piątek, 29 lipca 2016

Jak rozbawić bogów czyli sernik z wirem z czarnej porzeczki
























Jeżeli chcesz rozbawić bogów, opowiedz im o swoich planach.
Jakie to prawdziwe.

Jeśli chcecie posłuchać tej historii, zapraszam, jeśli macie włączony piekarnik, przejdźcie niżej, tam znajdziecie przepis na sernik.

Wszystkie poranki mam bardzo precyzyjnie zaplanowane. Rzadko zdarza się, bym sobie zafundowała długie poranne leniuchowanie latem. Po prostu szkoda mi czasu. Jednak po iluś tygodniach spędzonych jak na obozie treningowym, czasami zamarzy mi się słodkie nieróbstwo, czytanie w łóżku i późne śniadanie.
Wczoraj wieczorem zrobiłam rachunek sumienia i obiecałam sobie wolny piątek. Nigdzie nie jadę, donikąd nie biegnę, nikogo nie spotykam. Mam wolne.
I całemu światu obwieściłam swoje plany.
Zapomniałam, że słowo wypowiedziane jest jak rzucone wyzwanie. Licho nie śpi.
No i zapomniałam, że moje plany mogą kogoś bardzo ucieszyć.
Poranek miał nawet dobre rokowania. Koszula nocna, mgła za oknem, niespiesznie wybierający się do pracy MMŻ, nakarmione koty. Już, już widziałam jak wskakuję po kołdrę, kiedy tylko MMŻ zniknie w białej mgle.
I w tym momencie wszystko się posypało. A właściwie polało.
Najpierw usłyszałam całkiem niewinny szum wody. Jako, że kuchnia jest miejscem, gdzie woda występuje niejako naturalnie, nie zwróciłam na to uwagi.
Jednak po chwili zaświtało mi w głowie, że przecież o tak wczesnej porze jedyny szum wody może pochodzić z łazienki.
Równocześnie powietrze w kuchni swoją przejrzystością zaczęło doganiać mgłę za oknem. No i zrobiło się cieplej.
Szum, mgła, ciepło. Pierwsze skojarzenie to sauna.
Hm, owszem, jest brana pod uwagę, ale raczej od poniedziałku i zdecydowanie pod inną szerokością geograficzną. Czyżbym miała projekcje i omamy? Aż tak bardzo się identyfikuję z ukochanym, że konfabuluję sobie jego warunki urlopowe?
Uczucie uczuciem, ale umiar mieć trzeba.
Szum narastał a kuchnia stawała się nieprzejrzysta.
Spod szafki zlewozywakowej wypłynęła gorąca Niagara.
Jak nic wytrysnęły nam gorące źródła! Świat nie takie niespodzianki widział; w końcu w parku Yellowstone jest podobno schowany gejzer, od wybuchu którego zacznie się koniec świata.
Najpierw próbowałam wywabić z łazienki MMŻ. Potem ruszyłam przez kłęby pary do boju.
Zawór, gdzie jest zawór!?
Ludzie i stał się cud. Spośród czterech różnych pokręteł, udało mi się za pierwszym razem trafić na to, odpowiedzialne za katastrofę.
Szum ustał, mgła zaczęła opadać a my staliśmy po kostki w gorącej wodzie.
Popatrzyłam na zegarek: 7.34.
Piękna pora, by złapać za ścierę i zacząć odsuwać szafki kuchenne by pozbyć się powodzi.
Kiedy kurz (czytaj para wodna) bitewny opadł przyszła pora na oszacowanie strat a przede wszystkim znalezienie winnego.
Dziura w wężyku doprowadzającym gorącą wodę była zbyt wymowna, żeby posądzać kogoś lub coś innego.
Straty? Właściwie nie ma strat. Są zyski, bo tak czystej podłogi w kuchni nie widziałam od dawna.
Jedyna niedogodność to brak ciepłej wody. Na szczęście dziś jest ciepły, słoneczny dzień a pojemniki z deszczówką nagrzewają się błyskawicznie. Będzie pierwotnie i z dreszczykiem emocji. Zrzucanie szatek na tzw łonie zawsze niesie w sobie pewien element ryzyka. Zauważy cię sąsiad czy nie?
Jeśli zgłosi sprzeciw, zawsze mogę skorzystać z jego łazienki.

