czwartek, 24 grudnia 2015

Życzenia Świateczne



Miłości, radości, dostatku, przyjaciół, marzeń, wolnego czasu spędzonego jak się chce, zdrowia, powodów do uśmiechu i spokoju na co dzień.  Oto moje życzenia świąteczne

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Prezent dla drwala czyli rillettes z kaczki

























Po co ja tę kaczkę kupiłam? Mało mam roboty z tzw tradycją?
Na rozum mi padło czy co?
Leży biedula w lodówce a ja coraz bardziej nerwowo zerkam na mak, bo to jego pora właśnie nadchodzi. Żeby zrobić miejsce w chłodzie, musiałam pozbyć się drobiu.
Najlepiej byłoby ją zamoczyć w soku pomarańczowym i ze trzy obiady miałbym z głowy. Tak, ten pomysł był świetny w każdym innym momencie roku, tylko nie przed Bożym Narodzeniem.
Stałam z nożem nad ofiarą i przypomniałam sobie, że gdzieś czytałam o rillettes z kaczki. Właściwie mogłaby to być alternatywa dla nieśmiertelnego pasztetu.
Bierzemy się do roboty. Z jednej kaczki zrobiłam gar zupy pho (w końcu od czego są skrzydła, i cała koścista reszta?), upiekłam jedną pierś jako dodatek do sałatki a udka i jedna pierś posłużyły jako baza do rillettes.
Potrzebowałam jeszcze tłuszczu (i to dużo) bo kwint esencja tego dania polega na gotowaniu w tłuszczu. Z listopadowej przygody z gęsią został mi spory słoik wytopionego tłuszczu z gęsi. Wiedziałam, że gdzieś na świecie istnieje sposób na bardziej wyrafinowane jego spożytkowanie niż tylko dodatek do ziemniaków.
Wczoraj polecałam wam ciasteczka z bakaliowym nadzieniem jako prezent. Dziś sugeruję, żeby pięknie opakowany słoik z kaczym środkiem podarować np. zaprzyjaźnionemu drwalowi. Ilość kalorii i cholesterolu w słoiku może bezkarnie skonsumować tylko on lub wielorybnik. Jeśli jakiegoś znacie, to przerabiajcie kaczkę bez wahania.
Tylko zostawcie sobie słoiczek, bo ta bomba żywieniowa jest warta grzechu.
Rok się kończy i niedługo złożymy sobie nowe postanowienia, więc jeszcze możemy na rachunek tego upływającego nieco pogrzeszyć. Czemu nie odrobiną rillettes z kaczki?
Nie będziecie wiedzieli jakie to dobre, jeśli nie spróbujecie.



Rillettes z kaczki

2 kacze udka plus jedna pierś
1 łyżeczka ziaren jałowca
1 łyżeczka ziaren pieprzu
4 goździki
1 liść laurowy
pół łyżeczki tymianku
pół łyżeczki rozmarynu
1 łyżeczka soli
oraz
1 liść laurowy
kilka całych ziaren jałowca
cała główka czosnki przekrojona w poprzek
tłuszcz z gęsi, kaczki lub ostatecznie olej. Tłuszczu musi być dużo, ponieważ powinien przykryć całe mięso.

Ucieramy w moździerzu przyprawy i wcieramy w umyte i osuszone części kaczki. Wkładamy do miski, przykrywamy i odstawiamy do lodówki na 24 godziny.
Następnego dnia rozgrzewamy piekarnik do 110 stopni.
Do naczynie żaroodpornego lub żeliwnego garnka wkładamy kawałki kaczki, przyprawy i czosnek.
Zalewamy kaczkę tłuszczem, przykrywamy pokrywką i wkładamy do piekarnika. Pieczemy 2 godziny, po czym sprawdzamy miękkość mięsa. Moja kaczka potrzebowała jeszcze pół godziny by osiągnąć stan odchodzenia mięsa od kości. Bądźcie bardzo ostrożni przy tych czynnościach. Garnek jest gorący, a przed świętami kontuzja jest ostatnim, co chcielibyście sobie zafundować.
Upieczoną kaczkę zostawiamy do wystygnięcia.
Schłodzone mięso wyjmujemy i rwiemy na paski. Wyłuskujemy upieczony z mięsem czosnek.
Przecedzamy i podgrzewamy tłuszcz, w którym piekła się kaczka. Bardzo gorącym zalewamy paski mięsa. Możemy to zrobić używając słoika (wtedy będzie akurat na prezent) lub miseczki. Na górę kładziemy liść laurowy, przykrywamy i wstawiamy do lodówki.
Po świątecznej obfitości ryb, może znajdzie się ktoś, kto z radością zje grzankę z rilette i plastrem ogórka kiszonego. Niekoniecznie drwal:)



























