednie.
Rick Stein zastanawiał się co znaczy „makhanawala” i doszedł do wniosku, że to znaczy „z dużą
ilością masła i śmietany”. Czy to nie brzmi jak plaster na deszczowe dni?

Potrzebujemy na 4 porcje:
800 g różnych warzyw (marchewki, brokuła, kalafiora, fasolki, ziemniaków, batatów, dyni – wybór należy do was), pokrojonych na kawałki wielkości kęsa

sos:
50 g ghee*
1 cebula, pokrojona w piórka
5 ząbków czosnku, drobno roztartych
5 cm imbiru, drobno pokrojonego
400 g pomidorów z puszki
1 łyżeczkę chilli
pół łyżeczki mielonej kolendry
pół łyżeczki mielonego kuminu
pół łyżeczki mielonego cynamonu
ćwierć łyżeczki kurkumy
pół łyżeczki przyprawy garam masala**
1 łyżeczka wiórków kokosowych
1 łyżeczka soli
pół łyżeczki brązowego cukru
75 ml gęstego naturalnego jogurtu
4 łyżki kremówki
25 g orzechów nerkowca
zielona kolendra do posypania

Zaczynamy od ugotowania osobno ziemniaków i marchewki. Kiedy są miękkie ale jędrne, zdejmujemy z ognia i wylewamy wodę.
Aby zrobić sos rozgrzewamy ghee na patelni i wrzucamy cebulę. Smażymy aż będzie miękka i złota. Następnie dodajemy czosnek i imbir, i smażymy minutę. Wlewamy pomidory i gotujemy 5 minut. Czas na dodanie przypraw, soli i wiórków kokosowych. Dolewamy jeszcze pół szklanki wody i gotujemy wszystko na niedużym ogniu 10 minut.
W tym czasie w blenderze mielimy na pastę orzechy z 2 łyżkami wody. Dodajemy ją (pastę) do sosu i dolewamy jeszcze pół szklanki wody. Wrzucamy do sosu również warzywa, oprócz ziemniaków i marchewki i gotujemy wszystko 10 minut lub do momentu aż warzywa będą miękkie.
Na koniec do sosu dokładamy ziemniaki i marchewkę oraz jogurt i śmietanę. Zagotowujemy wszystko i zdejmujemy z ognia.
Posypujemy świeżą kolendrą.

*Jak zrobić masło ghee? Żadna to filozofia. To po prostu sklarowane na małym ogniu masło.
Bierzemy kostkę masła i wkładamy do rondelka. Podgrzewamy na malutkim ogniu aż się rozpuści. Zbieramy pianę z powierzchni masła. Gotujemy masło pół godziny aż będzie złoto karmelowe. Miejcie je na oku, żeby się nie spaliło. Zresztą, poczujecie, kiedy coś pójdzie nie tak.
Sklarowane masło przelewamy do słoiczka tak, by cała niepotrzebna reszta została na dnie rondla.
Gotowe ghee ma lekko orzechowy aromat i można je przechowywać dłużej niż masło.

**Jak zrobić garam masala (przepis Ricka Steina)
1 łyżka ziaren czarnego pieprzu
2 łyżki ziaren kuminu
2 łyżki ziaren kolendry
2 łyżeczki nasion kardamonu (około 30 strączków)
4 łyżeczki całych goździków
7 cm laski cynamonu
1 cały owoc gałki muszkatołowej

Wszystkie przyprawy (cynamon łamiemy na kawałki), oprócz gałki muszkatołowe wkładamy na suchą patelnię i podgrzewamy aż zaczną wydzielać zapach. Gałkę ścieramy na tarce i dodajemy do reszty przypraw. Mielimy przyprawy w blenderze na mączkę i przesypujemy do słoika. Szczelnie zakręcamy i mamy zapas na najbliższe dni. Co najmniej przez miesiąc przyprawa nie straci nic ze swego aromatu.




Smacznego

piątek, 21 listopada 2014

Historia lubi się powtarzać czyli tarta z kremem pomarańczowym

























Sprawa jest prosta jak budowa przysłowiowego gwoździa. A nawet prostsza. Idąc za ciosem i sukcesem "ciasta oszukańca" z poprzedniego tygodnia, poszłam kolejny raz na łatwiznę i oto jej efekt.
Druga wersja ciasta bez wysiłkowego. Zamiast digestivów użyłam oreo a rodzaj kremu uwarunkowany był kolorem marsmallow;ów.
Gdzieś przepadły białe pianki i znane mi źródła oferowały tylko pianki w kolorach kucyków Pony.
Moja starsza Córka na pewno by się ucieszyła.
Na szczęście i tak planowałam tym razem pójść w kierunku pomarańczy, więc problem koloru rozwiązał się sam.
Co tu dużo opowiadać. Ci, którzy jedli to ciasto do dziś dzwonią i proszą o przepis.
Trochę mi wstyd, że zrobienie tego ciasta jest tak mało wymagające. Żaden ze mnie bohater w tej kwestii. Ciasto jest po prostu żałośnie nieskomplikowane.
A może wcale nie trzeba komplikować?