I tak to zaczął się piątek. Leniwie, z książką w ręce i późnym śniadaniem. Tylko to ostatnie udało się w stu procentach.
Następnym razem, kiedy będę chciała opowiedzieć o swoich planach, ugryzę się w język.

Teraz czas na osłodę. Sernik z czarną porzeczką jest świetny. I pięknie wygląda.
Jak każdy sernik nie można go zepsuć i robi się go szybko.





Sernik z wirem z czarnej porzeczki
tortownica o średnicy 23 cm
spód sernika:

130 g ciastek oreo
25 g stopionego i wystudzonego masła
Miksujemy razem ciastka i masło. Masą wykładamy spód formy. Schładzamy spód godzinę w lodówce.
Po tym czasie wyjmujemy spód z lodówki i bardzo dokładnie owijamy formę folią aluminiową. Będziemy piec ciasto w kąpieli wodnej.

masa serowa:

600 g serka kremowego np. Piątnica lub serek śniadaniowy z Lidla
130 g cukru
4 jajka
otarta skórka z jednej cytryny
łyżeczka ekstraktu waniliowego
2 łyżki budyniu waniliowego

porzeczkowy wir:
2 szklanki czarnych porzeczek
4 łyżki cukru

Do rondelka wsypujemy obrane z szypułek porzeczki. Odkładamy garść porzeczek. Resztę rozgniatamy i wsypujemy cukier. Gotujemy porzeczki aż się rozpadną czyli około 5-7 minut.
Zdejmujemy porzeczki z ognia i przecieramy przez sito.

Przygotowujemy masę serową.
Miksujemy krótko wszystkie składniki. Tylko do ich połączenia. Wlewamy masę na ciasteczkowy spód. Wtykamy do masy serowej porzeczki (te wcześniej odłożone). Na górze masy serowej robimy kropki przecierem porzeczkowym i czubkiem noża robimy esy floresy.

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Do blaszki wlewamy gorącą wodę. Do środka wkładamy owiniętą folią formę z masą serową. Woda powinna sięgać do połowy formy.
Pieczemy ciasto około godziny.
Pozostawiamy w wyłączonym piekarniku do wystygnięcia. Potem zdejmujemy folię z formy i schładzamy sernik w lodówce.


