Smacznego

niedziela, 20 grudnia 2015

Czym ucieszyć listonosza czyli ciasteczka prezentowe z bakaliami i migdałowym kremem




















Ha, ha, ha. Macie mroczki przed oczami? Wydaje wam się, że jak co roku choinka wam się zwaliła na głowę? Czy może nareszcie postanowiliście odpuścić przedświateczną „spinkę” i z pudełkiem czekoladek siedzicie napawając się własną odwagą?
Gratulacje. Należycie do mniejszości. Reszta nas biega, goni, pędzi, leci i ciągle brakuje jej czasu.
Należę niestety do tych drugich.
Obudziłam się dziś po drugiej nad ranem i ze zgrozą przypomniałam sobie, że miałam upiec kruche ciasteczka, że pogubiłam się w prezentach, że lampa w sypialni nie zawieszona, że z ryb to tylko karp, że śledzie miałam kupić już tydzień temu. Obok MMŻ śnił kolejne losy polskich lotników w Bitwie o Anglię a ja robiłam listę spraw do załatwienia.
Zaczęły mnie ogarniać wątpliwości. Po co ja kaczkę kupiłam? A te piękne wstążki, kupione we wrześniu, gdzie upchnęłam? Kiedy zdążę odwiedzić przyjaciół pod lasem? A choinka?! No, właśnie, co z drzewkiem?
Potem puknęłam się w głowę. Co jak co, ale choinka to nie moje zadanie. Ja w tej kwestii pełnię tylko funkcję oceniającego.
Ubieranie drzewka to odrębna historia warta kiedyś opisania.
Tradycją są nie działające lampki i potłuczony w ostatniej chwili szpic.
Jak widzicie, u mnie ostatnie dni przed świętami wyglądają podobnie jak w wielu innych domach.
Czyli nie ma się czym przejmować.
Niedziela przedświąteczna, jeśli nie jest spędzana w kolejce do centrum handlowego i łapania na chybił trafił kąpielowych gotowców jako „prezentów rozpaczy”, może być naprawdę sympatyczna.
Można pomyśleć (jeśli nie zrobiło się tego wcześniej) o prezentach. Nie myślę o prezentach, które mamy kupione już od czerwca. Nikt nie myśli o prezencie dla listonosza latem. No, chyba, że listonosz dostarcza nam coś więcej, niż kartki w wakacji od cioci Zuzi.
Dawanie znajomym drobnych prezentów jest świetnym sposobem okazywania pozytywnych uczuć.
Zrobione własnoręcznie pierniczki, zapakowane w ozdobny woreczek z odrobiną jedliny ucieszą sąsiadkę spod szóstki. Słoiczek malinowej konfitury owinięty bibułą będzie jak znalazł dla nauczyciela angielskiego. Puszka suszonej macierzanki sprawi niespodziankę mojej fryzjerce.
Moda zapanowała na prezenty hand made. I bardzo dobrze, bo dzięki temu moje zapasy nalewek znajdują nowe domy.
Dziś piekłam świąteczne mince pies ale nieco inne niż zazwyczaj. Będą super prezentem dla znajomych z pizzerii.




Kruche ciasteczka z bakaliowym nadzieniem i frangipanem

dzień wcześniej:
bakaliowe nadzienie*:

pół szklanki sułtanek
pół szklanki koryntek
pół szklanki pokrojonych suszonych fig
2 łyżki suszonej czarnej porzeczki
2 łyżki suszonej skórki pomarańczowej
2 łyżki suszonego mango
1 szklanka brandy lub rumu lub whisky
* zestaw bakalii jest absolutnie dowolny. Użyjcie tych, które lubicie.