Jedna uwaga przed rzuceniem się do kuchni. Nie używajcie starych marshmallow'ów. Ja popełniłam ten błąd. Znalazłam jakieś prehistoryczne zapasy pianek (za to białych) i wydawało mi się, że ich wygląd zasuszonych mumii nie będzie miał znaczenia.
Miał znaczenie elementarne. Białe mumie dobre są w Kairskim muzeum a nie w garnku. Moje nie chciały się rozpuścić za żadne skarby.
Wyglądały jak białe gluty i ilość dolewanego mleka nie robiła na nich żadnego wrażenia. Glutami pozostały. W końcu wylądowały w koszu a ja grzecznie udałam się do pobliskiego Lidla kupić świeży zapas. I trafiły mi się kolorowe.

Teraz słowo o dość nietypowym ozdobieniu ciasta.
Ten egzemplarz został zrobiony na zamówienie. Miał pojechać w dość specyficzne miejsce, gdzie chemia i mikrocząsteczki przychodzą rano do wodopoju.
Najbardziej ucieszyła się młodsza Córka. Jej bliskie są klimaty zagrażające gatunkowi ludzkiemu a kucyki Pony zjada na podwieczorek. Następnym razem zrobię ci ciasto z pierwiastków radioaktywnych, Serduszko.
A na razie, nie uciekajcie gdzie pieprz rośnie, bo ciasto z oreo i kolorowych panek jest tak samo niebezpieczne jak tęcza u kucyków Pony.
Dziś zamykam sezon na dziwne eksperymenty. Od jutra tylko pierniczki i pierwsze przymiarki do zakiszenia barszczu.

















































Ciasto biohazard z kremem pomarańczowym

2 paczki oreo
80 g masła

160 g pianek
130 ml mleka
400 ml kremówki
otarta skórka z jednej pomarańczy
3 łyżki cointreau
czekolada z pomarańczą i chilli do posypania

Nie powinnam niczego wyjaśniać, bo to samo robiłam tydzień temu.

Miksujemy ciastka na drobne okruchy. Mieszamy z rozpuszczonym masłem i wylepiamy formę do tarty.
Formę wkładamy do lodówki na godzinę.

Pianki sypiemy do miski i zalewamy gorącym mlekiem. Miskę z piankami stawiamy na garnku z gorącą wodą i mieszamy do całkowitego rozpuszczenia się pianek.
Zdejmujemy z pieca i dodajemy skórkę z pomarańczy i likier pomarańczowy. Mieszamy i studzimy.

Ubijamy śmietankę na sztywno. Dodajemy łyżkę śmietany do wystudzonych pianek. Mieszamy a potem łączymy z resztą śmietany. Najlepiej zrobić to bez użycia sprzętu elektrycznego. Łyżka w zupełności wystarczy.
Masę śmietanową wykładamy na schłodzony spód i wyrównujemy powierzchnię.
Odstawiamy do lodówki, najlepiej na noc.

Dekorację zostawiam waszej wyobraźni. Nie musicie wycinać z kartonu znaku biohazardu.






Pięknego weekendu i smacznych pomysłów.

środa, 19 listopada 2014

Listopadowy spleen i śmietanowy lin



























No i przyszło. Smutne, ponure, zasmarkane, patrzące spode łba, psujące dobre humory.
Co prawda wszyscy w głębi duszy wiedzieliśmy, że jest nieuniknione i na pewno przyjdzie ale każdy ciepły dzień powiększał nadzieję, że w tym roku obejdzie nas bokiem.
Nic z tego. Swoje trzeba odcierpieć. Żeby potem było fajnie, teraz musi być nie fajnie.
Listopad nam zapanował perfekcyjnie jesienny. Szaro bury, bezlistny, mglisty i raczej smutny.
Wypełzły na powierzchnię wszystkie smutki i smuteczki. To, co przez większość słonecznego czasu siedziało cicho jak mysz pod miotłą, teraz śmiało wychyliło nosa.
Kiedy najlepiej przypuścić atak? Kiedy ofiara jest słaba. Ma katar listopadowy, stawy obolałe pogodą a w nocy budzą ją gorące kaloryfery. Listopad to perfekcyjne warunki by pesymizm pasł się jak gęś.
Do cieknącego nosa dołącza dołująca myśl o przyszłości. Ta, w listopadowych okolicznościach zawsze maluje się czarno.
Do bolącego wilgocią kolana przykleja się niechęć do zrobienia czegokolwiek. Majaczące na horyzoncie święta bardziej irytują niż cieszą. Te zakupy, to sprzątanie, te wydatki!
Poranna wymiana zdań z ukochanym czy ukochaną w porannych ciemnościach wydaje się ostatnią kroplą wypełniającą kielich smutku.
Potem tylko wyjść i rzucić się do fontanny.
Kiedy siadam wieczorem na kanapie i nie chce mi się nawet książki wziąć do ręki, wiem, że przyszedł moment krytyczny. Teraz potrzeba mi potężnej porcji mobilizacji. Czegoś pozytywnego. I filiżanka herbaty nie pomoże. No, może przesadzam. Herbata zawsze pomaga.
Dziś panuje słowo: „muszę”.Słowo: „chcę” zniknęło we mgle. Pójdę go poszukać. To hasło listopada. Dobrze, że listopad jest tylko raz w roku.