Smacznego i wielu zrealizowanych planów

czwartek, 28 lipca 2016

Sałatka z bakłażanem, soczewicą i sosem z tahini czyli fioletowy górą



























Coś kuszącego jest w bakłażanie. Nigdy nie mogę obok niego przejść obojętnie.
Nie wiem czy to sama przyjemność jego dotykania czy fantazje, jakie lęgną mi się w głowie jako konsekwencje tego pierwszego.
Bakłażan jest chłodny i śliski w dotyku. Przypomina jedwab. Jeśli jednak dodać do niego jego jędrność i lekki opór pod palcami, przychodzi mi na myśl wąż.
Coś kuszącego, coś jak wąż.... ale się porobiło.
Nie wiem czy w raju rosły bakłażany. Myślę, że Stwórca był pod wrażeniem swojego talentu, kiedy natknął się na pierwsze fioletowe owoce. Ciekawe czy już wtedy przewidział kulinarne konsekwencje ich używania. I ciekawe czy kolor wybrał z premedytacją. Co prawda są też białe i fioletowo białe, jakby kolorowane niedokładnie fioletową kredką, ale to fioletowy dzierży palmę pierwszeństwa.
Chociaż... bakłażan może być kłopotliwym materiałem. Należy to tego rodzaju darów natury, które zyskują dopiero przy bliższym poznaniu.
W przeciwieństwie do ziemniaka jednak, ma efektowne warunki zewnętrzne. Co tu dużo gadać, wygląda pięknie.
Jednak prawdziwy jego urok tkwi w możliwościach.
Co prawda traci na urodzie w trakcie obróbki cieplnej, jednak nie uroda jest tutaj najważniejsza.
Jest jeszcze nieco za wcześnie, aby cieszyć się ogródkowym bakłażanem.
Mimo wielu prób nie udało mi się doczekać zbiorów. Roślinka i owszem rosła pięknie, kwitła uroczymi fioletowymi kwiatkami... i tyle. Zero fioletowych kuleczek. Mimo chuchania, dmuchania i zabiegów magicznych nic. Kompletnie.
Inni mają więcej szczęścia w uprawie i zamierzam z tego skorzystać bez skrupułów.
Co można z niego stworzyć?
Ha, czego nie można? Może ciasta. Choć nigdy nie próbowałam.
Cudnie współgra z serami wszelakimi, czosnkiem czy sosem pomidorowym.
Najbardziej lubię go w postaci przypieczonych na grillu lub patelni plastrów. Posypanie ich oscypkiem i polanie kroplą oliwy np. orzechowej jest wystarczającym powodem spaceru na targ.
Spróbujcie podać go z fasolą i sosem vinaigrette. Do tego opieczona kromka chleba, maźnięta solonym masłem. Och, piękne!
Pangratta z bakłażanem to dzieło sztuki dla kubków smakowych.
Jeśli przekroicie bakłażana wzdłuż i posmarujecie pastą miso, okaże się, że nawet kuchnia tak wyrafinowana jak japońska, nie pozostaje obojętna na jego walory.
Jak widzicie ta fioletowa pięknotka cieszy się dobrymi notowaniami w większości kuchni.
Nie będę was nudzić jego składem czy wskrzeszającą mocą witamin, bo średnio mnie to interesuje, pokażę wam co z niego zrobiłam tym razem.




Sałatka z bakłażanem, soczewicą i sosem z tahini

1 bakłażanem
1 łyżeczka przyprawy ras-el-hanout*
olej do smażenia

garść czerwonej soczewicy
2 łyżki posiekanej pietruszki
2 łyżki posiekanej mięty
1 łyżeczka sumaku**
1 mała czerwona cebula, pokrojona w plastry
4 pomidory, pokrojone na kawałki
garść orzechów włoskich, podpieczonych i połamanych na kawałki
2 łyżki oliwy z oliwek
sól

sos:

200 ml jogurtu
2 łyżki tahini***
2 łyżki oliwy z oliwek
sok z jednej cytryny
1 mały ząbek czosnku, starty na tarce
sól

Czy bakłażana trzeba solić przed obróbką, czy nie zostawiam wam. Ja solę, czekam kwadrans, potem myję i wycieram ręcznikiem papierowym.
Teraz smarujemy plastry oliwą zmieszaną z przyprawą raz-el-hanout.
Smażymy plastry na patelni aż zmiękną.
Zajmujemy się soczewicą. Zagotowujemy wodę w garnku. Wsypujemy soczewicę i gotujemy do miękkości. Potem odcedzamy ją i studzimy.
Ostudzoną soczewicę mieszamy z resztą składników sałatki. Polewamy oliwą i mieszamy.
W miseczce mieszamy składniki sosu.

Na talerz nakładamy sporą porcję sałatki soczewicowej. Na niej kładziemy plastry bakłażana, posypujemy orzechami a obok stawiamy sos w miseczce.
Jak wam się podoba?

*raz-el-hanout to bogata, marokańska mieszanka przypraw. Można ją zrobić samemu. Mieszamy:

2 łyżeczki mielonego imbiru
2 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
2 łyżeczki kardamonu
1 łyżeczka mielonego cynamonu
1 łyżeczka mielonego ziela angielskiego
1 łyżeczka mielonych ziaren kolendry
1 łyżeczka kurkumy
pół łyżeczki mielonego czarnego pieprzu
pół łyżeczki mielonego białego pieprzu
pół łyżeczki pieprzu cayenne
pół łyżeczki mielonego anyżu
ćwierć łyżeczki mielonych goździków

Przekładamy do słoików i używamy jak najczęściej.