Zalewamy owoce alkoholem i zostawiamy na noc.
Następnego dnia przekładamy owoce z zalewą do garnka, wsypujemy 2 łyżki brązowego cukru, 1 łyżeczkę przyprawy do piernika i zagotowujemy. Gotujemy na malutkim ogniu 5 minut i zdejmujemy. Dodajemy 2 łyżki dobrego miodu, mieszamy i studzimy.

ciasto:
na około 18 sztuk ciastek o średnicy 7 cm

180 g mąki
50 g cukru pudru
70 g zimnego, twardego masła, pokrojonego na kawałki
1 jajko
1 żółtko
szczypta soli

Zagniatamy szybko ciasto, formujemy kulę i schładzamy w lodówce minimum godzinę. Potem wyjmujemy ciasto, rozwałkowujemy jak najcieniej i wykładamy nim foremki.
Znów wkładamy do lodówki na pół godzinki.
W tym czasie włączmy piekarnik i rozgrzewamy go do 190 stopni.
Schłodzone foremki z ciastem wykładamy papierem do pieczenia. Wsypujemy na papier np. fasolę lub soczewicę. Robimy to by ciasto nie urosło nadmiernie a w foremce zmieściło się jeszcze nadzienie.
Foremki z ciastem, papierem i obciążeniem wkładamy na 15 minut do piekarnika. Potem wyjmujemy i studzimy.

frangipane:

1 szklanka mielonych migdałów
pół kostki miękkiego masła
1/3 szklanki cukru pudru
3 łyżki likieru grand marnier lub innego ulubionego
1 jajko
pół szklanki płatków migdałowych do posypania

Tu nie ma żadnej filozofii. Wszystko razem miksujemy. Nie wiem czy kolejność ma znaczenie ale ja najpierw ubijam masło z cukrem, potem dodaję jajko i migdały. Na koniec idzie likier.

Czas na złożenie wszystko w jedno ciasteczko.
Upieczone spody kruchego ciasta wypełniamy łyżeczką bakaliowego nadzienia. Na górę kładziemy łyżkę kremu migdałowego. Posypujemy płatkami migdałowymi.
Wkładamy foremki do piekarnika (ciągle 190 stopni) i pieczemy 15 minut.
Po upieczeniu czekamy aż ciastka wystygną. Wtedy możemy je wyjąć z foremek. Jeśli będzie trudno, to podważcie delikatnie nożem brzegi ciasta, by się odkleiło od foremki.

To połączenie nieśmiertelnego mincemeat, które ma tradycyjnie bardzo konkretny smak i aromat z delikatnym kremem migdałowym sprawiło, że ciasteczka są dużo subtelniejsze od tradycyjnych mince pies'ów.
Niestety, nie ja wpadłam na ten genialny pomysł. Znalazłam go w grudniowym Delicious i dzielę się z wami. Jeszcze zdążycie je upiec.





Smacznego i spokojnej niedzieli i szczere gratulacje dla tych dwóch szczęśliwców, którzy podzielą się wygraną w Totka.