Lin w śmietanie to dziś najbardziej odpowiednia forma poprawienia humoru. Można nim zakopać topór (jeśli takowy był wykopany) lub sprawić, ze ktoś nieco smutniejszy znajdzie powód by się uśmiechnąć.
Lin może być wprawką przed karpiowym szaleństwem. Kto wie czy nie wpadnie wam do głowy urozmaicenie wigilijnego stoły inną niż zazwyczaj rybą? Może linem?

























Lin w śmietanie

2 liny wypatroszone
1 cebula
pęczek koperku
4 łyżki oleju
2 łyżki masła
300 ml kremówki
sól
pieprz
sok z cytryny
1 łyżeczka startej skórki z cytryny

Lin jest zwierzęciem lądowym...O przepraszam. Mówiąc „lądowym” mam na myśli wody śródlądowe czyli jeziora i stawy. Podobno istnieje niebezpieczeństwo, że będzie pachniał mułem. Są na to dwa sposoby. Po pierwsze skrapiacie go sokiem z cytryny i zostawiacie na kilka godzin. Lub, w drugim przypadku, zalewacie rybę mlekiem i też zostawiacie na kilka godzin. Pamiętacie jednak o umyciu i osuszeniu ryby w drugim przypadku.
Ja zawsze stosuję pierwszą metodę i nigdy żadnego mułu nie znalazłam.

Z linem jest pewien kłopot. Łuski. Skrobać czy nie?
Tu też są dwie szkoły.
Jeżeli zdecydujecie się na skrobanie, to uczciwie uprzedzam, że lin łatwo łusek nie odda.
Podobno łuski są miękkie i w obróbce cieplnej stają praktycznie rozpuszczalne.
Napiszę jak to wyglądało u mnie.
Ryby miałam dwie, więc jedną pozbawiłam łusek (nigdy więcej!) a drugą nie. Obcięłam płetwy, głowy i wyfiletowałam ryby. Nie pytajcie jak, bo nie jest to moja mocna strona. Gdybym mogła, zapłaciłabym za filetowanie ryby, ale na razie to marzenia ściętej głowy.

Umyłam filety i osuszyłam ręcznikami papierowymi. Potem mocno skropiłam sokiem z cytryny, przykryłam folią i schowałam do lodówki.
Wieczorem wyjęłam rybę, posoliłam i lekko obtoczyłam w mące.
Na patelni rozpuściłam olej i łyżkę masła i usmażyłam filety z obu stron na złoto. Nie muszą być upieczone całkowicie, bo przed nimi jeszcze sesja w towarzystwie śmietany.
Zdjęłam filety z patelni i przełożyłam na papierowy ręcznik.
Pokroiłam na półplasterki cebulę i posiekłam koperek.
Na umytej patelni rozpuściłam łyżkę masła i wrzuciłam cebulę. Na małym ogniu zeszkliłam cebulę a potem wlałam 200 ml śmietanki. Posoliłam i wrzuciłam połowę koperku. Kiedy śmietana się zagotowała, włożyłam na patelnię kawałki lina. Zmniejszyłam ogień i przykryłam patelnię pokrywką. Pozwoliłam linowi pogotować się w śmietanie 5-7 minut. Potem zdjęłam pokrywkę. Jeżeli śmietana wygotowała się znacznie, trzeba dolać. Jeżeli jest jest ciągle dużo, trzeba ją odparować.
Gotowe danie przekładamy na półmisek, posypujemy pieprzem i resztą koperku.
Jako dodatek kasza jaglana, zwykłe ziemniaki z wody lub kroma chleba i pierwszy krok do powrotu optymizmu zrobiony.

Jadłam lina po raz pierwszy. Na pewno nie ostatni. Na talerzu wylądowało delikatne, zwarte i pyszne mięso. Lin był bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Potraktuję to jako dobry omen.






Smacznego  

sobota, 15 listopada 2014

Jak pobiłam rekord świata czyli zero cukru, zero mąki, zero jajek. Tarta z kremem cynamonowym

























Jeżeli spodziewacie się gości a nie macie jeszcze ciasta, ale macie pół godziny czasu, to ten tekst jest dla was.
Za pół godziny (odliczając czas przeczytania tego tekstu) włożycie do lodówki ciasto, za które goście będą się dali pokroić.