**Sumak jest przyprawą nieco kwaśną w smaku i czerwoną w kolorze. Nie mam pojęcia czym ją zastąpić ale w dobie internetu zdobycie jej nie powinno być trudne.

***Tahini to pasta sezamowa. Można ją kupić w większych sklepach.





Smacznego

środa, 27 lipca 2016

Gnocchi z pomidorami, anyżem, cukinią i mascarpone i leśne historie, mrożące krew w żyłach





















- Ojejku jejku. Mamy żbika!
Z domu wywabiły mnie niecodzienne dźwięki. Coś się darło w niebogłosy, wyjąc jak potępieniec. Tylko koty mogą się tak wydzierać, a szczególnie koty, którym coś lub ktoś się nie spodobał.
Pędzę na odsiecz moim pieszczoszkom.
Wypadam zza domu i co widzę.
Na drodze do ogrodu stoją w konfrontacyjnej pozie dwa zwierzaki. Jeden jest mi znany. Szary, futrzasty, jednak już na pierwszy rzut oka widać, że jakiś większy niż zazwyczaj. W odległości jakichś dwóch metrów od niego stoi drugi potwór. Podobnej wielkości ale koloru bardziej burego. Duża głowa, krótkie łapy i masywny ogon w ciemne pasy.
Obaj stoją, uszy położyły po sobie i wyją jak dusze nieczyste.
Pierwszy daje upust swojemu oburzeniu. Kto to widział, żeby tak, po prostu,włazić na czyjąś ziemię.
Drugi wyje pewnie zaskoczony nieprzejednaną postawą pierwszego.
Kim jest ten obcy? Niby do kota podobny ale nie do końca.
Po głębokiej analizie, nocnym obserwowaniu intruza w świetle księżyca (rozłożył się na poduszkach na tarasie jak u siebie) wydedukowałam, że to żbik.
Miałam tylko nadzieję, że to żbik przechodni. Jak przyszedł tak pójdzie.
Koty podwoiły czujność a obcy za dnia raczej się nie pokazywał. Tylko z pobliskich krzaków o zmierzchu rozlegało się wycie.
Po trzech dniach nastąpiła cisza.
Czyżby gość sobie poszedł?
Koty odzyskały dobry humor, ja spokój.
Czwartego dnia, koło południa zza ławki wychynęła bura głowa. Zapiszczała, zajęczała a po chwili wyłoniła się reszta stworzenia.
Zerwałam się na równe nogi z okrzykiem: żbik wrócił!
MMŻ zachował zimny spokój: - jakiś taki mały ten żbik. Mniejszy od naszych kotów. I zupełnie zagubiony.
- Czy ty na pewno widziałaś żbika?
Upierałam się przy swoim a moja Mama podsumowała: - strach ma wielkie oczy.
A ja jestem pewna, że to piszczące stworzenie z wyjącym potępieńcem nie miało nic wspólnego.
I będę się upierać, że odwiedził nas żbik. Tylko Szary mógłby moją teorię potwierdzić.
Ale on moje dobre imię ma nosie.