piątek, 11 grudnia 2015

Danie dla sułtanki czyli naleśniki z serem, figą, wodą różaną i syropem klonowym

























Naleśniki mogłabym jeść codziennie. Od poniedziałku do poniedziałku. Czasami. To znaczy czasami nachodzi mnie napad naleśnikowy i wtedy nie liczy się nic innego.
Kiedy już się objem za wszystkie czasy a otoczenie zaczyna rozglądać się za odpowiednim fachowcem od porządków w głowie, spokojnie wracam do pionu i żywię się jak ludzie.
Kiedy drugi raz z rzędu na pytanie co bym zjadła na obiad, odpowiadam, że naleśniki, MMŻ wie, że musi szukać ratunku u najbliższego Chińczyka.
Najbliższe dni będą zarezerwowane dla naleśników. I czego bym do nich nie włożyła (nawet kaczki po pekińsku) MMŻ nie da się skusić. Tak jak ja jestem od nich uzależniona, tak MMŻ może żyć bez nich. Dziwni są ludzie.
Skąd biorą się takie ciągi? Nie mam pojęcia ale na szczęście to uzależnienie może być groźne tylko dla moich bioder.
Najlepsze naleśniki robi moja Mama. Kiedy zamawiam naleśniki, ona usmaży ich jak dla pułku wojska.
Ile zjesz? - pyta.
Ja na to, że trzy.
I dostaję trzydzieści trzy.
Jak myślicie, kto umie lepiej liczyć?
Okazuje się, że moja Mama, bo jeszcze się nie zdarzyło, że jakiś naleśnik został.
Dziś uporałam się z ostatnią porcją, upieczoną przez nią w poniedziałek. Zaczęłam tradycyjnie z konfiturą i śmietaną, potem były z prażonymi jabłkami i syropem cynamonowym. W środę posmarowałam dwa masłem orzechowym, wkroiłam banana i zjadłam na zimno.
Dziś popatrzyłam na trzy ostatnie już bez gorączkowego podniecenia.
Z całkowitym spokojem, charakterystycznym dla osób spełnionych zamieszałam twarożek, pokroiłam suszone figi i skropiłam wodą różaną.
Byłam gotowa na spektakularny naleśnikowy finał.

Jesteście ciekawi? A może głodni?




Naleśniki z serkiem, figami, wodą różaną i syropem klonowym

naleśniki
wg mojej Mamy*

(z proporcji wychodzi sześć cienkich naleśników)
1 szklanka mąki
1 szklanka mleka
2 jajka
szczypta soli
olej do smażenia

Potrzebujemy miksera i miski. Do miski wbijamy 2 żółtka, wlewamy mleko i wsypujemy mąkę. Miksujemy. Białka ze szczyptą soli ubijamy na pianę. Do zmiksowanej mieszanki mleczno-mączno- jajecznej dodajemy ubite białka i krótko miksujemy. Tylko do połączenia się składników. Odstawiamy miskę na kwadrans. Wydobywamy z szafki sporą patelnie i zwilżamy ją odrobiną oleju. Rozgrzewamy i wlewamy jedną chochlę ciasta naleśnikowego. Kolistymi ruchami rozprowadzamy porcję ciasta równomiernie po patelni i smażymy minutkę z jednej i minutkę z drugiej. Jeśli lubimy naleśniki złotego koloru. Znów lekko zwilżamy patelnię olejem i nakładamy kolejną porcję ciasta do smażenia.
nadzienie:

200 g serka śmietankowego
2 łyżeczki cukru
5 suszonych fig pokrojonych na kawałki
pół łyżeczki wody różanej
2 łyżki syropu klonowego
1 łyżka masła
2 łyżki połamanych orzechów włoskich

Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Mieszamy w miseczce serek, figi, wodę różaną i cukier.
Smarujemy kremem serowym naleśniki i składamy w trójkąty (lub jak kto lubi)
Rozpuszczamy masło na żeliwnej patelni lub w naczyniu żaroodpornym. Zdejmujemy patelnię z ognia (ostrożnie) i kładziemy na nią naleśniki.
Posypujemy orzechami i wstawiamy na 20 minut do piekarnika.
Po wyjęciu polewamy syropem klonowym i dekorujemy np. różanymi płatkami.

Widzieliście może jakiś odcinek serialu bijącego obecnie wszelkie rekordy oglądalności czyli Wspaniałe Stulecie?
Moja Mama jest jego zagorzałą fanką. Naleśniki dzisiejsze wydają mi mi się bardzo w klimacie tego serialu. Mama bardzo się ucieszyła.




Smacznego

piątek, 4 grudnia 2015

Uroda to nie wszystko czyli krowie placki




















Już kiedyś pisałam o potrawach, których widok nijak się ma do powalającego smaku. Dhal, hummus, tatar (po wymieszaniu składników), tapenada, baba ghanoush wyglądają średnio dekoracyjnie ale za to jak smakują.
Małe drobiazgi w szary dzień są całkiem sensownym usprawiedliwieniem przerwy w pracy.
Ciastka zazwyczaj dobrze wyglądają i dobrze smakują. Mówię, zazwyczaj, bo czasami kupowanie ciasta w sklepie bywa bardzo pouczające.
Te, o których dziś opowiem, nikogo nie skusiłyby na wystawie w cukierni.
Co tu ukrywać, do pięknych nie należą. Dobrze, że pierwszy raz upiekła je bliska mi osoba, bo od obcego chyba bym ich nie wzięła.
Kiedy robiłam je sama zastanawiałam się, czy nie można ich podrasować. No, bo jak tu błysnąć przed światem takimi brzydactwami.
Okazało się, że każda próba ich udoskonalenia odbijała się na jakości.
W końcu się poddałam. Widocznie tak musi być; im brzydsze wychodzą ciasteczka tym smaczniejsze się okazują.