Oto co się wydarzyło.
Nie tak miało być. Na początku planowałam piernikowy tort z cynamonowym kremem.
Ale czas płynął a ja nie zrobiłam żadnego kroku w kierunku realizowania swojego cukierniczego projektu.
Od wymyślenia do podania droga daleka. Mnie wydawało się, że czasu mam mnóstwo.
W końcu ciasto będzie potrzebne na dzień następny.Na pewno zdążę je zrobić. Minął czwartek, wstał piątkowy poranek a mnie dalej nie chciało mi się topić masła, gotować cukrowego syropu, studzić, czekać. Z każdą godziną mój tort cynamonowy karłowaciał i malał.
Najpierw zrezygnowałam z biszkoptu. Potem porzuciłam krem cynamonowo jajeczny.
Sytuacja stawała się dramatyczna.
Odwlekałam i odwlekałam aż w końcu do przyjścia gości została niecała godzina a deseru ciągle nie było.
Mignęła mi myśl o wysłaniu MMŻ do sklepu. W końcu każdy szanujący się market ma w swoich chłodniczych czeluściach tort z Czarnego Lasu lub tort czekoladowy.
Stałam tak patrząc smętnie na paczkę cynamonu i torebkę ciastek. Jak tu zrobić coś porażającego smakowo i nie napracować się przy tym.
I nagle mnie olśniło.
Masło mam, pianki marshmallow też, kremówka jest, cynamon jak najbardziej. Dalej już poszło.
Ja wiem, że to ciasto jest oszustwem. Ale przysięgam, że wiem o tym tylko ja. ...no teraz może jeszcze parę osób.
O mało co nie mogłabym wam o nim opowiedzieć, bo zniknęło z talerzy z szybkością poruszania się komety.
To najlepszy dowód na jego jakość.



Tarta piernikowa z kremem cynamonowym
forma do tarty o średnicy 25 cm   z wyjmowanym dnem


Krem cynamonowy

160 g białych pianek marshmallow*
125 ml mleka
400 g kremówki
2 łyżeczki cynamonu
3 łyżeczki syropu cynamonowego

gorzka czekolada do posypania tarty

Zaczynamy od postawienia na ogień garnka z wodą (jak do topienia czekolady). Na garnek kładziemy miskę, do niej wsypujemy pianki. Jeżeli je wcześniej potniecie nożyczkami na mniejsze kawałki, skrócicie sobie czas ich topienia a to w przypadku, kiedy goście stoją już przed drzwiami ma znaczenie.
W rondelku gotujemy mleko i wlewamy je do miski z piankami. To też przyśpiesza proces rozpuszczania się marshmallow'ów.
Mieszamy pianki z mlekiem do całkowitego ich zintegrowania.
Białą emulsję zdejmujemy z pieca i odstawiamy do wystygnięcia.

Robimy spód z ciastek.

200 g ciastek digestive
100 g masła
2 łyżeczki przyprawy do piernika

W blenderze rozdrabniamy ciastka, dodając przyprawę piernikową. Topimy masło i wlewamy do okruchów. Mieszamy (masa przypomina mokry piasek) i wykładamy spód i boki formy. Przyciskamy rękami i wkładamy formę do lodówki.

W tym czasie masa piankowa powinna już przestygnąć.
Z lodówki wyjmujemy kremówkę. Ubijamy ją mikserem na sztywno i dodajemy łyżkę do masy piankowej. Mieszamy. Jeżeli wstępne połączenie okazało się udane, dodajemy resztę kremówki do masy, Delikatnie łączymy ze sobą i wykładamy na tartę wyjętą z lodówki. Wyrównujemy powierzchnię i ponownie zamykamy w lodówce.

Szybko trzemy na tarce gorzką czekoladę, włączamy kawiarkę, zdejmujemy fartuszek i pędzimy przywitać gości.
Jeżeli zabawicie ich rozmową lub najpierw podacie główne danie, to po 40 mninutach od włożenia tarty do lodówki, możecie wkroczyć z nim do jadalni (posypcie je najpierw tartą czekoladą).
Nikt, ale to absolutnie nikt nie domyśli się, że jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej na stole leżały tylko cynamon, pianki i suche ciastka.
To się nazywa magia!




























*białe pianki można kupić z Biedronce lub Lidlu
Smacznego

poniedziałek, 10 listopada 2014

Moja zemsta czyli gulasz z dzika

























Jaka ironia!
Mieszkając pod lasem i obserwując rosnące w siłę zastępy dzikich przekopywaczy naszego majątku, ani razu nie wpadło mi do głowy, że to przecież pyszny kawał mięsa podchodzi pod nasze okna.
Nawet wizyty „prawdziwych mężczyzn” z „prawdziwą bronią palną” nie skojarzyły mi się z jedzeniem.
Może dlatego, że mimo wszystko, trochę traktowałam dziki jak część składową całości. Tak samo jak sosny, dzikie róże, dzięcioły czy nornice. Do głowy by mi nie wpadło zjeść dzięcioła. Czemu dziki miałby być gorsze.
Dopiero powrót do miasta spowodował, że dziczyzna znalazła się z kręgu moich zainteresowań.
Najprawdopodobniej dlatego, że mięso na tacce w żaden sposób nie przypomina chrumkającego świniaka.
Hipokryzja? Na szczęście niegroźna. Potraktujcie to jako moją małą zemstę za przeryty doszczętnie sad.
Jedna tacka gulaszu z dzika jest marnym pocieszeniem za zmarnowane włości.
Jak widać niskie uczucia nie są mi obce. Nie tylko hipokryzja ale jeszcze żądza zemsty.
Trochę koloryzuję ale myśl o zemście przemknęła mi przez głowę.