Gnocchi z pomidorami, anyżem, cukinią, mascarpone


1 mała cebula
2 ząbki czosnku
1 małe chilli
pół puszki pomidorów lub 3
, duże, dojrzałe pomidory
1 gwiazdka anyżu
wiązka macierzanki
3 łyżki mascarpone lub kremówki
1 nieduża cukinia
2 łyżki startego parmezanu
oliwa
paczka klusek typu gnocchi

W rondelku rozgrzewamy oliwę i wrzucamy cebulę pokrojoną w kostkę. Następnie dorzucamy anyż o raz chilli i czosnek drobno pokrojone. Smażymy na niedużym ogniu aż cebula zmięknie. Wlewamy pomidory, dodajemy macierzankę i gotujemy na małym ogniu 10 minut. Wyjmujemy wiązkę macierzanki i anyż.
Dorzucamy pokrojoną w półplasterki lub paski cukinię i gotujemy jeszcze 3 minuty. Na koniec dodajemy mascarpone, dokładnie mieszamy i doprawiamy solą i pieprzem.
Zagotowujemy sos. Zdejmujemy z ognia.
Wsypujemy do sosu gnocchi. Posypujemy parmezanem i podajemy na letni obiad.





Smacznego

wtorek, 19 lipca 2016

Lipowa panna cotta czyli letnia bagatelka i całkiem poważne rozważania





















Chyba byliśmy niegrzeczni, bo za karę mamy pogodę jak w październiku.
Ale w takim razie za co Anglicy mają śródziemnomorskie lato?
Ich to dopiero powinno pokarać!
My nie dość, że mamy dobrą zmianę, ministra obsequious, lawinę pomników na horyzoncie, to jeszcze leje, mży, dżdży, siąpi i przecieka.
Ktoś dowcipny powiedział dziś, że lato już było, teraz trzeba zacząć zbierać chrust.
My z MMŻ już w miniony weekend zadbaliśmy o naszą ciepłą przyszłość i pół dnia spędziliśmy przy pile i siekierze. Właściwie to MMŻ spędził. Ja byłam tylko podającym i przytrzymującym. Wióry leciały na wszystkie strony a słuch straciłam do końca dnia.
Może i dobrze, ponieważ resztę weekendu MMŻ narzekał jak go plecy i nie tylko bolą. Udawałam, że robota padła mi na uszy i nie musiałam wyrażać nieszczerego współczucia.
W niedzielę na szczęście dla MMŻ wróciła mokrość i zimno i można było z czystym sumieniem oddać się lekturze i spaniu.
Jakieś dziwne to lato. Niby jest jak zawsze. Trawa rośnie jak zmutowana, sójki zjadły porzeczki, czereśnie pożarły szpaki, maliny zaatakowały ślimaki a ogórki pokryły się szarym nalotem. Deszcz pada, gorące dni można na palcach policzyć.
Tylko dynie trzymają się dziarsko ale one są na dopingu kalifornijskich dżdżownic.
Nie wiem jaki będzie efekt końcowy mojej dyniowej uprawy ale MMŻ zaklina się, że obcy, sprowadzony z drugiej strony świata, dokona na grządkach cudu.
- Ostatni, który dokonywał cudów, skończył tragicznie – pomyślałam z powątpiewaniem.
Sceptycznie, jak widać, jestem nastawiona nie tylko do pogody w ogóle ale pogody ducha również.
A co słychać w kuchni? Słychać jak ogień huczy i czasami garnki pyrkoczą; a to z konfiturą morelową, a to z galaretką porzeczkową, a to z kiszonymi ogórkami.
Przetwórnia „Pasikonik” za nic ma kaprysy pogody. Nie powiem, żeby pracowała pełną parą. Raczej mam wrażenie, że jako naczelny przetwórca, obijam się w tym roku haniebnie.
Jedno, czego na sto procent zrobię dużo, to sos pomidorowy. Zeszłoroczny skończył się nieoczekiwanie zanim tegoroczne pomidory dojrzały. Albo nasza konsumpcja wzrosła, albo moje lenistwo jest sprawą nie tylko tego roku. Trzeba się nad tym pochylić i przyrzec poprawę.
Na razie zamiast ilości hurtowych bawię się małym detalicznym drobiazgiem.
Raz zrobię malinową panna cottę, innym razem moczę kwiaty lipy w kremówce i panna cotta jest lipowa.
O takie sobie słodkie bagatele.
Wszystko po to, by odwrócić własną uwagę od świata....mokrego, zimnego, podzielonego, coraz mniej zrozumiałego.