Krowie placki
200 g miękkiego masła
pół szklanki brązowego cukru
pół szklanki białego drobnego cukru
2 jajka
2 szklanki i jedna łyżka mąki pszennej
1 łyżeczka sody oczyszczonej
pół łyżeczki soli
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 szklanka chipsów czekoladowych lub połamanej czekolady

Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Miksujemy masło z cukrami i wanilią. Następnie dodajemy jajka, wciąż miksując.
W osobnej misce mieszamy mąkę, sól i sodę. Dodajemy do mokrych składników i mieszamy (najlepiej drewnianą łychą).
Na koniec dorzucamy dropsy czekoladowe i znów dobrze mieszamy*. Jeśli ktoś ma ochotę dodać ulubione orzechy, to niech się nie krępuje.

Blachę wykładamy papierem do pieczenia i małą łyżeczką nakładamy porcje ciasta. Podpowiadam, aby zostawiać sporo miejsca między ciastkami bo bardzo się rozleją w trakcie pieczenia.
Troszkę je przyciskamy (np. zmoczoną w wodzie łyżką) i wkładamy do piekarnika na 10-12 minut.
Kiedy są już złote, wyjmujemy je z piekarnika i wkładamy następną partię.
Nie zdejmujcie ciastek z blachy zanim nie ostygną. Na początki będą miękkie, dopiero w trakcie stygnięcia robią się cudnie kruche ale z nieco ciągnącym się środkiem.
Trochę trwa zanim upieczemy wszystkie ciastka ale nie ma to wpływu na jakość ciastek.

Te słodkie drobiazgi wyglądają jak wyglądają. Pewnie nie zajęłyby miejsca na podium w żadnym konkursie cukierniczym. Ale diabeł tkwi w smaku.
Zjesz jedno i już marzysz o drugim...a potem trzecim i czwartym. I z coraz większą niechęcią patrzysz na tych, którzy tak jak ty, nie wyjmują ręki ze słoika z tymi ciastkami.

O tak, to typowy przykład, aby nie sądzić po wyglądzie.

  • na zdjęciach są dwa wypieki. Pierwszy robiony jak trzeba czyli mieszany łyżką. Tutaj ciastka są idealne czyli płaskie i lekko ciągnące w środku. Drugi wypiek jest moim zdaniem przestrogą. W czasie przygotowań, oprócz ciastek robiłam jeszcze coś innego. Wszystkim zajmował się mikser. I on zrobił z ciastek małe biszkopciki. Te ciastka nie lubią miksera. Łyżka drewniana i silne ramię wystarczą.