Teraz słowo o mięsie. Ani grama tłuszczu, ciemno różowe,w dużych kawałkach.
Rzadko jem mięso a dziczyznę jadłam zaledwie kilka razy w życiu. Tylko raz sama ją przyrządzałam i była to pieczeń z sarny. Dawno temu.
Najczęściej dziczyznę je MMŻ w czasie wakacji w Toskanii. Kiełbasy czy salami z dzika są tam lokalnymi przysmakami. A takiego ragout z dzika jak w Castelfiorentino podobno nie dają nigdzie indziej.
Moje zainteresowania w czasie wakacji dalekie są od mięsa i muszę wierzyć MMŻ na słowo.

Zrobienie pysznego gulaszu nie było trudne choć nieco czasochłonne. Zamarynowanie mięsa jest najlepszym sposobem by nieco skruszało i nabrało dodatkowych aromatów.
Potem zostaje już tylko milczenie...rozanielone.





















Gulasz z dzika
600 g mięsa z dzika

marynata:
2 szklanki czerwonego wytrawnego wina
1 szklanka wody
10 ziaren jałowca
2 ząbki czosnku, zgniecione
5 ziaren ziela angielskiego
2 liście laurowe
1 łyżka cukru
2 gałązki tymianku lub 2 łyżeczki suszonego
1 gałązka rozmarynu lub 1 łyżeczka suszonego
1 łyżeczka ziaren pieprzu

oraz
1 cebula
2 ząbki czosnku
2 łyżki oliwy
1 łyżka masła
1 papryczka chilli
1 łyżka miodu
5 suszonych śliwek
5 suszonych grzybów
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka ziaren kolendry
3 łyżeczki przecieru pomidorowego
1 łyżka mąki

Wszystkie składniki marynaty łączymy w garnku i zagotowujemy. Studzimy i wkładamy do marynaty pokrojone w kostkę* mięso.
Najważniejsze aby mięso włożyć do wystudzonej marynaty (tak by było całe przykryte) i marynować 24 godziny. Moje stało w lodówce 2 dni i nie był to czas zmarnowany.
Po wyjęciu z marynaty osuszamy mięso (np. papierowymi ręcznikami) i wstrzemięźliwie oprószamy mąką. Przygotowujemy garnek żaroodporny z przykrywką.
Na patelni rozgrzewamy oliwę z masłem i smażymy mięso kilka minut.**
Przekładamy mięso do naczynia, w którym będzie się piekło. Na tłuszczu po mięsie smażymy krótko pokrojoną cebulę a potem czosnek. Wlewamy na patelnię przecedzoną marynatę. Dodajemy śliwki, grzyby, miód, kolendrę, sól i przecier pomidorowy. Mieszamy, zagotowujemy i zalewamy mięso.
Naczynie szczelnie przykrywamy i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 160 stopni.
Pieczemy mięso około 2 godzin. Sprawdzamy po 1,5 godzinie czy nie wyparował cały sos. Jeżeli tak się stało, dolewamy pół szklanki wody i pieczemy do miękkości.
Jeżeli sosu jest za dużo, zdejmujemy przykrywkę lub folię i ostatnie pół godziny pieczemy bez przykrycia.
Mięso powinno rozpadać się w ustach a sos być zawiesisty.



*wielkość zależy od naszych upodobań. Jeżeli jako dodatek do mięsa mamy w planach kluseczki to zachęcam do krojenia większych kawałków. Jeżeli marzy nam się ragu alla cacciatora, to trzeba pokroić mięso na mniejsze kawałki a jako dodatku użyć makaronu. Wszystko jest kwestią gustu.
** Po tym etapie całą kuchnię musiałam solidnie umyć. Tłuszcz pryskał na wszystkie strony i nawet ja wymagałam środków odtłuszczających. Tak się dzieje gdy mamy gorący tłuszcz, i moczone w zalewie mięso.

Ilość wrażeń smakowych, jakich doznajemy wkładając pierwszy kęs do buzi, jest szokująca.
Czasem dobrze jest zejść z utartego szlaku i zapuścić się w knieje. Nawet czysto symbolicznie.
Dzika na co dzień nie jemy ale raz na ćwierć wieku...czemu nie?
Następnym razem kupię jelenia.


