Lipowa panna cotta
1 szklanka kwiatów lipy
1 szklanka kremówki
1 szklanka mleka
2 łyżeczki żelatyny
pół łyżeczki esencji waniliowej
2 łyżki cukru

Mleko i kremówkę mocno podgrzewamy. Nie musimy ich gotować. Wystarczy jeśli będą bardzo gorące. Zalewamy gorącym płynem kwiaty i odstawiamy na kilka godzin, a najlepiej na noc.
Następnego dnia przecedzamy płyn przez sito.
Żelatynę wsypujemy do miseczki i zalewamy dwiema łyżkami zimnej wody. Kiedy napęcznieje, stawiamy miseczkę na garnuszku z gorącą wodą by żelatyna się rozpuściła. Podgrzewamy w osobnym rondelku mieszankę mleczno lipową. Dodajemy cukier i wanilię. Kiedy cukier się rozpuści, zdejmujemy rondel z ognia i mieszamy z płynną żelatyną.
Wlewamy płyn do miseczek i schładzamy. Chłodny umieszczamy w lodówce.
Kiedy stężeje, dekorujemy owocami i podajemy.

Zamiast kwiatów lipowych (te zbliżają się już do przekwitnięcia) można użyć świeżej mięty, melisy, cytrynowego tymianku, płatków róży cukrowej czy nawet bazylii lub pędów sosny.
Każdy z takich eksperymentów pokaże nam jakie nietuzinkowe efekty można osiągnąć sięgając nieco dalej niż zazwyczaj.





Smacznego

piątek, 8 lipca 2016

Piekło, niebo czyli anielski placek morelowy z diabelskim habanero





















Spokojne życie ma to do siebie, że się nudzi. Czasami szaleństwa przyjmują całkiem zaskakującą postać. Zamiast prosto po pracy do domu, żądny urozmaicenia człowiek, wysiada przystanek wcześniej i idzie posiedzieć w parku. Co go tam spotyka? Otóż zieleń, spokój, ptasie trele.
Tylko tyle i aż tyle. I siedzi sobie człowiek na ławce i dziwi się, że świat może tak (to znaczy inaczej) wyglądać.
Trwa w tym osłupieniu do chwili aż znak naszych czasów czyli komórka, ajfon bądź inny smartfon przywoła go do rzeczywistości.
To zaniepokojona opóźnieniem mama, żona, córka bądź teściowa wydobywa nieszczęśnika z błogostanu.
Dziecko odebrać, psa wyprowadzić, samochód umyć, myśli niesforne odegnać.
W tym codziennym harmonogramie zajęć i obowiązków czas na szaleństwa (nawet tak niewinne jak samotny kwadrans w parku) nie są wkalkulowane.
No bo kto to widział. Tak marnować czas?!
Przecież trzeba w tym czasie...no właśnie. Trzeba?
Daliśmy się zagonić w kozi róg. Biegamy jak szaleni od świtu do zmierzchu. Ktoś nam kiedyś obiecał, że komputery ułatwią nam życie. Czyżby?
Technologie służą człowiekowi. Aha. Któremu? Może temu, który nie wyobraża sobie godziny spędzonej na ławce w parku? Albo temu, dla którego odpalenie rano kompa jest ważniejsze niż buziak na dzień dobry. Czasami wydaje mi się, że jest odwrotnie.
Komputer najlepszym przyjacielem człowieka. To hasło inaczej kiedyś brzmiało.
To, co zrobiliśmy z naszym życiem przy użyciu komputerów zadziwiłoby nawet Orwella.
Tony papieru zapisano przestrzegając nas przed nadmiernym eksploatowaniem internetu; że asocjalne, że wykluczające, że powierzchowne, że uzależniające. I co?
Nic.
Nikt z nas nie jest sobie w stanie wyobrazić tygodnia bez niego. Świat by się skończył, zmarli wstali by z grobów a ziemię połknąłby kosmiczny wieloryb.
Próbowaliście wyjechać na urlop i wyłączyć komórkę?
To trudniejsze niż by się wydawało. Nikt nie lubi tracić kontroli. Co prawda, nie wyobrażam sobie nad czym kontrolę można mieć czytając maile, ale niech będzie.
Razu pewnego w uroczej Prowansji MMŻ spędził dwa tygodnie jeżdżąc dookoła Bonnieux i szukając zasięgu. W kraju ojczystym toczyły się jak zwykle Ważne Sprawy i MMŻ ani w głowie miał zachwyty nad mostem w Avignon czy małżami w białym winie.
Od rana zamartwiał się czy złapie zasięg i dotknie swymi wirtualnymi palcami spraw zawodowych.
My zaliczałyśmy zamki markiza de Sade (w celach dydaktycznych ma się rozumieć) i targi śmierdzących serów a MMŻ na kolejnym parkingu urządzał bazę kontaktów ze światem (tym prawdziwym, bo nie urlopowym).
Po powrocie do domu my chwaliłyśmy się nowo nabytymi francuskimi słówkami a MMŻ mógł stworzyć z pamięci mapę zasięgu telefonii komórkowej w rejonie Luberon. Nawet fakt, że chorował na urlopie, przeszedł nie zauważony przez niego.
A wiecie co było najlepsze?
Sprawy, tak nie cierpiące zwłoki w czasie urlopu, po powrocie wyglądały dokładnie tak, jak przed wyjazdem.
Tak, to był niezapomniany urlop.
Może czasami dobrze jest pozwolić sobie na kwadransik nudy?