środa, 2 grudnia 2015

Słońce w lustrze i tarteletki z serem roquefort, boczkiem i gruszką

























Aż chciałoby się usiąść i marudzić: że ciemno, że mokro, że chmura leży na ulicy, że grudzień, że jak listopad. Jak tu w takich momentach znaleźć szczęśliwe chwile.
Ha! Właśnie. Co to za sztuka czuć się szczęśliwym na Lazurowym wybrzeżu jadąc w kabriolecie z zakupów w Mediolanie.
Sztuką jest znaleźć okruchy radości wśród szarych parasoli i spuszczonych na kwintę, czerwonych w większości nosów.
Łatwo się poddajemy. Maruda działa na otoczenie jak zepsute jajko w omlecie. Co z tego, że tuzin był świeżutki. Wystarczy jeden zbuk i po obiedzie.
Trzeba być twardym by znieść bez uszczerbku na humorze pełne pretensji spojrzenia pasażerów w tramwaju i ponure miny w kolejce do kasy.
Wstajemy, w taki dajmy na to czwartek. Rzut oka i już wiemy, że za zasłonami panuje szara maź. Zdajemy sobie sprawę, że zapalenie światła niczego nie zmieni. Światła będziemy musieli poszukać w sobie.
Może kawa na początek, herbata z mlekiem? Może orzechowa granola?
Nie, wolicie ponarzekać?
Czy słońce od tego wyjdzie zza chmur? Czy marudzenie poprawi nastrój wam lub komuś innemu?
Podejrzewam, że raczej zepsuje. Warczenie nikomu jeszcze nie poprawiło humoru.
Może spróbować inaczej. Zrobić małą gimnastykę poranną twarzy. Spróbować unieść kąciki ust. Popatrzeć na siebie i przywitać się ze sobą pogodnie. Od czegoś przecież trzeba zacząć.
Naprawdę nie ma nic do czego warto byłoby się uśmiechnąć?
Kiedy już dokopiecie się do pierwszego uśmiechu, potem będzie łatwiej.
Nie trzeba szukać drogich prezentów ani wyszukanych słów. Na co dzień fantastycznie sprawdzają się rzeczy dostępne za darmo: uśmiech, gest, słowo.
Zacznijmy szary dzień od pogodnego wyrazu twarzy. Słońce i tak nie wyjdzie. I zwracajmy twarze tam, gdzie jasno i ciepło.
Widziałam kiedyś takie zdjęcie: na północy Szwecji jest miasteczko Rjukan, do którego przez pół roku nie dociera słońce. Miasteczko jest otoczone górami i one utrudniają dotarcie promieni słonecznych do mieszkańców. Wyobrażacie sobie pół roku bez słońca?!
Szwedzi znaleźli sposób Na zboczach gór ustawili pod odpowiednim kątem ogromne lustra, które łapią słońce, zahaczające o brzegi gór.
I przez malutką część dnia cały rynek wygląda jak oświetlony latarnią słoneczną.
Czyli można.
Szukanie słońca (w sobie, innych, dookoła) powinno być przepisywane na recepty od listopada do kwietnia.
A od maja już wszystko będzie pięknie bez naszego udziału.

Jako element wspomagający i wywołujący uśmiech możemy sięgnąć do sprawdzonych metod czyli smacznego talerza.




Tarteletki z serem roquefort, boczkiem i gruszką
(wg Erica Lanlarda)
kilka foremek do tarteletek lub jedna duża o średnicy 17 cm

1 szklanka mąki
pół kostki zimnego masła
1 żółtko
szczypta soli
2 łyżki lodowatej wody

nadzienie:

2 duże gruszki
1 łyżka oliwy
kilka plastrów boczku
100 g mascarpone
1 jajko
1 łyżka mleka
1 łyżeczka tymianku
100 g sera roquefort

Szybko zagniatamy ciasto. Możemy to zadanie powierzyć maszynie. I ręce będziemy mieć czyste i ciasto się nie ogrzeje.
Rozwałkowujemy ciasto na grubość 2-3 milimetrów. Przekładamy ciasto do foremek lub okrągłej formy, nakłuwamy widelcem i odstawiamy do lodówki na godzinę.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Foremki z ciastem wykładamy papierem i obciążamy np. grochem
Wstawiamy foremki do piekarnika i pieczemy 10 minut. Po kwadransie zdejmujemy papier z obciążeniem i pieczemy jeszcze 5 minut.
Wyjmujemy formy z piekarnika (nie wyłączmy go) i lekko studzimy.
Przestygnięte ciasto smarujemy rozmąconym jajkiem.
Gruszki kroimy na plastry i rozkładamy na cieście. Wkładamy na 10 minut do piekarnika.
W tym czasie smażymy na oleju plastry boczku do chrupkości.
Mascarpone ubijamy z jajkiem, mlekiem, solą i pieprzem do smaku. Dorzucamy listki tymianku.
Wyjmujemy tarty z piekarnika.
Na wierzch, na podpieczonych gruszkach kładziemy kawałki boczki i sera.
Wlewamy ser z jajkiem.
Posypujemy listkami tymianku.
Wkładamy foremki do piekarnika na 15 minut.
Podajemy lekko przestudzone z soczystą sałatką lub kieliszkiem białego wina.


























Smacznego