Smacznego i odwagi:))

sobota, 8 listopada 2014

Gwarancja sukcesu czyli brownie z karmelowymi czekoladkami


























Zrobienie brownie jest równie proste jak uśmiechanie. Myślę, że tak samo jak od urodzenia dano nam umiejętność uśmiechania się, tak od najwcześniejszych lat posiadamy umiejętność pieczenia brownie. Niestety, zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku chęć korzystania z możliwości nijak się ma do zastosowania w praktyce.
Wszyscy mamy odpowiednie mięśnie twarzy by nie być ponurym. I co z tym robimy?
Nic.
Wszyscy mamy ręce, głowę i zachcianki. I co z tym robimy?
To zależy.
Przeważnie marudzimy.
Dziś zamiast marudzić upieczemy brownie. A potem się uśmiechniemy.
Bo brownie równa się sukces. Brownie udaje się zawsze. Nawet jak nie wyjdzie.
Każdemu cierpiącemu na perfekcjonizm, wszystkim skarżącym się na brak sukcesów powinno się wypisywać receptę. Niepotrzebny jest do tego lekarz. Receptę możemy sobie wypisać sami. Receptę na brownie. Pięć składników wystarczy by poczuć się władcą materii. Że tylko kuchennej?
A kto powiedział, że ta jest gorsza? Czekolada, cukier, masło, mąka, kakao. CCMMK.
Gdyby wstawić między nie malutkie „o” co byśmy dostali? Czy ja widzę CCMMoK?
Zrobić brownie jest równie łatwo jak dać buziaka. Radość z obu jest porównywalna.
Po co gadać? Róbmy brownie.
Gwarantuję, że każdy odniesie sukces.


























Brownie z Rolsami*
Dla foremki 18x26

110 g masła
150 g czekolady gorzkiej
2 łyżki kakao
3 jajka
150 g drobnego brązowego cukru
130 g mąki
1 łyżeczka esencji waniliowej
opakowanie cukierków karmelowych w czekoladzie 
krem toffi lub cukier puder do dekoracji

Topimy masło z czekoladą. Studzimy.
Miksujemy z jajkami, cukrem i wanilią.
Dodajemy mąkę z kakao i miksujemy.

Rozwijamy cukierki z papierków.
Rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni.
Foremkę wykładamy papierem do pieczenia.

Do foremki przekładamy połowę ciasta. W ciasto upychamy cukierki. Na górę kładziemy drugą część ciasta.
Wkładamy do piekarnika i pieczemy 25 minut.
Upieczone wyjmujemy i nieco studzimy.
Po 10 minutach smarujemy grubą warstwą kremu toffi* lub posypujemy cukrem pudrem.
Dekorujemy orzechami włoskimi lub pekanami.

Widzieliście kiedyś krótszy przepis na ciasto? Trzy zdania i ciasto ląduje w piekarniku.
Nie mówcie, że nie umiecie piec.
Umiecie, nawet, jeśli jeszcze o tym nie wiecie.




*zamiast Rolsów można użyć Milka Toffee Clasic lub Mumsy Toffee lub po prostu ulubionych czekoladek

Smacznego bardzo

czwartek, 6 listopada 2014

I nastała ciemność czyli zupa dyniowa na ostro


























Co można robić po ciemku? Nie takim nocnym ale takim późno popołudniowym?
Wiele rzeczy.
Ja wczoraj gotowałam po ciemku. I to nie w ramach kulinarnych eksperymentów, tylko z konieczności.
Mrok zapada zaraz po czwartej i trudno jest się zmieścić w krótkim przedziale czasu, kiedy słońce świeci.
Ciemność widzę. I tylko ciemność.
A jeszcze przed chwilą pralka prała, radio grało, czajnik gotował wodę. Włączyłam światło nad piecem i nagle zapadły kompletne ciemności.
Moja kuchnia przy najbardziej sprzyjających warunkach nie należy do jaskrawo oświetlonych. Piec stoi w najciemniejszej jej części. Światło jest tam niezbędne nawet w środku dnia.
A tu prąd zniknął. Sprawdzałam w lodówce, zajrzałam do zmywarki, zerknęłam do pralki. Nawet czajnikowi się przyjrzałam. W końcu też jest elektryczny.
Nigdzie prądu nie znalazłam.
Wykonałam telefon do przyjaciela. - „sprawdź korki”-usłyszałam.
A obiad już się gotuje. Jakim sposobem przypilnować makaronu skoro nie wiem, gdzie stoi garnek.
Zapaliłam świeczki. Zrobiło się nastrojowo ale mało praktycznie. Po omacku próbowałam udawać mądrzejszą i sprawdziłam korki.
Koń by się uśmiał. Aby wiedzieć, że coś jest nie w porządku, trzeba mieć choć słabe pojęcie o temacie. Ja nie miałam. Postałam przed skrzynką z bezpiecznikami chwilkę, wykręciłam to i owo, potem wkręciłam i sprawdziłam światło na korytarzu.
Z przykrością stwierdziłam, że korytarz jest uprzywilejowany i świeci.
Nie pozostało mi nic innego jak wziąć drania na przeczekanie.
Czas mijał, ciemność robiła się coraz bardziej konkretna, świeczek w domu przybywało a obiad coraz bardziej się oddalał.
I wtedy w domu pojawił się MMŻ.
Sekundę przed nim pojawiło się światło. Pralka zagadała głosem R2D2, czajnik zabulgotał a kuchnię zalała światłość nad światłościami. I kto to wszystko sprawił?
Kto został bohaterem dnia? MMŻ oczywiście. Czary mary, jeden ruch palcem i stała się światłość.
Nie mówcie, że faceci nie są inni.