Ciasto z mojej dzisiejszej propozycji nudne nie jest. O nie.
Anielska w smaku morela może i mogłaby się otrzeć o wątpliwości w tej dziedzinie ale element diabelski skutecznie jej to uniemożliwi.
Papryka i morela? Dlaczego nie?
Spróbujcie.
Prywatnie muszę ogłosić, że w moim rankingu ciast, to znajduje się w ścisłej czołówce. I sama jestem tym zdziwiona. Coś tak prostego może zrobić takie wrażenie! No, no....
Ciasto jest wariacją na temat ciasta z mojego ulubionego call me cupcake.



Kruche ciasto z morelowym nadzieniem i habanero
dla formy o średnicy 22 cm

ciasto:
2 szklanki mąki pszennej
250 g zimnego masła
2 łyżki cukru pudru
kilka gałązek macierzanki lub tymianku cytrynowego (tylko listki)
ćwierć łyżeczki soli
4-5 łyżek lodowatej wody

morelowe nadzienie:
1 kg moreli
4 brązowego cukru
1 łyżeczka esencji waniliowej
1 papryczka habanero*, drobniutko pokrojona (ilość zależy od indywidualnego progu tolerancji ostrości)
4 łyżki mąki ziemniaczanej lub skrobi kukurydzianej

oraz 4 łyżki konfitury morelowej

Wszystkie sypkie składniki ciasta mieszamy. Wrzucamy masło pokrojone w małą kostkę. Siekamy nożem lub pomagamy sobie mikserem. Kiedy ciasto nabierze konsystencji okruchów, wlewamy po łyżce lodowatą wodę. Miksujemy do połączenia się składników w kulę.
Dzielimy ciasto na dwie części, wkładamy do lodówki na godzinę.

Morele dzielimy na ćwiartki. Mieszamy z resztą składników nadzienia.
Schłodzone ciasto wyjmujemy z lodówki. Jedną część wałkujemy na placek większy od formy. Najlepiej wałkować ciasto między dwoma kawałkami papieru do pieczenia.
Przekładamy ciasto na formę, wykładając dno i boki formy.
Spód ciasta smarujemy konfiturą morelową. To zapobiegnie namoczeniu ciasta nadzieniem morelowym.
Drugą część ciasta również wałkujemy i tniemy na paski, z których robimy kratownicę na nadzieniu.
Za pomocą widelca przyciskamy brzegi kratki do krawędzi ciasta.
Smarujemy kratkę rozmąconym jajkiem.
Wkładamy ciasto do piekarnika rozgrzanego do 190 stopni i pieczemy 50 minut.
Jeżeli kratka zacznie się zbyt szybko rumienić, przykrywamy ciasto folią aluminiową.
Upieczone ciasto wyjmujemy i studzimy.
Gałka lodów waniliowych jest w tym przypadku jak najbardziej uzasadniona.

* habanero to diabeł wcielony; może i nie wygląda pokaźnie ale tkwi w nim moc oddechu Belzebuba. Uważajcie!






Smacznego

wtorek, 5 lipca 2016

Sałatka z pstrągiem, wężową rzodkiewką, pieczonym burakiem i kwiatami begonii czyli rozważanie o czasie






















Trzy tygodnie to dużo czy mało?
Jeśli czekamy na operację zaćmy, to tyle co nic. Każdy czekający podskoczyłby z radości.
Czekający z bolącym zębem na wizytę u dentysty trzy tygodnie traktowaliby zapewne jak wejście w przedsionek piekieł.
A w życiu tzw codziennym? Ile to jest trzy tygodnie?
Dwadzieścia jeden dni czyli 504 godziny czyli 30 tysięcy 240 minut czyli 1 milion 814 tysięcy 400 sekund.
Robi wrażenie?
Ile z tych minut jesteśmy świadomi? Co wartego zapisania w kalendarzu wydarzyło się w tym czasie?
Zaczęliśmy z sukcesem mistrzostwa Europy.
Odpadliśmy z mistrzostw Europy.
Skończył się kolejny rok szkolny.
MMŻ miał urodziny....też kolejne.
Wielka Brytania pokazała kontynentowi środkowy palec.
Wkroczyliśmy w lato kalendarzowe.
Ktoś się urodził.
Ktoś umarł.
Gremialnie wyjechaliśmy na wakacje.
Pewna pani dowiedziała się, że jej mąż ma dwuletnią córkę z inną panią.
Małe radości, duże radości.
Małe smutki, duże tragedie.
Nic nie znaczące trzy tygodnie.
Jedyne i niepowtarzalne trzy tygodnie w życiu.







Sałatka z pstrągiem, wężową rzodkiewką, begonią i pieczonymi buraczkami

garść sałaty ulubionej
wędzony lub upieczony pstrąg (bez ości)
2 buraczki upieczone w piekarniku (moje są żółte)
garść wężowej rzodkiewki* (lub zwykłej)

do dekoracji:
kwiaty begonii
liście świeżego oregano

sos:
1 łyżeczka łagodnej musztardy (np. miodowej)
2 łyżki soku z cytryny
6 łyżek dobrej oliwy
ćwierć łyżeczki soli
1 łyżka oreganowych listków
pieprz

Buraczki do sałatki możemy upiec na dwa sposoby. Pierwszy to zawinąć umyte buraki w folię aluminiową i piec w piekarniku do miękkości czyli około 50 minut.
Drugi sposób, mój ulubiony, to obrać buraczki, pokroić na kawałki wielkości sporych frytek, wymieszać z oliwą i solą i piec na blasze aż nieco sczernieją na krawędziach. Trwa to około 25 minut. Teraz buraczki są młodziutkie i łatwo je zmusić do uległości, Ten sposób wydobywa z buraka to, co w nim najsłodsze.

W słoiczku mocno wstrząsamy wszystkie składniki sosu. Upieczone buraczki rozkładamy na sałacie. Między buraczki kładziemy kawałki pstrąga i rzodkiewki.
Posypujemy całość listkami oregano i pączkami begonii.
Polewamy sosem przed podaniem. Opiekamy bagietkę i w upalny lipcowy dzień mamy obiad aż miło.

*takie dziwo urosło mi na grządce. Wygląda jak fasolka a smakuje jak rzodkiewka





Smacznego