Nie jestem entuzjastą pieców gazowych. Śmierdzą, są głośne, wydzielają produkty uboczne w postaci latających farfocli i potrzebują źródła ognia, żeby w ogóle zadziałać.
Mają jednak jeden plus. Nie potrzebują prądu. Kiedy znika w domu światło, piec gazowy robi za gwiazdę.
On mi uratował obiad.
W warunkach zbliżonych do romantycznych, w blasku świec ugotowałam zupę. Dobór przypraw chyba był przypadkowy ale efekt okazał się całkiem zadowalający.
Zresztą, która zupa dyniowa jest niedobra?


























Zupa dyniowa z miodem i ostrym serem

1 dynia butternut squash
3 łyżki miodu
główka czosnku
1 papryczka chilli
2 łyżki oliwy
1 litr bulionu
200 ml kremówki
pół łyżeczki soli
pieprz
po łyżce pokruszonego sera np. cheddara z chilli
Upieczenie dyni powinno być pierwszą czynnością przy gotowaniu zupy. Obraną i pokrojoną zupę polewamy oliwą i miodem. Na blaszkę z dynią wrzucamy też czosnek. Nie obieramy go, zostawiamy w łupinkach.
Wkładamy blaszkę do pieca rozgrzanego do 180 stopni i pieczemy około 50 minut. Dynia musi być miękka.
Kiedy dynia jest upieczona, przekładamy ją z obranym czosnkiem, pokrojonym chilli i bulionem do blendera.
Miksujemy zupę. Doprawiamy solą i pieprzem i wlewamy śmietankę. Znów krótko miksujemy i przelewamy do garnka. Zagotowujemy krótko i przelewamy na talerze.
Posypujemy serem i podajemy.
MMŻ nie przepada za serami, więc jego zupa została posypana czerwonym pieprzem i skropiona kroplą miodu.
Ta wersja smakowała zupełnie inaczej.
Ciemności ciemnościami a zjeść trzeba bez względu na ilość świec. Tym bardziej, że większość swojego cywilizowanego życia gotowaliśmy w półmroku. Mówiąc my, mam na myśli ludzkość.





I tym optymistycznym akcentem mówię dobranoc i życzę smacznych ciemności.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Aperolowy odlot czyli sernik najlepszy z najlepszych

























Co pewien czas pojawia sernik „najlepszy na świecie”.
Teoretycznie nic w tej materii nie powinno już zaskakiwać. W serniku musi być ser. Reszta okoliczności jest wymienna. Serniki dzielą się na te pieczone i te na zimno.
Przyznam bez bicia, że te na zimno są dla mnie ciastami drugiego gatunku. Może wynika to z faktu, że pod pojęciem „ciasto” kryje się dla mnie coś pieczonego.
Nigdy, przenigdy nie zrobiłbym ciasta na zimno na czyjeś urodziny. Do niedawna.
Dziś nie jestem pewna czy nie wybrałabym sernika zrobionego ostatnio. Sernika na zimno!
MMŻ jest wielkim fanem nie pieczonych serników. Jego doświadczenie (konsumpcyjne) w tej mierze jest ogromne. I jeżeli On twierdzi, że to najlepszy sernik jaki jadł w życiu, to nie są to słowa rzucane na wiatr.
Co mnie skusiło, żeby się za niego zabrać?
Po pierwsze użycie Aperolu. Od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie wykorzystanie w cieście Campari, które jest kuzynem Aperolu.
Zanim przekułam plany w czyn, zobaczyłam, że ktoś użył już gorzkiego aperitifu do słodkiego deseru. Wystarczyło tylko otworzyć gazetę.*
Po drugie zdjęcie wyglądało tak zachęcajaco i halloweenowo, że nie mogłam się oprzeć.
Po trzecie, w końcu MMŻ też się jakieś ciasto należy. Z gatunku tych, które lubi najbardziej.

Największy problem z tym ciastem wynikł nie z serem, galaretką czy ciastkami.
Najbardziej zaskoczyła mnie część zrobiona z ciastek Oreo. Wystająca część spodu wyglądała bajecznie, tylko jak ją osiągnąć w realu?
Odpowiedzią jest odpowiednia forma. Nie można tu użyć formy z otwieranym bokiem. Jedyna odpowiadająca przepisowi i idealnie spełniająca swoje zadanie to forma z wyjmowanym dnem. Taka jak przy pieczeniu tart ale wyższa.
Kupiłam taką formę lata temu i nie miałam pojęcia do czego jej użyć. Wyjmowanie z niej upieczonego ciasta było tak trudne, że schowałam ją głęboko w szafie.
I teraz przydała się idealnie. Sernik wyszedł jak marzenie a koronka ciasta sterczała dzielnie jak kołek w płocie.
Połączenie bardzo kremowego sernika z gorzkawo pomarańczową galaretką i chrzęszczącą bazą z Oreo dała efekt niesamowity.
Odwołuję wszystko, co kiedykolwiek powiedziałam o sernikach na zimno. Ten jest królem serników. I niech nam panuje!






Pomarańczowy sernik z aperolową galaretką z prosecco

forma o średnicy 20 cm z wyjmowanym dnem (nie otwierana z boku klamrą!)

spód:

oliwa do wysmarowania formy
300 g oreo
2 łyżki kakao
90 g stopionego masła

sernik:

400 g kremowego serka**
250 g mascarpone
100 g cukru pudru
200 ml kremówki
skórka otarta z jednej pomarańczy

galaretka:

100 ml Aperolu
300 ml proscecco
60 ml wody gazowanej
20 ml syropu cukrowego***
6 łyżeczek żelatyny w proszku

Pierwsza uwaga jest następująca. Sernik jest prosty w wykonaniu. Jednak, z uwagi na to, że każda część potrzebuje czasu by osiągnąć stan idealny, sugeruję zrobienie go na co najmniej 24 godziny przed planowanym podaniem.

Zaczynamy od znalezienia formy. Jeśli ją mamy, smarujemy ją cienką warstwą oliwy.
Ciastka Oreo miksujemy w blenderze z kakao. Masło topimy, studzimy i wlewamy do ciastek. Miksujemy do połączenia się okruchów.
Wykładamy dno i boki formy okruchami, mocno przyciskając je do ścianek. Krawędzie ciasta nie powinny być ładnie wyrównane. Mają raczej przypominać pejzaż górski niż równinę mazowiecką.
Wkładamy formę do lodówki. Po godzinie masa ciastkowa stężeje i zobaczycie, że jest szansa na powodzenie całej misji.

W misie miksera miksujemy ser, mascarpone, cukier puder i kremówkę. Pamiętajmy by składniki były w tej samej temperaturze. Na koniec dodajemy skórkę z pomarańczy. Miksujemy krótko aż całość będzie miała kremową konsystencję.
Wyjmujemy formę z lodówki i całą masę serową nakładamy do formy. Wyrównujemy wierzch i znów ciasto powinno się chłodzić 2-3 godziny.

Ostatnim elementem jest galaretka. Nie trzymałam się ściśle przepisu. Wydawało mi się, że niepotrzebnie wszystko komplikuje. Poszłam na skróty.

Do miseczki wsypujemy żelatynę. Zalewamy ją taką ilością zimnej wody, aby była cała przykryta. Odstawiamy żelatynę do napęczniena czyli na kwadrans. Potem stawiamy miseczkę z żelatyną na ganuszek z gotującą się wodą. Żelatyna rozpuści się błyskawicznie.
Zdejmujemy miseczkę z garnka i lekko studzimy.
Do innej miski wlewamy Aperol. Przestudzoną żelatynę wlewamy do niego i mieszamy. Potem dolewamy wodę gazowaną, syrop cukrowy i znów mieszamy.
Na koniec wlewamy proscecco. Żeby uniknąć spenienia się galaretki, prosecco trzeba wlewać powoli, po łyżce.
Jeżeli jednak na powierzchni wciąż unoszą się bąbelki, jest na to rada. Trzeba delikatnie dotknąć powierzchni papierowym ręcznikiem. A jeśli i to nie pomoże, to się nie przejmujcie. Na smak sernika nie ma to najmniejszego wpływu.

Całość ciasta wkładamy na koniec do lodówki na kilka godzin a najlepiej na całą noc.

Kolejnego dnia przed podaniem, wyjmujemy ciasto z lodówki i pozwalamy mu odetchnąć pokojowym powietrzem przez 20 minut.

Potem czeka nas próba wyjęcia ciasta z formy tak, by wystrzępione brzegi nie poniosły uszczerbku. Stawiamy formę na czymś wyższym od niej np. na doniczce i ściągamy w dół brzegi formy.
Po pierwszej chwili paniki „nie idzie!!!”, nagle czujecie, że coś drgnęło a forma zaczyna się zsuwać w dół. Za moment sernik w całej swej postrzępionej okazałości wyłoni się z formy. I jest to piękny widok.
Potem następuje degustacja a po niej zapada cisza, bo wszyscy odlatują z zachwytu.



























*Przepis znajdziecie w październikowym Delicious
**kremowy serek to Philadelphia lub Piątnica (ja wolę tę drugą)
***Syrop cukrowy to nic innego jak tylko szklanka cukru plus szklanka wody podgrzewane do rozpuszczenia się cukru. Potem zagotowane i wystudzone. 

Smacznego